Ależ to nie ma żadnej sprawy – uśmiecha się Andżela i błyskają flesze, czerwony dywan rozwija się jak język wywalony na mnie i do Lewego z paszczy tego systemu. Z którym ona współżyje na dogodnych warunkach.
A kolega by jeszcze chciał dla swojej żony i dzieci – mówią suki i podają jej bloczek do wypisywania mandatów.
Imiona żony? – mówi fachowo Andżela i zamaszystym pismem obrazkowym podpisuje wszędzie: Miss, Miss Angela, Miss Publiczności roku 2002, dla Anety i Wojciecha z najlepszymi pocałunkami miss publiczności Angela Kosz. Plus, jak zaglądam jej przez ramię, to jeszcze widzę, że dopisuje gdzieniegdzie „szatan 666” i „jedna rasa, polska rasa”.
Hola – mówię, bez już zważania, że policja słucha – co ty się nagle taka radykałka zrobiłaś, co Andżela? Sława uderzyła ci chyba na bańkę.
Co – odpyskowuje Andżela, proszę bardzo, jaka się wygadana zrobiła raptem, powiedziała trzy zdania o swych ulubionych gatunkach warzyw i raptem teraz sprawność „gadanego” dostała od zastępowego Sztorma przyszyte na rękaw sukni – wybrali mnie Polacy, to jestem chyba za Polakami, a nie za żadnymi Ruskimi, logiczne, nie?
Po czym mówi w kierunku policjantów: chwileczkę, i bierze mnie na stronę.
Nie rozumiesz, Andrzej? – mówi szepcząc, pełna konspira – czy Polska czy przyrost ZSRR, i tak koniec jest bliski. A Sztorm mi parę rzeczy uświadomił. Mówi, że jak wystąpię z ramienia narodowego prawicy, to i dostanę własny wieczorek w centrum kultury, a i może nawet będę drukowana w „Piasku Polskim”, to się jeszcze zobaczy. To była dla mnie wielka szansa.
A co, pani kolega za Ruskimi optuje? – pyta podejrzliwie ten suk, jak widzi naszą postępującą konfidencie i tryb ściśle tajny naszej rozmowy, kabel przeciągnięty z ust do ust, top secret.
Andrzej? – mówi Andżela jak głupia, jakby w ogóle nic nie kumała, iż on trzyma swe łapsko na pistolecie. My się to właściwie dość krótko znamy – dodaje ni do rymu, ni do sensu. Po czym widząc, co narobiła, bierze rower, przesyła mi i Lewemu pocałunek z ręki, poczym macha do policjantów i przydusza na pedał. – Jak będę wiedziała, co i jak z tym odczytem, to dam znać! – woła odjeżdżając niczym tramwaj zwany pożądaniem i dzwoni dzwonkiem.
No to zostajemy sami. Wtedy w jedną chwilę już się nie robi tak znowu miło.
Może mały autograf? – mówię, by rozluźnić nieco tę napinającą się atmosferę, co jest rozciągnięta między nimi a nami tak bardzo, iż zaraz pęknie, a że myśmy ciągnęli mocniej, to my dostaniemy z całej pety po pysku.
Może mały chuj? – mówi ten jeden suk i spluwa, zupełnie już bez krycia się ze swoimi zamiarami. Już mi, do bagażnika – mówi do nas drugi wyjmując pałkę – Jedziemy na komisariat.
Ja niby to stoję, spoglądam na Lewego. Lewy całkowicie w rozstroju, domyśla się już, iż to jego ostatnie chwile na świeżym powietrzu, więc stara się jak najwięcej nałapać w płuca i do buzi. Rozgląda się cały czas, namierza, by prysnąć, łzy mu kręcą się w oczach. Oko mu już chodzi niczym oszalała żaluzja, niczym zepsuta szatkownica
Ale panowie władzo, niby dlaczego? – mówi wreszcie płaczliwie, gdyż zapewne ma nadzieje, że my tu gadu gadu, pogoda zanosi się na burzę, a festyn bardzo udany, a w międzyczasie pstryk – cała amfa raptem zniknie od niego z kieszeni. Jak zatrzymywanie się tu jest zabronione, jak stanie tu jest zabronione, to my najmocniej przepraszamy. Obiecujemy, iż już nigdy nie będziemy tak po chamsku się zachowywać. Raz nam się zdarzyło – prawda. Ale wiedzą panowie władzo jak to jest. Jak idzie człowiek, zdyszy się, przystanie, popije. Raptem zagada się i zapomina, że tu jest zakaz zatrzymywania. Lecz my już z Silnym idziemy…
– Idziemy wpierdolić jednym typom… – dodaję ja, gdyż mimo całej oschłości może oni tam w tych wszystkich ściśle tajnych kieszonkach w swych kombinezonach ogrodniczych trzymają jakieś służbowe serce prócz sekatora. Znaczy się nie – tłumaczę i gestykuluję, gdyż łapię się, iż wszystkie brzydkie słowa zostaną zamazane na czarno. Znaczy się idziemy pokazać gdzie pieprz rośnie takim jednym cholerom…
…z Kazachstanu – ożywia się Lewy i uderza w sentymenty prawicowe. Bo przyjechali tu podobno, jakaś jebnięta wycieczka, robić pomiary pod przyszłe wysiedlenia Polaków, pod grabienie polskich domostw… idziemy im spuścić manto. I tak przystanęliśmy złapać oddech, gdyż się spieszymy, by nie odjechali…
Jednak suki nie są wrażliwi całkowicie na tę smutną przecież propol-ską historię, zero współczucia, zero wyrozumienia dla nastrojów patriotycznych, całkowita oschłość. Jeden mnie bierze pod rękę do tańca, drugi Lewego, panowie proszą panów, święte oficjum, jednocześnie wpychając nas do radiowozu i recytuje do pierszego: pisz, kurwa, tak, bez żadnego popuszczania. Kilkakrotna obraza policjanta. Wulgaryzm i obelżywość. Bezprecedensowe na szeroką skalę niszczenie zieleni i kwiatów publicznych własności państwowej. Próba nawiązania kumoterstwa i usiłowania korupcji, proruski oportunizm.
I nim my się obejrzymy, co się dzieje, nim w ogóle nam przyjdzie myśl, że oto koniec tego dobrego, to już oni pizd nam drzwiczkami w żywą twarz, i światło gaśnie, dopływ powietrza zostaje wyłączony, i nie, koniec, nie ma pogody, jest czarna pogoda. Lecz nim jeszcze oni zdążają nas za-kluczyć na kłódkę, to Lewy w rozpaczy zdąży krzyknąć w odwecie złamanym na wpół głosem:
Pierdolone zasrane lego! Pierdolone lego policja!
Na to oni też są całkowicie niewzruszeni, gestapowscy sanitariusze. Pisz dalej tak – mówi ten jeden na słowa Lewego w tonie „Wy nam tak. to my wam jeszcze bardziej” – oboje pod ciężkim wpływem narkotyków bez możliwości nawiązania szeroko pojętego kontaktu. Ciężkie halucynacje, krzyki, prawdopodobnie szeroko pojęta choroba psychiczna z przerzutami.
A nim odjedziemy, to oni jeszcze sobie zapalą fajkę. Nic wcześniej nie miałem im tak bardzo za złe, gdyż samemu łapię się na tym, iż chcę tak bardzo palić, że jestem skłonny Lewego choćby w proteście wziąć jako zakładnika. Poza tym chce mi się pić, czuję się coraz to bardziej źle. I jak na podłodze w wozie znajduję długopis firmowy z napisem „Policja Polska Spółka Z.o.o, Przedsiębiorstwo Porządkowe wł. Zdzisław Sztorm”, to od razu wystawiam go przez kratkę w wozie i kole jednego suka w plecy, błagając, by mi dał choć trochę pomachać papierosa.
Na co on się zaraz jak oparzony odsuwa i mówi do drugiego: Oż kurwa. Pisz zaraz tak, byś nie zapomniał. Nieuzasadnione napady agresji z użyciem ostrego narzędzia.
I na tym się kończy. On niedopaloną nawet fajkę gasi, rzuca, co tę marnację widzę dokładnie przez okienko, pierdolony pies ogrodnika, sam nie spali, a drugiemu nie da. I jedziemy. Lewy w rozpaczy, płacze. Tamci tak. Jeden kręci kółkiem, drugi zerka, czy nic nie kombinujemy. Lewy mi oczami daje do zrozumienia na swą kieszeń, gdzie amfa płonie suchym białym ogniem, że jesteśmy skończeni, a on tym bardziej. No to ja wtedy już nie wiem, co robić, to wrzeszczę: uwaga, pali się!
Oni mimo szyby jakby słyszą, więc oglądają się na nas. A wtedy ja mówię: po prawo! Pokazując na prawo. I w ułamek sekundy, jak oni z czystego głupiego odruchu patrzą na prawo, to nim zdążą się skapnąć, że to ścierna, to Lewy nadąża z wywleczeniem amfy z kieszeni i skitraniem jej pod jakiś koc, a drugą ręką przeżegnuje się. Tak to się dzieje.
No i wszystko wtedy jest raz dwa. Wysiadamy. Idziemy potulnie bez nawet kajdanek, gdyż już jesteśmy nauczeni, że cokolwiek powiesz lub zrobisz, są na to niezliczone paragrafy, każde twe słowo jest poprzekręcane na lewą stronę i wykorzystane przeciw tobie.
Ja pierdolę – powtarza tylko Lewy – pierdolone lego, pierdolone lego.
Wtedy są różne święte inkwizycje, robią nam wpierw zdjęcie legitymacyjne, co myślę, że muszę dość źle wyglądać. A potem pokój numer dwajścia dwa, a Lewy jeszcze inny. A ja właśnie mam przydzielony dwajścia dwa, do którego jestem za ramię podprowadzony przez suka, jeszcze przez krótkofalę słyszę, jak nadaje: prowadzę go na dwudziestkę dwójkę, to niech Masłoska spisze zeznania i koniec z tym burdelem.