Trzecie kichniecie uruchomiło Elunię niejako automatycznie, ale przerwało jej obserwacje. Zaprószony złoczyńca zrezygnował z walki, usiłując osłonić się worem od tyłu, wybiegł do kuchni. Jego towarzysz zerwał się z miejsca, rzucił spluwę na stolik, pomamrotał coś pod nosem, uciął nowy kawał plastra i wreszcie Elunię zakneblował. Po czym w pośpiechu zajął swoje poprzednie miejsce.
Zaprószony pojawił się dopiero po paru minutach. Doprowadził się już do porządku i zapewne zdążył nawet przygotować jakieś pożywienie i napoje, bo puknął w ramię kolegę i zamienili się rolami. Najwidoczniej pokrzepiali się kolejno i przybycie Eluni przerwało jednemu posiłek. Zachęcona przypadkowym sukcesem, nie kichając już więcej, pilnie wpatrywała się w pozostałe dostrzegalne szczegóły ich anatomii, z których na dobrą sprawę obejrzeć można było tylko nogi. Buty. Sposób stawiania stóp. Nie było to wiele, stwierdziła, że jeden ma chyba lekkiego platfusa, a drugi, ten jej, ten z nosem, nosi wyjątkowo małe buty. Nie cisną go, to widać, zatem rozmiar obuwia do pozazdroszczenia nawet dla kobiety.
Nie był jednakże kobietą, w żadnym wypadku, to odpadało. Nos miał prawdziwy, a do tego wąsiki. Pod worem nie musiał się charakteryzować, jej kichnięcie zaś z pewnością nie zostało przewidziane. Głosów zapamiętać nie mogła, odzywał się tylko jeden, ten który ją wiązał, drugi wydawał z siebie wyłącznie niewyraźne mamrotanie. Co gorsza, dżinsy mieli bardzo luźne i nie mogła rozpoznać, jakie mają na przykład kolana, względnie uda. Jedyne, co zdołała stwierdzić, to fakt, iż ten z nosem i z małymi nogami ma wystające kostki, wypychały mu obuwie. Z żalem pomyślała, że są to wyjątkowo inteligentni przestępcy.
Mimo wysoce dla nich szkodliwej dystrakcji nie próbowali się mścić na Eluni i nie zmienili sposobów postępowania, zapewne mieli w tej kwestii bardzo stanowcze instrukcje. Zachowywali się nad wyraz humanitarnie, jeden wprawdzie bez przerwy mierzył w kolano chłopca, drugi jednak włączył telewizor i pozwolił jeńcom oglądać program. Sam też patrzył, zapewne się nudził. Niekiedy tylko odwracał głowę i przez dziury w worze łypał okiem na Elunię, mamrocząc coś do siebie. Kilka głośniejszych słów udało jej się usłyszeć, a brzmiało w nich rozgoryczenie i głęboki wstręt.
– Niebiańska, rzeczywiście… Anielska może, kurrr…
Dźwięk telefonu wdarł się w tę sielankę okropnym dysonansem. Ruchliwszy bandyta, ten z nosem, poniechał zainteresowania Elunią, spojrzał na zegarek, zawahał się, po czym podniósł słuchawkę.
– Słucham, Bierczak – powiedział cicho. – Tak, pomyłka.
Elunią miała dość zdrowego rozsądku, żeby odgadnąć, iż jakkolwiek on się nazywa, z pewnością nie Bierczak. Telefon zadzwonił ponownie i dzwonił do uśmiechniętej śmierci. Złoczyńca nie wytrzymał.
– Na moje oko i wyczucie dzwoni pańska teściowa – rzekł jadowitym szeptem do pana Zielińskiego. – Albo jaka ciotka. Nic z tego, nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale i poszli na roraty.
Przywiązana do krzesła Elunią nie mogła, na szczęście, drgnąć zbyt silnie. Gdyby drgnęła, dałoby się to zauważyć, swoim zwyczajem jednak skamieniała i nie zdradziła się z odkryciem. Takiego określenia używała jej babcia, „nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale, poszli na roraty”, nigdzie więcej i u nikogo tego nie słyszała. Jaki, na litość boską, związek może mieć ta szajka z jej babcią…?!!!
Telefon umilkł i ponownie odezwał się po kwadransie. Ów, z pewnością nie Bierczak, podniósł słuchawkę i znów przedstawił się jako Bierczak. Musiało to być po prostu hasło, bo dogadał się z rozmówcą bez zbędnych słów. Odłożywszy słuchawkę, kiwnął czarnym worem, ten z pistoletem zerwał się z kanapy i zaczął odkręcać tłumik, drugi wyjrzał przez okno, znów kiwnął worem, palcem wskazał niski stół, na którym leżały nożyczki, nóż i wielkie cążki do paznokci, po czym obaj zniknęli w holu. Szczęknęły drzwi wyjściowe.
Elunią w tym momencie miała ręce już prawie wolne. Związana dość lekko, od początku pracowała nad rozluźnieniem sznura, starając się czynić to nieznacznie. Teraz nie musiała się ukrywać, zadziałała energiczniej, jej wąskie dłonie wysunęły się z pętli. Pierwsza dojechała na krześle do stołu, tyłem domacała się przyrządów tnących, wybrała cążki, zdając sobie sprawę, że siebie nie uwolni, nie wygnie dłoni tak, żeby sięgnąć pęt wokół ramion i oparcia krzesła, ruszyła ku Zielińskiemu.
Sąsiad Zielińskiego podjechał akurat w tej chwili do domu i ujrzał dziwacznie zaparkowaną mazdę z mandatem za wycieraczką. Mandat nie wydał mu się pilny, ale cud chyba tylko sprawił, że mazda nie miała jeszcze stłuczonego reflektora, a co najmniej porysowanej karoserii. Jako człowiek przyzwoity, zamiast wejść do siebie, udał się do sąsiadów, żeby zwrócić im uwagę na niebezpieczeństwo tak głupiego parkowania samochodu, zdziwiony, skąd im się wzięła taka lekkomyślność.
Zadzwonił, zapukał, a potem przycisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Wszedł, udał się do salonu i ujrzał widok, jakiego miał nie zapomnieć do końca życia.
Cztery osoby, z których trzy znał doskonale, miotały się po całym pomieszczeniu, jeżdżąc na krzesłach tyłem i bucząc głucho i rozpaczliwie. Zderzały się ze sobą, waliły wzajemnie oparciami, w ich wykręconych za plecami rękach błyskały jakieś mordercze narzędzia i razem wziąwszy, robiło to wrażenie bitwy, jakiej od początku świata nie było. Wściekłe buczenie wzmagało osobliwość sytuacji.
Sąsiad Zielińskiego, na szczęście, nie był Elunią. Zamarł tylko na ułamek sekundy. Dostrzegł plastry na ustach, zaczął od zdarcia tej ozdoby, usłyszał, co uczestnicy bitwy mają do powiedzenia, trochę od tego zgłupiał, ale nie bardzo, przeciął sznury. Uwolniona od krzesła Elunią runęła do okna. Za późno, złoczyńców nie było już widać. Runęła do telefonu…
Telefon przez chwilę wszyscy usiłowali sobie wzajemnie wyrwać z rąk. Zielińskiemu przypomniał się wreszcie jego własny komórkowy, Elunia pozostała przy tym stabilnym. Dopadła Bieżana.
Po czym zdecywała się zaczekać tu na jego przybycie, bo działy się rzeczy interesujące. Zadzwoniła do Konstancina, powiadomiła Agatę o spóźnieniu i wzięła udział w imprezie.
Dopiero późnym wieczorem, po powrocie od pana Parkowicza, który w pełni zaakceptował jej projekty, znalazłszy się już we własnym domu, złapała Bieżana ponownie.
– Postanowiłam, proszę pana, że będę taki ten – rzekła stanowczo – no, tajniak. Wtyczka. Jak to się… o, donosiciel! Skoro już mam takie szczęście do tych napadów, niech wyniknie z tego jakaś korzyść, a poza tym uważam pana za przyzwoitego człowieka.
– A co to ma do rzeczy, czy ja jestem przyzwoity, czy nie? – zdziwił się Bieżan.
– Nie wykorzysta pan różnych poufnych tajemnic, jeśli nie okażą się potrzebne. Tak uważam. Jeśli mnie pan zawiedzie, nie odezwę się do pana ani jednym słowem więcej.
– Dobrze, jadę do pani…
Dochodziła północ, kiedy Elunia wyjawiała jeszcze Bieżanowi owe poufne tajemnice.
– Ta Zielińska otworzyła im drzwi i wpuściła ich do domu, bo myślała, że idzie o interesy, powiedzieli coś właściwego, nie wiem co, chyba użyli słów „umorzona pożyczka”. Wcale się nie podawali za hydraulików i wcale żadnych hydraulików nie wzywała. Potem dopiero złapali ją i syna i zmusili, żeby zadzwoniła do męża. Jej czeki też zabrali. A Zieliński ukrył przed panem swoje karty kredytowe, ograbili go znacznie porządniej, niż się do tego przyznał, to wszystko wyrwało im się, zanim pan przyjechał. Ja się nie znam na śledztwie, ale gdzieś przecież musieli odbierać pieniądze na te karty, może znów w Grandzie…? Może ktoś zauważył, że jakiś tam stoi przy bankomacie i stoi, stał za nim, czekał i przyglądał mu się…
– Dolarowe też? – przerwał Bieżan.
– Karty?
– Karty.
– Też.
– To się może przydać, owszem. Całkiem niegłupio pani myśli. Dobrze, te drobne kanty zachowam dla siebie i prywatnie panią zapewniam, że nie dotknę niczego niepotrzebnego. Tyle szwindli ludzie robią na pograniczu prawa albo wykorzystując luki, że jeden mniej, jeden więcej, to żadna różnica. A nigdy nie wiadomo, jaki drobiazg okaże się nagle zasadniczy.