Zawahał się nagle, zajrzał do filiżanki, wypił resztkę kawy i popatrzył na Elunię.
– No, właściwie to ja mam do pani jeszcze jedno. Pani Gulster, ta sąsiadka…
– O Boże – powiedziała Elunia ze skruchą i zakłopotaniem, bo zrobiło jej się okropnie głupio. Kompletnie o tej nieszczęsnej dziewczynie zapomniała, a należało przecież przynajmniej zapytać, czy nie potrzeba jej jakiejś pomocy, bo może nie ma żadnej rodziny…? Ze zwykłej sąsiedzkiej przyzwoitości…
Bieżan zrozumiał ją, zapewne telepatycznie.
– Nie nie, nic złego, ona ma siostrę, ta siostra u niej bywa. Zaczęła mówić swobodniej dopiero dwa dni temu i powiem pani, co mówi, bo coś mi tu śmierdzi. Otóż powiada, że ten bandzior wlazł za nią. Z ulicy. Wszedł do domu i do windy, okutany w szalik tak, że go nawet dobrze nie widziała, pojechał na to samo piętro i wdarł się za nią do mieszkania. Nie zwracała na niego uwagi, do głowy jej nie przyszło, że ją napadnie, zwyczajnie wyszła z windy, otworzyła drzwi, on musiał być tuż za nią, chociaż miała wrażenie, że odszedł dalej korytarzem, wepchnął ją do środka i zatkał jej usta. Ręką. Zawlókł ją do sypialni. Nie zgwałcił jej, nawet nie próbował, tylko od razu zaczął bić. Zanim straciła przytomność, słyszała, co mówił, i były to jakieś brednie…
– Obłąkany…?
– Ona uważa, że nie, ale coś mu się musiało pomylić. Twierdził, że mu zmarnowała życia i teraz on jej też zmarnuje. Nie daruje piętnastu lat. Dopytywał się, retorycznie oczywiście, bo na odpowiedź nie czekał, skąd, u diabła, wiedziała, jak on wyglądał. Ona go w ogóle zakapowała i przez nią wszystko. A on ją dobrze zapamiętał. Nic z tego nie rozumie, bo nigdy nikomu życia nie marnowała, a tego bandziora w ogóle nie zna. I jest przekonana, że on ją wziął za kogoś innego. Ja też.
Elunia słuchała wstrząśnięta, a w pamięci zaczynały jej migać jakieś strzępki czegoś.
– Co pan też?
– Ja też mam obawy, że on ją wziął za kogoś innego. Za panią mianowicie.
– O Boże, dlaczego…?!
– Rodzaj urody, po pierwsze, panie są podobne w typie. A po drugie, to ta cała szajka aferzystów miała już prawo zwrócić na panią uwagę. Mogą się pani bać. Nawet upierałbym się przy tym, tylko mi to jego gadanie nie pasuje, powinien żądać, żeby pani milczała, przestała się wtrącać albo co. Czy pani rozumie coś z tego, co on mówił do Gulsterowej?
Przez długą chwilę Elunia nie była zdolna do udzielenia odpowiedzi, ale umysł jej pracował. Strzępki w pamięci stały się wyraźniejsze. Bieżan przyjrzał się jej uważnie, westchnął, wstał z fotela, poszedł do kuchni, przyniósł szklankę wody, następnie zajrzał do barku, wyciągnął butelkę koniaku i znalazł kieliszek. Nalał od serca i oba napoje postawił przed nią. Po namyśle wyciągnął i drugi kieliszek, napełniając go nieco skromniej. Wszystkie te czynności mógł wykonywać bez pośpiechu, bo Elunię zatkało rzetelnie.
Jedyna istota ludzka, jaką mętnie podsuwała jej zdenerwowana pamięć, to był straszny bandzior z dzieciństwa, który istotnie mógł do niej żywić drobne pretensje o zmarnowanie życia. Dawno zdążyła o nim zapomnieć, a nigdy nie istniały w niej żadne obawy zemsty, bo w końcu nie ona jedna go rozpoznała, liczne ofiary również coś tam dostrzegły i świadków oskarżenia było wielu. Teraz cała ta sprawa przypominała jej się bardzo niewyraźnie, wątpiła w sens wspomnienia, ale poczuła się trochę spłoszona. Okropna morda z lasu pojawiła się jej przed oczami jak żywa.
Wydusiła wreszcie z siebie odpowiedź.
– Nie wiem – powiedziała żałośnie. – Nic bym pewnie nie zrozumiała, tak samo jak i ona, ale jako dziecko… małe, zaraz, ile ja miałam lat…? Osiem chyba. Rozpoznałam bandytę. Na jakimś targowisku, nie, na jarmarku. Nic z tego nie pamiętam, ale i nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Niemożliwe przecież, żeby ten bandyta z mojego dzieciństwa pobił moją sąsiadkę, on poszedł do więzienia! Mam wrażenie, że na bardzo długo! Do końca życia!
– A pamięta pani może przypadkiem, jak się nazywał?
– Skąd, pojęcia nie mam. W ogóle tyle wiem, ile panu powiedziałam i to może nie mieć żadnego sensu.
Bieżan był innego zdania. Westchnął ciężko i chwilę się pozastanawiał.
– No dobrze. Miała pani osiem lat, policzmy, kiedy to było…
– Siedemnaście lat temu.
– Siedemnaście, bardzo dobrze. A co on zrobił, ten bandyta? Zabił kogoś?
– Nie wiem. Przeraził mnie śmiertelnie, to pewne, a poza tym… Mam wrażenie, że napadał ludzi, okradał i mordował, ale możliwe, że tylko to sobie tak wtedy wyobrażałam. W każdym razie o wampirze nie było mowy. Ani o szpiegostwie. Ani o żadnych zboczeniach, bo tego bym nie zrozumiała, a pamiętam, że wydawał mi się zwyczajnym bandytą, nie zwyrodniałym. Musiał popełniać przestępstwa proste.
– W Warszawie?
– A skąd, na wsi. Tam gdzie jeździliśmy na wakacje, na lato. W okolicach Kraśnika, albo w górach Świętokrzyskich. Zdaje się, że on tam grasował. Ale niech pan weźmie pod uwagę, że ja tego naprawdę prawie nie pamiętam. I czy w ogóle jest możliwe, żeby po tylu latach on się mścił? I to akurat na mnie? I skąd by się w ogóle wziął, uciekł z więzienia?
– Nie musiał uciekać, dawno wyszedł. No, może niezbyt dawno… A co do zemsty, to pojęcia pani nie majak tacy w sobie zemstę hodują. Jeśli sobie wykombinował, że to przezwania poszedł siedzieć… Widział panią wtedy?
– No pewnie, parę razy! Ale ja przecież miałam osiem lat, zmieniłam się chyba? Jakim cudem mógłby mnie poznać?
– Toteż właśnie wygląda na to, że się pomylił…
– Przerażające – powiedziała Elunia po chwili milczenia. – Niewinna osoba…! Nie, pan się chyba myli, nie mogę w to uwierzyć!
Bieżanowi jej wiara do niczego nie była potrzebna, sam nie był pewien własnej racji. Na wszelki wypadek postanowił sprawdzić wszystko w rejestrach i archiwach wymiaru sprawiedliwości i już widział, jak się ucieszą ci z Lublina, albo może z Kielc, kiedy im zwali na głowę poszukiwanie sprawcy, złapanego przed siedemnastu laty. No, może go mają w komputerze…
Pozbywszy się obowiązków obywatelskich, Elunia mogła się zająć sprawami osobistymi.
Ona też ukryła coś przed Bieżanem. Nie powiedziała o owych gorzkich żalach i roratach, wolała najpierw porozumieć się z babcią bezpośrednio. Ponadto w głowie i uczuciach tkwili jej Kazio i Stefan, każdy inaczej, ale z niemal równą siłą i z każdym wiązała się jakaś nieprzyjemność. Dodatkowo zaczął się pchać natrętnie bandzior z dzieciństwa. Coś z tym fantem musiała zrobić, bo okropna potrójna niepewność zaczynała przeszkadzać jej w pracy. Zdecydowała się poświęcić dzień jutrzejszy…
* * *
Babcia była najłatwiej dostępna. Mimo wieku pracowała, ale pracowała w domu i aż do wczesnego popołudnia zawsze można ją było zastać. Robiła korekty rozmaitych utworów, sprawdzając i korygując ortografię, gramatykę i słownictwo. Szła z postępem, nie prezentowała żadnego zacofania.
– Babciu, do kogo mówiłaś takie słowa: „Wzięli gorzkie żale, poszli na roraty”? – spytała Elunia bez wstępów, z głęboką wiarą w umysł babci, wyzuty za sklerozy. – I skąd to w ogóle pochodzi?
Było akurat południe. Babcia oderwała się od biurka i poczęstowała wnuczkę ogromnym zestawem napoi zimnych i gorących. Z jedzeniem nie zawracała sobie głowy. Obie usiadły przy małym stoliku pod oknem.
– Mówiłam do miliona osób – odparła spokojnie. – Niekoniecznie codziennie, ale żyję już dość długo i miałam szansę obsłużyć cały kraj. Cudzoziemcy by nie zrozumieli. A skąd pochodzi, nie mam pojęcia, przejęłam to w dzieciństwie od mojej babki, a twojej praprababki. Ciotki zresztą też się tym posługiwały.
Elunia pomyślała, że babcia jest cudowna. Odpowiada na pytania bez namysłu, nie dociekając, po co są zadawane i o co chodzi. Nie pcha się człowiekowi do samej głębi duszy i nie wywleka z niego pazurami intymnych tajemnic. Rozmowa z nią to sama przyjemność.
– A jak myślisz, kto z młodszego pokolenia też mógł to przejąć? Kto miał szansę? Musiał chyba słyszeć to od ciebie więcej niż raz?