Kiedy po półtorej godzinie przejeżdżała ponownie, ruszając do Konstancina, biała mazda stała nadal w nie zmienionej pozycji. Przeszkadzała przejeżdżającym. Dzielnica willowa w okolicy alei Lotników w ogóle nie życzyła sobie parkowania na jezdni, stały znaki zakazu, obok mazdy pana Zielińskiego zaś kręciło się jakichś dwóch facetów, robiących złe wrażenie. Elunia pomyślała, że ten Zieliński ma pecha, nie dość, że spadła na niego jakaś domowa klęska, to jeszcze zablokują mu samochód, może nawet zabiorą, i zyska na tym dodatkowe kłopoty. Współczucie drgnęło w niej silniej, poza tym dobry stan Zielińskiego ściśle wiązał się z jej pracą i zarobkami, przyhamowała zatem. Miała jeszcze czas, postanowiła wkroczyć z pomocą, może weźmie od niego kluczyki i sama mu ten samochód przestawi.
Zaparkowała bezpiecznie i wróciła piechotą. Ogrodzenia wokół willi nie było, zadzwoniła do drzwi. Nikt nie otwierał, zadzwoniła ponownie, po trzecim dzwonku zaniepokoiła się, Zieliński musiał znajdować się w domu, skoro mazda stała na ulicy, do katastrofy jechał, może im tam gaz wybuchł i wszyscy padli trupem, może inne jakieś nieszczęście, może powinna sprowadzić policję i pogotowie…?
Dała spokój dzwonieniu, zeszła z trzech schodków, zbliżyła się do okna i spróbowała zajrzeć do wnętrza. Gęsta firanka zasłaniała widok, ale wydało jej się, że ktoś tam w środku jest, trafiła chyba na okno salonowe. Zapukała w szybę.
W tym momencie otworzyły się drzwi i wyjrzał z nich Zieliński we własnej osobie.
– A, to pani – powiedział. – Jak pani mnie tu znalazła? Proszę, niech pani wejdzie.
Równocześnie Elunia uświadomiła sobie, że on robi jakieś dziwne miny. Krzywi się, gwałtownie mruga oczami i najwyraźniej w świecie kręci nosem. Nie zamierzała składać mu wizyty, chciała tylko powiedzieć o samochodzie i spytać, czy nie potrzeba mu jakiejś pomocy. Wróciła na schodki, znacznie bardziej zaniepokojona grymasami oblicza niż pojazdem. Może spotkało go nieszczęście tak potężne, że od niego dostał jakichś konwulsji…?
– Nie – powiedziała niepewnie. – Ja tu mieszkam niedaleko, przejeżdżałam i pański samochód źle stoi. Słyszałam, jak od pana wychodziłam, że przytrafiło się coś złego. Czy nie mogłabym pomóc?
– Tak – odparł pan Zieliński ze straszliwym naciskiem i jakby rozpaczliwie. – Tak, koniecznie. Potrzebuję pomocy. Niech pani wejdzie.
– Mam mało czasu…
– Niech pani wejdzie, do ciężkiej cholery!
Presja tego eleganckiego zaproszenia była tak silna, że Elunia się ugięła. Weszła. Pan Zieliński się cofnął jakoś tak, jakby został szarpnięty do tyłu.
Natychmiast za drzwiami chwyciły ją dwie bardzo silne ręce, unieruchomiły i pociągnęły dalej. Z unieruchamianiem mogły się nie fatygować, śmiertelnie zaskoczona Elunia znieruchomiała sama z siebie. Bez najmniejszego fizycznego protestu pozwoliła się powlec do salonu, gdzie ujrzała scenę doskonale znajomą. Na jednym krześle siedziała związana i zakneblowana pani Zielińska, na drugim związany i zakneblowany dwunastoletni chłopiec, niewątpliwie syn państwa Zielińskich, a pana Zielińskiego sadowiono właśnie i związywano na trzecim. Eluni przeznaczono czwarte. Całą robotę odwalało bardzo zręcznie dwóch facetów.
Pani Zielińskiej krew płynęła z łydki, a łzy z oczu. Siąkała nosem, którego nie miała szans wytrzeć. Pan Zieliński skorzystał z chwili, kiedy jeszcze dysponował własną gębą.
– Pani Elu, przepraszam z całej siły, że panią tak wrąbałem, ale oni zagrozili, że mi uszkodzą dziecko. Pani się połapała, że coś nie gra, to było widać, a ja, jak idiota, powiedziałem, że pani była u mnie w pracy. Kazali panią tu ściągnąć, niech mi pani przebaczy…
Dalszy ciąg został ucięty przy pomocy plastra, pan Zieliński stracił mowę. Elunia ją właśnie zaczynała odzyskiwać.
– Nic nie szkodzi – powiedziała grzecznie. – Chociaż trochę się śpieszę. Czy panowie tu rabują?
Odpowiedzią było prychnięcie jednego z panów, tego, który wiązał jej ręce z tyłu. Drugi siedział na kanapie ze spluwą w dłoni, wycelowaną w kolano chłopca. Obaj mieli na sobie najpospolitszą odzież, zwykłe dżinsy, obszerne i bezkształtne kurtki i czarne wory na głowach, opadające aż na ramiona. Worów, co prawda, nie spotykało się na ulicy zbyt często, ale wiadomo było, że je zdejmą, a reszta nie rzuci się w oczy.
Przywiązawszy Elunię porządnie, ale niezbyt ciasno, napastnik zawahał się z plastrem w dłoni.
– Kto ty jesteś? – spytał przenikliwym szeptem.
Elunia przez moment zastanawiała się, czy nie powinna zignorować takiego marginesu. Babcia z pewnością nie odezwałaby się ani jednym słowem. Potem spojrzała na kolano chłopca i postanowiła ich nie drażnić. „Nie główka, tylko kolanko” – przemknęło jej przez myśl.
– Nie królowa angielska, to pewne – odparła, pozwalając sobie chociaż na sarkazm. – I nie córka Onassisa. Nawet nie wiem, czy on ma córkę.
– Chcesz dostać?
– Co dostać?
– W ząbki, kochana. W nereczki. W uszko.
– Nie, dziękuję. Nie chcę.
– To odpowiadaj bez wygłupów.
– No dobrze. Nie jestem nikim ważnym. Tylko graficzką, która robi reklamy. Dla pana Zielińskiego też.
– Masz konto w banku?
– Mam.
– Książeczki czekowe przy sobie? Karty kredytowe?
Nareszcie Elunia zyskała powód do uciechy. Rozpromieniła się.
– No właśnie, czeki mi się akurat skończyły, nie mam ani jednego, proszę bardzo, może pan sprawdzić w torebce. Na karcie kredytowej zostało mi dwadzieścia osiem złotych. A na koncie też byle co, bo kupiłam parę drobiazgów. Pieniądze dopiero zamierzam zarobić, a co zarobię, to wydam, bo jestem na dorobku. Jako ofiara panów, sądzę, że nie nadaję się do niczego.
Do karty kredytowej dolarowej postanowiła się nie przyznawać. Nie na nią ci złoczyńcy napadli, tylko na Zielińskiego, co do niej zatem, rozpoznania nie przeprowadzili, była osobą przypadkową. Ponadto dolarowej karty kredytowej wcale przy sobie nie miała, zostawiła ją w domu, zamierzając używać w jakiejkolwiek zagranicznej podróży, a nie w kraju. Brak czeków był prawdą, właśnie jej wyszły, zamówiła już nowe, ale jeszcze nie odebrała. Własną sytuację oceniła jako ogromnie korzystną i skupiła się na obserwacji. Wiedziała doskonale, w czym uczestniczy i już sobie wyobrażała, jak uszczęśliwi Bieżana.
Złoczyńca zrezygnował z dalszej pogawędki z nią i przystąpił do zaklejania jej ust plastrem. Potraktował sprawę trochę lekceważąco. Znajdował się po drugiej stronie niskiego stolika, na którym stała pełna popielniczka, przechylił się przez ten stolik…
W tym momencie Elunia kichnęła. Z całą mocą, potężnie, bez żadnych szans na stłumienie kichnięcia, kichnęła wprost w ową popielniczkę. Nie tylko popiół buchnął gęstą chmurą, poleciały także niedopałki. Całość trafiła wprost w oblicze napastnika, osłonięte wprawdzie worem, ale z dość dużymi otworami na oczy.
– Krowo…! – krzyknął strasznie złoczyńca. Elunia doznała błyskawicznego skojarzenia.
– Niebiańska…? – podsunęła żywiutko. Zbir jakby na moment zbaraniał. Oderwał ręce od oczu i usiłował na nią spojrzeć. Elunia kichnęła ponownie.
– Najmocniej przepraszam – powiedziała ze skruchą.
Młody Zieliński, mimo knebla, zachichotał, a bandzior z pistoletem wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Z popielniczki prawie nie miało już co lecieć, ale poprzednia porcja wystarczyła. Przylepiając plaster do siebie, gwałtownie odwracając się tyłem do ofiar i gulgocząc jakieś słowa, poszkodowany złoczyńca zerwał wór z głowy i zaczął przecierać oczy. Plaster przylepił mu się także do wora. Miotał się, zapewne płacząc i nie dając sobie rady z prószywem, dzięki czemu Elunia ujrzała kawałek jego twarzy i profil w całej okazałości. I nos.
Rzecz jasna, znów zamarła. Ależ tak, to był on, ten sam, znajomy nos, długi i na końcu prawie bulwiasty, czerwony, lśniący, rzucający się w oczy! Rozpoznała go! Niezdolna spojrzeć gdzie indziej, zarejestrowała w pamięci resztę szczegółów, niskie, wypukłe czoło, kartoflowatą brodę, małe, szczeciniaste wąsiki. Także kształt głowy, doskonale okrągłej.