Sebastian Proch – Proszkowski odebrał telefon po trzech sygnałach.
– Słucham.
Zapewne sprawił to nadmiar wyobraźni, ale Wice przeleciał dreszcz po plecach.
– Wiktoria Wojtyńska – powiedziała, opanowując się i przybierając ton chłodny i światowy. – Telewizja Polska Szczecin. Dzień dobry panu. Poznaliśmy się już kiedyś, nie wiem, czy pan mnie pamięta.
– Trudno, żebym pani nie pamiętał. – Głos wybitnego dramaturga był zimny, ale ton uprzejmy. – Miałem wystąpić w pani programie, który nie doszedł do skutku ze względów nam obojgu wiadomych.
– Tak było. Pozwoli pan, że będę szczera. Cieszę się, że udało się panu otrząsnąć po tej strasznej sprawie, doszła do mnie wiadomość, że opublikował pan kolejny wybitny dramat, gratuluję.
Dziękuję. Istotnie, opublikowałem. Czytała pani może tę sztukę?
– Na razie tylko o sztuce – zełgała Wiktoria, nie czując się na siłach do zabierania głosu w sprawie dzieła pod tytułem „Kanaliza”. – Z pewnością niebawem przeczytam. Ale na pewno będzie ją można zobaczyć na deskach teatru?
Nienawidziła takich pretensjonalnych wyrażonek jak „deski teatru”, ale czuła, że Prochowi mogą one odpowiadać.
– Tak sądzę – odparł dramaturg bez fałszywej skromności. – Naszym teatrom rozpaczliwie brakuje współczesnej literatury dramatycznej. Czy robi pani tym razem program o teatrze?
– Nie, nie o teatrze, ale chciałabym pana zaprosić do studia. Może widział pan zajawki…
– Nie oglądam lokalnej telewizji.
– No więc może pan czytał… jeśli czyta pan lokalną prasę, naturalnie… ruszamy z emisją nowego programu, takiego troszkę w typie tamtego, którego nie udało nam się wtedy zrobić. Będziemy zaszczycone, jeśli zgodzi się pan wziąć udział w premierowym wydaniu… jako gość specjalny, ma się rozumieć.
– Proszę mi coś opowiedzieć o tym programie.
Wika wdała się w skomplikowane wywody mające na celu połechtanie próżności literata… z którego wszyscy w Szczecinie jesteśmy naprawdę dumni… tytyryty.
Proch łyknął, co miał łyknąć, i zgodził się zaszczycić lokalne i prowincjonalne studio swoją ze wszech miar wybitną obecnością.
Kiedy Wika odkładała słuchawkę, poczuła, że się spociła.
Ilonka siedziała w swojej przytulnej kuchni, czekając aż odgrzeje się jakiś skomplikowany a pięknie pachnący bazylią eintopf przysłany przez mamę Karachulską za pośrednictwem jedynaka, który zostawił garnek i popędził do swojej wymarzonej Mariety. Wyglądało na to, że mama dała się syneczkowi podprowadzić i została w domu z nadzieją, że Donat z Ilonką właśnie robią bógwico.
Ilonce w zupełności odpowiadał ten układ, gwarantujący jej zarówno wyżywienie, jak i święty spokój.
– I co, malutki – przemawiała do Gizma, który węsząc pilnie, siedział u jej stóp i wbijał w nią spojrzenie kosmiczne i hipnotyczne. – Sprężyłbyś się raz umysłowo i powiedział, co mam zrobić?
– Daj mi kulek – mówiły oczy mopsa.
– Zaraz ci dam kulek, tylko umyję twoje miseczki. – Ilonka puściła wodę i zastygła nad zlewem. – Kurczę, co ja mam zrobić? Zadzwonić do niego, czy nie?
– Daj mi kulek.
– Przecież oni umorzyli śledztwo. Dali sobie spokój. Nie potrafili dojść do tego, kto ją zabił. Olali wszystko. A on olał przy okazji mnie. Nie mogę mu tego mieć za złe. Żaden normalny facet nie chciałby mieć ze mną więcej do czynienia. Nieprawdaż?
– Myj te michy. Daj mi kulek.
– Już myję. O cholera, rozchlapało się. Ty, Gizmuś, a co z twoim ADHD? Bardzo grzeczny piesek z ciebie ostatnio. To masz je w końcu czy nie?
– Jak chcę, to mam. Daj mi kulek.
– Już ci daję, mopsiu. Jedz na zdrowie. A ja sobie wezmę tego czegoś od mamci Karachulskiej.
Nałożyła sobie sporą porcję pachnącego dania i przystąpiła do dalszych rozważań.
Chyba nie da się nazwać literackiego znaleziska Agaty nowym dowodem winy Procha. Chyba, niestety, w ogóle nie da się tego nazwać dowodem czegokolwiek. Ale może komisarz życzyłby sobie rozszerzyć sobie poglądy w sprawie, którą/kiedyś prowadził…
Ilonka nie miała racji, sądząc, że komisarz Ogiński nie chciałby z nią mieć do czynienia. Chciałby. Nie bardzo jednak wiedział, jak to załatwić. Tak prosty sposób jak sięgnięcie do telefonu i wybranie numeru Ilonki, który przecież sobie zapisał, nie przyszedł mu w ogóle do głowy.
Od momentu umorzenia sprawy zabójstwa pani Proszkowskiej zajmował się intensywnie kilkoma sprawami naraz, jak zwykle z aspirantem Brzecznym. Ostatnio rozpracowywali sprawę gangu złodziei samochodów, był to jednak gang dość amatorski, bez powiązań z poważnymi kryminalistami i bez specjalnego talentu do popełniania przestępstw, toteż udało się dość szybko połapać wszystkich sześciu jego członków. Żaden z nich nie miał nawet skończonych dwudziestu lat. Sukces był więc taki sobie, ale szefowie widocznie uznali, że warto o tym powiadomić społeczeństwo, bo któregoś dnia w kieszeni komisarza zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział męski głos, skądś znajomy. – Filip Lewańczyk z telewizji, pamięta mnie pan?
– Pamiętam. Witam.
– To się cieszę. Panie komisarzu, potrzebujemy koniecznie pana wypowiedzi w sprawie tych szczeniaków, co kradli samochody; wiem, że pan tę sprawę prowadził…
– Mamy rzecznika do gadania, redaktorze, ja jestem operacyjny i nie do pokazywania…
– Wszystko wiem, rozmawiałem z rzecznikiem i on sam nam zasugerował, żeby właśnie pan powiedział kilka słów. Oczywiście my pana zasłonimy, możemy panu zmienić głos, byle to był pan, ktoś autentycznie zaangażowany w sprawę, a nie, za przeproszeniem, dyżurny gadacz… Proszę, niech pan się zgodzi, po starej znajomości. Pańscy szefowie już wiedzą i się zgadzają. – Filip uprzedził nieuniknione zastrzeżenie komisarza.
– No dobrze. Jak to zrobimy, mam przyjść do was, czy może wy przyjdziecie do mnie?
– Jak pan woli. My już cały materiał mamy, brakuje nam tylko pana.
– To wolę przyjść do was. Mogę zaraz, chce pan? Mam godzinę wolną.
– Rewelacja. Czekamy!
Komisarz zdecydowanie wolał udać się do telewizji i to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, chciał uniknąć pokpiwania kolegów na widok ekipy filmowej i siebie w roli gwiazdy, po drugie – do czego sam przed sobą nie chciał się przyznać – w podświadomości ukrywał nadzieję na przypadkowe spotkanie ze stukniętą właścicielką rąbniętego psa i fioletowego samochodu.
Do telewizji poszedł, oczywiście, na piechotę, co miało tę dobrą stronę, że mógł przejść obok telewizyjnego parkingu i rzucić nań okiem. Masywny fioletowy kształt majaczył gdzieś na samym końcu. Zapewne Ilonka była w budynku.
Niestety, koncepcja Filipa zakładała, że komisarz Ogiński wypowie się w plenerze, z ruchem ulicznym i samochodami śmigającymi w tle. Nawet nie musiał wchodzić do gmachu. Ekipa już czekała. Operator ustawił gościa twarzą do tych śmigających samochodów a tyłem do kamery. Komisarz powiedział to, co chciał usłyszeć redaktor, ze świadomością, że z sensownej wypowiedzi zostanie wycięte wszystko poza jednym dowolnie wybranym zdaniem, po czym hamując irytację, pożegnał się uprzejmie i poszedł sobie.
Fioletowy jeep po raz trzeci w jego życiu zahamował z piskiem opon tuż przy nim, zanim komisarz zdążył dojść do pierwszego skrzyżowania.
– Cześć. To tylko ja. Podrzucić cię gdzieś?
Mruknął coś niewyraźnie i wskoczył na siedzenie, oczywiście przygniatając gremlina, który wcale nie miał mu tego za złe. Wydobyty na światło dzienne, wykonał taniec powitalny połączony z obowiązkowym Rzucaniem się na szyję.
– Do domu jedziesz?
– Powinienem na Małopolską, ale…
Ilonka okazała się bardziej zdecydowana. Było jej łatwiej, bo miała pretekst.
– Może wpadniemy gdzieś na jakąś pizzę albo co? Chciałabym z tobą pogadać.
Kolejnym mruknięciem komisarz wyraził aprobatę. Nie pojechali daleko. Ilonka zaparkowała przed włoską restauracją w Alei Fontann. Fontanny już, oczywiście, nie działały, a baseny zapełnione były kolorowymi liśćmi.
– Słuchaj – powiedzieli oboje na raz. – Cieszę się, że się spotkaliśmy…