– Chryste, co ja bym dał, żeby tak jeszcze miesiąc – przerwał milczenie Szymek. Ale nikt nie kwapił się do rozmowy. Weiser otworzył pierwszą butelkę oranżady ii nalewał musujący płyn do szklanki, którą podsunęła mu Elka. Naczynie krążyło z rąk do rąk, a ja dziwiłem się, po co tyle zachodu, skoro zawsze piliśmy z butelki. – Czerwona – powiedział z uznaniem Piotr – nie wiem, dlaczego czerwona jest lepsza od żółtej – ale i tym razem nikomu nie chciało się mówić, skoro każdy, kto kupował w sklepie Cyrsona wie, że czerwona oranżada ma w sobie więcej gazu i pachnie lepiej niż żółta. Kiedy wszystko zostało już zjedzone i wypite, Elka pozbierała rzeczy do koszyka. Weiser w tym czasie przytargał z krzaków prądnicę i łączył jak zawsze przewody. Przeszliśmy spod dębu na drugą stronę dolinki.
Napisałem już, że ostatnia eksplozja, choć wtedy nie wiedzieliśmy, że, będzie ostatnią, a więc ostatnia eksplozja była inna niż poprzednie. Napisałem też, że obłok pyłu, drobin ziemi i strzępów trawy był jak olbrzymia trąba powietrzna, ciemnego, prawie czarnego koloru, wąska u dołu, rozszerzająca się ku górze i napisałem też, z czym skojarzyła mi się wiele lat później. I chociaż porównanie to jest może pretensjonalne, a nawet niedorzeczne, to przecież – czego nie napisałem i co obecnie czynię – trąba poruszała się prawie po całej dolince jak nakręcony niewidzialną ręką bąk, wsysając w swój wirujący tygiel małe patyki, zeszłoroczne i opadłe w tym roku liście, szyszki, a nawet małe kamienie. Nie napisałem też, co czynię teraz, że trąba zawinęła swoim rękawem koszyk, który został pod dębem, uniosła go w górę i wyrzuciła kilkanaście metrów dalej, ale do góry dnem tak, że wszystko co było w środku, także butelki po oranżadzie, wypadło z brzękiem i hałasem na ziemię. Biały obrus powoli opadał, huśtając się nieznacznie w lewo i prawo.
A potem Weiser i Elka pożegnali się z nami, ale nie jakoś specjalnie, tylko jak zwykle -: no to cześć – i poszli pod górę razem. Sam już nie wiem – trzymali się za ręce czy nie, ale wobec tego, co wydarzyło się następnego dnia, jest to rzecz o drugorzędnym znaczeniu. Szymek powiedziałby – zabawiali się w doktora i pacjentkę albo na odwrót. Nie jestem tego taki pewien. Być może spędzili tę noc w piwnicy cegielni, gdzie ona grała na fletni Pana, a on tańczył, padał na ziemię, mówił niezrozumiałe słowa i lewito wał. Być może włóczyli się całą noc po lesie albo przesiedzieli aż do świtu na którymś ze wzgórz, czekając na wschód słońca. Wszystko być może. W każdym razie pierwsza osobą, którą spotkałem rano na klatce schodowej, był dziadek Weisera,
– Gdzie jest Dawid – zapytał ostro, a ja byłem przestraszony, bo pan Weiser nigdy prawie nie wychodził z domu i kiedy się już pokazał, wyglądał zawsze groźnie.
– Nie wiem – odpowiedziałem, a wtedy on pochylił się tak, że przewieszony przez szyję centymetr dotknął mojego nosa. – Musisz wiedzieć – mówił wolno i bardzo wyraźnie – bo kto ma wiedzieć, jak nie ty?
Nie wiem, co byłoby dalej, gdyby nie pani Korotkowa, wracająca właśnie z zakupami. Słuch miała dobry i zaraz wtrąciła się do rozmowy.
– Jak to, pan nie wie, panie Weiser, pojechał z Elką do Pszczółek, na wieś.
– Gdzie, pani mówi, z kim- pan Weiser popatrzył na nią znad drucianych binokli.
– Pszczółki, proszę pana, to taka miejscowość w stronę Tczewa, pół godziny pociągiem.
– Niby jak?
– Mówię, pół godziny pociągiem.
– Niby jak?
– Mówię, pół godziny pociągiem, a Elka pojechała tam do babki na jeden dzień i przenocowała.
– A Dawid?
– Dawid, pan pyta, przecież on za nią lata dzień w dzień – Korotkowa pokazała w uśmiechu wszystkie pozostałe przy życiu zęby – i świata bożego poza nią nie widzi, nie wie pan?
Ale pan Weiser nie był zadowolony z wyjaśnienia. Poprawił binokle i zdjął z szyi centymetr.
– Dawid o wszystkim zawsze mówi, dlaczego nic nie powiedział?
– Niech pan jego zapyta, jak wróci – i pani Korotkowa ruszyła do góry, a ja w chwilę później słyszałem pana Weisera pukającego do drzwi Elki, słyszałem, jak pyta o to wszystko i jak pani Wiśniewska odpowiada mu, że chyba tak, bo Elka pytała, czy może zaprosić na ten wyjazd kolegę i ona zgodziła się, czemu nie, miejsca mają na wsi więcej niż tutaj i nawet dała im coś do jedzenia na drogę, bo od stacji trzeba tam iść dobre trzy kilometry z hakiem. A kiedy byłem już na dole i szedłem przez podwórko, Szymek z Piotrem wiedzieli o wszystkim, bo podsłuchiwali całą rozmowę przy tylnych drzwiach do ogrodu. Wiedzieliśmy, że nie pojechali do Pszczółek, na razie tylko tyle. Ale w cegielni nie było ich, a ściana, przez którą wchodziło się na strzelnicę, była zaparta od wewnątrz. Nie było ich także w dolince ani na cmentarzu, ani na kamieniołomach. Nigdzie. W końcu poszliśmy nasypem kolejowym aż do rębiechowskiej szosy, gdzie na zerwanym przęśle mostu można było usiąść i patrzeć jak pod stopami, dziesięć metrów niżej przejeżdża co jakiś czas samochód. Zamiast usiąść, staliśmy jednak na betonowym progu, jak nad przepaścią, i strzykaliśmy śliną w dół, gdy tylko przejeżdżał jakiś samochód…
Z drugiej strony szosy, za takim samym przyczółkiem zerwanego mostu, nasyp biegnie dalej i po pięciuset metrach łagodnego łuku przechodzi w przekop w miejscu, gdzie zaczyna się wzgórze. Tam właśnie, po jego lewej stronie dochodzi ogrodzenie szpitala czubków, a nieco wcześniej, jeszcze pod nasypem, przepływa Strzyża. Aby dojść do potoku, nie trzeba iść śladem kolejowych podkładów po nasypie, lecz jego podnóżem, gdzie biegnie wąska ścieżka ta sama, po której M-ski szedł na spotkanie z gospodynią. Ścieżka urywa się nad wodą i nie prowadzi, już donikąd. Aby iść w górę rzeczki, na południe, należy przedzierać się przez zarośla, jak my, gdy śledziliśmy nauczyciela. Po lewej strome nasypu Strzyża rozlewa się w niewielki staw i znika w ocembrowanym ujęciu, skąd płynie dalej w kierunku miasta podziemnym kanałem. Widzę to wszystko bardzo dokładnie jak na rysowanej z pamięci manie i wiem, że za chwilę krzyknę – o – i wyciągnę dłoń dokładnie tam, gdzie potok od południowej strony podpływa do nasypu i zaraz zbiegniemy z przyczółka mostu na szosę i będziemy biec wąską ścieżka jeden za drugim, nadeptując sobie na pięty, bo właśnie tam, gdzie Strzyża wpada do wąskiego tunelu pod kolejowym wałem przed chwilą zobaczyłem Elkę i Weisera, albo raczej Weisera i Elkę, jak siedzą nad wodą, siedzą i nic nie robią, tylko moczą w niej nogi i biec będziemy na ich spotkanie tyle razy, ile o tym pomyślę, zawsze tak samo głośno i zawsze tak wesoło, jakbyśmy odnaleźli bursztynową komnatę albo skarb ostatniego króla Inków.
Więc jak to było na koniec? Nie, nie na koniec tego dnia ani całej historii, bo ta historia nie ma żadnego końca, pytani, jak było na koniec śledztwa, za trzy dwunasta, kiedy już przesłuchano Piotra i kiedy M-ski wezwał nas wszystkich trzech do gabinetu? Staliśmy przed biurkiem dyrektora, za nami woźny, w szarym od dymu powietrzu unosił się zapach potu, za oknami bębnił wrześniowy deszcz, a my jeden po drugim żółtym długopisem mundurowego podpisywaliśmy zeznania i brudnopis protokółu, podpisywaliśmy dwa razy przez kalkę, czyli że każdy z nas zostawił tam cztery swoje autografy na potwierdzenie ustalonej wersji wydarzeń. Widzieliśmy ostatni wybuch w dolince za strzelnicą. Weisera i Elkę rozerwało na strzępy, niestety, oprócz skrawka jej czerwonej sukienki, który ze strachu spaliliśmy tego samego dnia wieczorem na kamieniołomach, nie pozostało nic innego. Nie wiemy nic o żadnym składzie wybuchowych materiałów poza tym, który odnaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni. Owszem, Weiser miał jakiś stary, zardzewiały automat niemiecki i nawet pozwolił nam kiedyś dotknąć go na chwilę, ale to wszystko, o czym wiemy. Tak wygląda sprawa. Najpierw swój koślawy podpis położył Szymon, bo zawsze pisał lewą ręką i zawsze trochę koślawo. Po nim Piotr, literami wielkimi jak dwuzłotówki. Ostatni podpisałem ja. Równo z ostatnią literą nazwiska zegar wybił godzinę dwunastą. – No – rzekł M-ski – teraz możecie iść do domu, odprowadzi was sierżant. -.Dyrektor wstał i zapiął marynarkę, a woźny wysypywał do kosza niedopałki z popielniczki. Tak, w tym miejscu M-ski niechybnie powiedziałby jakiś morał, jakąś piękną sentencję niczym na akademii, coś w rodzaju – kto się prawdy nie boi – niczego się nie boi, bez wątpienia powiedziałby coś w tym stylu, ale rozległo się łomotanie do drzwi wejściowych szkoły i ktoś przekrzykując deszcz darł się okropnie: – Otwierać, otwierać natychmiast, natychmiast otwierać! – i znowu targał za klamkę i walił kułakiem w drzwi.