Wtedy wychodzimy. Koledzy. Zbrojne Bractwo Świętego Dżordża najeżdża na świat. Uwaga uwaga, są groźni, są uzbrojeni. Uzbrojeni w scyzoryk, uzbrojeni w łączność przez krótkofalówki. Uzbrojeni w amfetaminę, uzbrojeni w adrenalinę. Depczą trawnik, obrywają kwiaty. Robią wgniecenia w chodniku, robią podkop pod świat.
Fajne, nie? – mówi Lewy do mnie, jak tak idziemy, i pokazuje mi, jak wciska przyciski na swym walkie-talkie. Zajebiste – odpowiadam mu. Wtedy on mówi do mnie, żebym tam poszedł i stanął tuż przy ulicy, a on będzie stał tutaj, i będziemy ze sobą gadać. Tak też robię, bo to mi się wydaje świetny pomysł.
Wtedy okazuje się, iż to nie są walkie-talkie jakieś sztuczne, pić na wodę, sklep z zabawkami „Bartosz”, zestaw mała policja, tylko są to walkie-talkie profesjonalne niczym na filmach w oddziałach antynarkotykowych.
Halo. Halo. Tu baza. Odbiór – mówi Lewy głosem poważnym i skupionym, a ja mam jego głos stereo, gdyż po piersze słyszę to co on mówi normalnie, a po drugie słyszę to też również w słuchawce. Bardzo mi się to podoba, bardzo fajny sprzęt taka krótkofalówka, lepsza nawet zabawa niż komórka, a choć gier sprawnościowych nie ma, to jest to sprzęt fajny, w każdej sytuacji przydatny do zapoznawania nowych osób, do zamawiania sobie spida do łóżka.
Podaj hasło, podaj hasło, odbiór – mówię, popijając ze smakiem swą promocyjną kole i patrząc, czy nie nadciąga wróg.
Ptaki latają kluczem – mówi Lewy. Takie hasło on niby podaje. No to ja mu mówię z czystej uszczypliwości: boot error. Hasło nieprawidłowe.
I tak stoję i się cieszę z własnego dowcipu, koła jest dobra, zimna, promocyjna za darmo.
Wtedy, czego ja się zupełnie nie spodziewam, Lewy wtem wyłącza odbiór. Nagle wrzeszczy tak: co powiedziałeś?! – lecz w tonie zaczepnym. Ja wtedy też odłączam i mówię dość obrażony: no co kurwa, nieprawidłowe hasło żeś zrobił!
A on na to: co kurwa nieprawidłowo, co niby nieprawidłowo, coś się nie podoba? W podstawówce to jeszcze mówili, chyba na tyle nie mam jeszcze blachy pogięte, żebym nie pamiętał.
Poczym rzuca swoje walkie-talkie o trawnik.
To jest, kurwa, hasło chyba nieprawidłowe, nie? – mówię do niego wytrącony całkowicie z równowagi napadem adrenaliny. Co, że niby jakimś kluczem, odpiąłeś?! – i w przypływie gniewu odrywam od swego walkie-talkie antenkę, co rzucam ją na trawnik.
To jakie jest, kurwa, hasło twoje, no wal, jakie jest twoje do kurwy nędzy hasło jak nie te?! – drze mordę Lewy, fuli powaga, czerwony na gębie.
Inne, kurwa! – ja się wydzieram, gdyż nagle moja słabość całkowicie ustępuje i czuję się raptem podkurwiony do granic całą tą sytuacją z walkie-talkie. Zasady są proste, albo się umie bawić, albo się nie umie, albo się zna hasło, albo się nie zna, a jak nie, to niech się nie zaczyna.
Wtedy Lewy podnosi swą słuchawkę z ziemi i jeszcze raz włącza. Tu, kurwa, baza – mówi do słuchawki niby że tonem spokojnym – podaję hasło: Silny robi Moskwie lachę. Silny robi Moskwie lachę. Odbiór.
Wtedy ja się do reszty wkurwiam, bo co jak co, ale o tendencje proruskie nikt mnie nie będzie bezkarnie insynuował.
Uwaga uwaga – wrzeszczę do walkie-talkie, by mimo urwanej antenki było wyraźnie słychać – Łącza zerwane, sytuacja alarmowa. Lewy to pedał, gej i kastrat.
Komunikat odwołany – wrzeszczy wtedy do słuchawki Lewy – prawidłowe hasło: Silny to cwel, a jego matka zdejmuje majtki dla Ruskich.
Wtedy ja już nie wytrzymuję. Nie wytrzymuję psychicznie. Myślę o tym, by go zabić. Powaga. Gdyż moja matka co jak co, wszystko o niej można wypowiedzieć, ale by nosiła jakieś majtki, to jest to podłe oszczerstwo, jest to osoba z natury spokojna, płci matka, żadna to nie jest jebnięta kobieta, tym więcej proruska, i żadnych zboczonych rzeczy nikt nie będzie o niej mówił, a szczególnie Lewy. Okej. Jak tak, to tak. Byliśmy kolegami? Byliśmy. Lecz już nie jesteśmy? Nie jesteśmy. Tyle. Łapię więc za walkie-talkie i mówię tak, gdyż to już nie są przelewki: odbiór. Odbiór.
I wtedy walę bez żadnych skrupułów. Arka Gdynia kurwa świnia.
Po czym rozłanczam się ostatecznie na wieki, choć i tak już tą słuchawkę popsułem i w sumie po chuja ją wyłączam, dla efektu chyba, dla pointy. Lewy stoi w miejscu, z wrażenia upuszcza swe krótkofalówkę. Stoi. Ręce kołyszą mu się na wietrze. Szok, frustracja, chaos, panika. Zastanawiam się, czy nie przesoliłem teraz trochę z siłą swego argumentu.
Więc wtedy zaraz mogłoby być tak, iż akcja dzieje się już szybko. Raz dwa trzy, czary mary, liść na twarz, bo Lewego wkurwić idzie go łatwo, więc niczym w „Dynastii” kamera by zrobiła w tył zwrot, gdyż by to był program na żywo dla telewidzów wyłącznie po pierwszej w nocy, wyłącznie powyżej lat czterdziestu. Pokazaliby teraz klomb, drzewa, totalna sielanka, wsi spokojna wsi wesoła, Mc Donald's o zachodzie słońca, jakbym mógł, to bym kupił Izabeli taką fototapetę do dużego, co by sobie wieczorem siadała na wersalce i spoglądała. Natomiast na zapleczu poza kadrem, gdzie by już nie pokazali, by miał miejsce totalny hardkor między mną a Lewym, na paznokcie i zęby, na szarpanie się za włosy. Których zresztą nie ma, lecz to już by można było zrobić efekty specjalne. Gdyż łącznie z Lewym jesteśmy tak na siebie napaleni, by sobie napierdolić, iż byśmy szli na szajbę, a nie żadne nunczako, taktyki techniki i boks zawodowy, tylko wydłubane oko i wywleczone gardłem wątroba i jajnik. I przyznam iż ja również miałbym udziały w tym interesie, bo rozkurwiony jestem równo na całej linii. Nawet powiem tyle, iż to ja może bym uderzył pierszy, jako że jestem takiego zdania, iż by nie miało sensu co wiele urządzać wielkich oczekiwań, „to nie tak, Lewy, jak myślisz”, „ja wcale tak nie uważam, to są poglądy Kacpra” i inne ścierny. Arka Gdynia kurwa świnia i koniec, raz się rzekło i klamka została otwarta, Lewy by dostał parę klapsów na pysk, ja co swoje to też bym dostał na adres zwrotny, gdyż to jest chłopak duży i mocno naspidowany. I tak byśmy się napiżdżali przez jakiś czas dość ostro, raz ja bym był na wierzchu, to bym mówił: Arka Gdynia kurwa świnia, raz on by był na wierzchu, to był mówił: Lechia Gdańsk kurwa szajs. I tak by się cała historia może skończyła, nawzajem byśmy się zajebali i potem już tylko życie pozagrobowe, które nawet nie wiadomo, czy jest, czy go nie ma, czy inna jeszcze trzecia możliwość.
Lecz, jak już wspomniałem, tak się nie dzieje, o nie. Wręcz całkiem odwrotnie. Gdyż gdy on już ma podejść i zabrać się kategorycznie za zajebanie mnie, wtem pojawia się Andżela. Andżela. Ni z gruszki, ni z pietruszki. Całkowicie bez sensu, nadjeżdża nagle na rowerze górskim marki Mountain City. Jest to ładny rower, jakie kradzione można łatwo kupić u Ruskich. Srebrny, bajerancki, z kulkami na szprychach. Od strony amfiteatru nadjeżdża. W diademie zatkniętym na głowie i odpowiedniej szarfie „Miss Publiczności 2002” zatacza wokół nas kółko, jedną rękę ma na kierownicy, a drugą macha i pozdrawia tłumy, czyni gesty rozdawania autografów, zakłada z torebki czarne okulary do odganiania tłumów. Ja wtedy, jak również Lewy, z miejsca od razu zapominam o sprawie. Gdyż ona jest jak czarna królowa, zwycięska królowa jeżdżąca na rowerze, ma koronę i szarfę, i czekoladę od bombonierek w kącikach ust, łopoczą jej czarne włosy niczym osobna chorągiew, gdyż to ona prawdopodobnie wygrała tę wojnę.
Zatacza koła, przyjechała tu rowerem prosto z zagranicy, z zimnych krajów, z czarnych krajów, zbawić nas. Przywiozła nam szkiełko do oka, przywiozła zagraniczne słodycze, pomarańcze i mleko w kartonach, i zgrzewkę dobrej zagramanicznej amfetaminy w opakowaniach po dwa rzuty o smaku owocowym musującą. Przyjechała nas zabrać, mnie na bagażnik, a Lewego na ramę. I wtedy co? I wtedy nic. My od razu zapominamy z Lewym o wszystkim, co nas dzieliło, szybko idziemy w jej kierunku, ramię w ramię macamy rower, co najwyraźniej okazuje się, iż Rada Miasta ufundowała kradziony.