– Ale to nie była sukienka, proszę pana, to był tylko kawałek.
– Dobrze, kawałek, no więc gdzieście go znaleźli po wybuchu?
– Tam proszę pana jest taki stary dąb, tam żeśmy go znaleźli.
Mundurowy przysunął mi mapę.
– Gdzie?
– O tutaj, tutaj jest ten dąb i tutaj – pokazałem palcem – leżał ten kawałek.
– Kto znalazł? – M-ski zapytał szybko. Zrobiłem pauzę, jakbym musiał sobie przypomnieć ten szczegół.
– Szymek, proszę pana.
– No dobrze – twarz M-skiego nie zdradzała niczego, choć wiedziałem, jak bardzo musi być zadowolony – a gdzie spaliliście ten kawałek?
– Na kamieniołomach, proszę pana. Mundurowy zniecierpliwił się ostatnim wyjaśnieniem.
– Tu w okolicy nie ma żadnych kamieniołomów, co ty pleciesz?
– Dobrze – dyrektor nie pozwolił mi na dalsze wyjaśnienie tej kwestii. – To jest polana z głazami narzutowymi – zwrócił się do mundurowego – wszyscy z okolicy tak ją nazywają.
– A kiedy to było? – badał dalej M-ski.
– Tego samego dnia wieczorem, proszę pana.
– To ty niosłeś ten strzęp sukienki, tak?
– Ja, a skąd pan wie?
M-ski uśmiechnął się tryumfująco.
– Widzisz, przed nami niewiele da się ukryć. Która, to była godzina?
– Nie pamiętam dokładnie, proszę pana, gdzieś po siódmej chyba było, raczej przed ósmą.
– Tak. A co zrobiliście potem?
– Już nic, potem poszliśmy do domu.
– A dlaczego nie powiedzieliście o tym rodzicom?
– Bo to było straszne, proszę pana, że oni wylecieli w powietrze, to było tak straszne, że nie wiem nawet, czy na spowiedzi mógłbym o tym opowiedzieć – wyrzuciłem jednym tchem.
M-ski uśmiechnął się po raz drugi.
– No proszę, a jednak powiedziałeś i to nie księdzu, tylko nam!
– Jesteście tutejsi? – spytał niespodziewanie mundurowy.
– Nie rozumiem – odpowiedziałem, bo rzeczywiście, o co mu mogło chodzić w tym pytaniu?
– Pytam, czy twoi rodzice są stąd.
– Tak, proszę pana, stąd, ojciec urodził się w Gdańsku i matka też.
– No dobrze – M-ski kończył przesłuchanie – a jakiejś rzeczy Weisera, czegoś po nim nie znaleźliście?
– Nie, proszę pana, zresztą wybuch był tak silny, że nawet niczego nie szukaliśmy, bo ten kawałek sukienki, to był czysty przypadek!
– Możesz już iść i zawołaj drugiego kolegę – uciął dyrektor. – No, na co czekasz?
Po raz pierwszy od rozpoczęcia śledztwa poczułem się pewniejszy.
– Piotr, teraz ty – zawołałem go z otwartych drzwi i kiedy mijał mnie, dałem oko, takie samo jak Szymek, że wszystko na razie idzie ustaloną trasą, tak jak tamci chcieli od początku. Siadłem na składanym krześle i pokiwałem do Szymka głową, zrozumiał natychmiast. Woźny ziewał nieubłaganie, ukazując rząd czarnych, zepsutych zębów, a ja przypomniałem sobie, co wydarzyło się dalej.
Rano następnego dnia w sklepie Cyrsona usłyszałem taką rozmowę naszych sąsiadek:
– Słyszała pani? Złapali tego wariata, co po Brętowie biegał i ludzi straszył.
– Też coś, to nie był wariat, ale zboczeniec moja droga.
– Jezus Maria, zboczeniec mówi pani?
– A tak, zboczeniec, jaki normalny wariat biega po cmentarzu i dzwoni? Jaki wariat zakłada sobie hełm na głowę i lezie przez ulice? Normalny wariat, proszę pani, robi za Napoliona albo za Mickiewicza.
– A bo to wiadomo – wtrąciła się teraz nowa rozmówczyni – moja szwagierka mówi, bo ona tam mieszka, że to nie był wcale wariat, tylko natchniony, święty jakby człowiek, raz stał podobno na dachu i mówił takie rzeczy jak z Pisma Świętego!
– Jak to, z Pisma Świętego?
– No niby niedokładnie, ale jakby z Pisma, cały czas o Bogu i karze za grzechy!
– Też coś, nie, to jednak wariat, od tego jest ksiądz, żeby o Bogu mówić, na dachu mówi pani?
– Na dachu i nawet milicja przyjechała, ale wtedy im uciekł.
Przyszła moja kolej na kupowanie i nie słuchałem dalej, co mówią sąsiadki, a gdy wybiegłem ze sklepu, spotkałem Szymka.
– Przeszło ci już? – zapytał bez gniewu.
– No to przeczytaj sobie – podsunął mi pod nos gazetę, z którą wracał do_ domu. – Tu – pokazał palcem nagłówek.
„Obywatelska postawa" głosiły czcionki.
– A o co chodzi?
– Nie pytaj, tylko patrz – zniecierpliwił się wyraźnie.
Notka mówiła o schwytaniu niebezpiecznego szaleńca, którego ujęto dzięki pomocy szczęśliwych właścicieli Państwowych Ogródków Działkowych imienia Róży Luksemburg. Podpisana inicjałami kz nie zrobiła na mnie większego wrażenia.
– No i co – zapytałem, – co z tego?
____________________Nic, tylko, że o nim napisali, a o nas nie.
– A chciałbyś, żeby o nas?
– Przy tym to nie, lepiej żeby nikt nie wiedział, żeśmy mu pomagali.
– Tak – odpowiedziałem – lepiej żeby nie wiedzieli.
Przeszliśmy przez kocie łby na drugą stronę ulicy. Z masarni za sklepem Cyrsona unosił się nieprzyjemny, słodka wy zapach flaków. Przy bramie spotkaliśmy Weisera i Elkę, którzy wychodzili właśnie z domu.
– Przyjdźcie trochę wcześniej, bo robimy dziś piknik – powiedziała wesoło.
– Tam, gdzie zawsze?
– Tam, gdzie zawsze – i już goniła za Weiserem.
– Zaraz – zatrzymał ją Szymek – jak piknik, to trzeba mieć jakieś jedzenie, tak?
– Dobra – zawołała Elka i pokazała na koszyk trzymany w prawej ręce – ja wszystko mam, możecie nic nie przynosić.
Szli pod górę, w stronę lasu.
– Wybuchowy piknik – Szymon śmiał się z własnego pomysłu – niezłe, co?
Ale piknik nie był wcale wybuchowy. Kiedy zeszliśmy w dolinkę, Elka i Weiser siedzieli pod dębem nad rozłożonym obrusem
– Skąd to wykombinowałaś – spytał Piotr – od proboszcza Dudaka?
– Nie poplam tylko – spojrzała na nas – nie widzisz, jaki biały?
Wszystko było przygotowane z dużym szykiem, trzeba przyznać, że Elka znała się na rzeczy – obok pokrojonych w plastry pomidorów leżały ogórki, pomiędzy nimi stała samiczka, masło w porcelanowym kubeczku i żółty ser, też pokrojony w plasterki. Usiedliśmy po turecku. Szymek wyjął z siatki pięć butelek oranżady, którą kupiliśmy wspólnie, żeby nie przychodzić z pustymi rękami.
– No, całkiem nieźle – mówiła soląc pomidory – też coś przynieśliście.
Kiedy wszystko było gotowe, wyciągnęła z koszyka bochenek chleba i nóż. Podała to Weiserowi, a on kroił szerokie pajdy i podawał każdemu po kolei według wskazówek zegara.
– Właściwie to niezła rzecz, taki piknik – mówił Piotr, przeżuwając chleb z pomidorem – jedzenie w lesie, zamiast w domu, czemu nie wpadliśmy na to wcześniej?
A ja zapytałem Elkę, z jakiej okazji ten piknik; nie mówiła, że myśli o czymś takim.
– Ale z was kapuściane głąby – śmiała się wiewiórczymi zębami – przecież to pożegnanie wakacji!
Wszystkim zrobiło się smutno, rzeczywiście, pojutrze mieliśmy stać w sali gimnastycznej w białych koszulach i ciemnych spodenkach i słuchać przemówienia dyrektora, że kończy się już niedługo lato, że wypoczęci jesteśmy i opaleni i że wita nas znowu z radością w tych murach, które powinniśmy cenie i szanować. Tylko każdego lata nadchodzący kres czuło się we wszystkim – w kłębiastych chmurach, które jak skrzydła aniołów przesuwały się nad zatoką, w ostrym powietrzu końcowych dni sierpnia, w chłodnych podmuchach wiatru, jeszcze nie zimnych, ale już słonych jak zapowiedź sztormu, czuło się umierające lato, gdy letnicy opuszczali Jelitkowo i coraz więcej koszy plażowych świeciło pustką. A teraz, kiedy zapadło milczenie wokół białego obrusa, wszystko było inaczej – lato zdawało się pęcznieć w rozgrzanym i drgającym powietrzu, kurz trzech miesięcy pokrywał szarą warstwą liście drzew i paproci i żaden, najsłabszy nawet podmuch wiatru nie mącił lepkiej ciszy pomiędzy ziemią a bezchmurnym niebem, skąd cienką strugą dobiegało nas buczenie niewidocznego samolotu. Jedynie świerszcze tak samo jak zawsze wygrywały swoje monotonne melodie i tak samo, jak co roku o tej porze pojawiły się mrówka z cienkimi błonami skrzydełek, dziwne i cudaczne, które znikały po dwóch tygodniach, aby pojawić się dopiero za rok o tej samej porze.