Szymek, który siedział do tej pory nieruchomo, wydobył zza pazuchy lornetkę. – Patrz uważnie – przypominał Piotr – najbardziej na ręce i rękawy. – Magik ubrany był jak konferansjer we frak, tylko że czarny, jego głowę okrywał oczywiście cylinder, na nogach miał wyglansowane jak lustro czarne lakierki i wszystkie swoje sztuczki wykonywał w białych rękawiczkach. Najpierw asystentka podała mu parasolkę. W oka mgnieniu z parasolki zrobiła się długa wędka z najprawdziwszym kołowrotkiem, żyłką i haczykiem na końcu. Magik przyłożył palec do ust i nakazał absolutną ciszę- wiadomo, ryby nie lubią hałasu. Potem pochylił się – niby nad wodą, zaciął i na haczyku pojawiła się żywa migocząca rybka, co gorsza cała złota. Piotr nie wytrzymał. – Widzisz coś, widzisz, jak on to zrobił – trącał Szymka w bok – no daj trochę popatrzeć – ale Szymek nerwowo regulował pokrętła i nie odzywał się w ogóle. Rybka powędrowała do akwarium ustawionego przez asystentkę na stoliku. Widać było, że żyje i pływa jak każda rybka w normalnym akwarium. Magik powtórzył zacięcie i wybranie kilka razy i zawsze było tak samo – nie wiadomo skąd, jakby z powietrza na haczyku zjawiała się kolejna rybka, tak samo żywa i tak samo ochoczo pływająca w akwarium.
Magik odłożył wędkę i zdjął cylinder. – Teraz – gorączkowo wyszeptał Piotr – teraz uważaj! – Z cylindra magik wyciągał długi na kilka metrów rząd kolorowych chustek, następnie wstrząsnął nimi tak, że zrobiła się z tego jedna wielka chusta i szybkim ruchem nakrył nią akwarium ze złotymi rybkami. Z wędki za pomocą dwóch poruszeń rąk uczynił krótką magiczną pałeczkę i dotknął jej końcem przykrytego akwarium. Przy akompaniamencie werbla i talerzy kobieta uniosła chustkę. Zamiast rybek i szklanego pudła z wodą na stoliku siedział biały królik nieporadnie strzygący uszami, wyraźnie przestraszony burzą oklasków. – Nic nie rozumiem – powiedział Szymek przekrzykując hałas – nie da się nic podpatrzyć!
Spojrzałem na Weisera, ale ten zdawał się nie reagować na podniecenie Szymka i Piotra. Siedział wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym w nieokreślony punkt areny, jakby całe to przedstawienie nudziło go trochę i jakby siedział tu bardziej przez grzeczność niż, z prawdziwego zainteresowania. W czasie przerwy Elka i Piotr poszli do bufetu po oranżadę, a ja siedziałem obok niego i nie bardzo śmiałem pytać go o cokolwiek, mimo iż znał się na wszystkich szczegółach cyrkowego rzemiosła. Orkiestra jak natchniona grała przez cały czas marsze i walczyki, ludzie przechodzili pomiędzy ławkami wymieniając ukłony albo zdawkowe „przepraszam", a na arenie błaznowali dwaj clowni, kopiąc się w siedzenia, bijąc po twarzy i oblewając kubłami wody. Pomyślałem wówczas, że Weiser wolałby pewnie być tam na arenie, występować w jakimś wspaniałym stroju, kłaniać się publiczności i zbierać – tak jak tamci – oklaski za dobrze wykonany numer. Tak pomyślałem, widząc jego skupioną twarz i dystans, celebrowany i aż nadto widoczny, dystans uczucia – ja bym to lepiej zrobił – znanego wszystkim nie rozpoznanym artystom. Tak myślałem wówczas i jeszcze długo potem, lecz dzisiaj – gdy doszedłem do tego momentu w historii o nim, dzisiaj wyznać muszę co innego, zwłaszcza wobec wydarzenia, które zaszło w drugiej części cyrkowych występów. Oczywiście, chodzi o wypadek podczas tresury lwów,a także o to, jak on się wtedy zachował. Bo od przerwy przy każdym numerze obserwowałem go dokładnie, widziałem jego twarz, dłonie i palce, które dzisiaj mówią mi co innego niż wtedy, gdy tak jak Szymek, Piotr, może i Elka wierzyłem, że chce zostać cyrkowym artystą. Weiser patrzył na to wszystko bardzo spokojnie, brawo bił słabo i bez entuzjazmu, a już najmniej zachwycały go wygłupy karła i zielonego fraka w antraktach pomiędzy numerami. Tak samo było przy paradzie słoni, przy połykaczu ognia, akrobatach z obręczami, psiej koszykówce, występie na trapezie i drugim pokazie magika, który tym razem wyczarował z powietrza najróżniejsze przedmioty – szklankę z mlekiem, piszczący balonik, ogromny bukiet kwiatów, gołębie, królika, a z cylindra wyłuskiwał butelkę szampana i dwa kieliszki, by na zakończenie otworzyć trunek i poczęstować nim asystentkę na oczach zachwyconej publiczności, śledzącej lot korka przemienionego niespodziewanie w gołębia. Weiser ani razu nie poruszył się, podczas gdy wszyscy wyciągali szyje, podskakiwali z uciechy i głośno komentowali występy. Dopiero gdy na zakończenie przedstawienia zielony frak zapowiedział
największą atrakcję wieczoru – tresurę dzikich zwierząt, Weiser poprawił się na ławce, jeszcze bardziej wyprostował i splótł palce obu dłoni na kolanie w niecierpliwym oczekiwaniu.
Okratowanym tunelem do klatki okalającej arenę wbiegły dwa lwy, lwica i czarna pantera, taka sama, jaka widzieliśmy w oliwskim zoo. Zaraz za nimi pojawił się dompter w wysokich butach i białej koszuli ze stójką. W rękach trzymał bicz, nieco krótszy od tego dla koni. Jego żona – jak zapowiedział zielony frak – i asystentka w jednej osobie miała obcisły kostium naszyty cekinami i była też w wysokich butach, ale białych z frędzlami na cholewce. Zwierzęta mrużyły oczy, kręcąc się pośrodku areny, trochę niezdecydowane, co mają robić.
– Herman! Brutus! – krzyknął dompter. – Na miejsca! – i lwy ociągając się wskoczyły na okrągłe zydle. – Helga! – to było do lwicy. – Na miejsce! – I lwica zwinnym ruchem dosiadła swojego siedzenia. Teraz przyszła kolej na czarną panterę – Sylwia! Na miejsce! – I pantera tak samo jak lwy jednym susem znalazła się na wyznaczonym krzesełku. Mężczyzna obrzucił gromadę czujnym spojrzeniem – Herman! Brutus! Stójka! – I lwy uniosły się na tylnych łapach prezentując piersi. – Helga! Sylwia! Stójka! – Obie Kocice wykonały równocześnie to samo polecenie i cała czwórka stała teraz na dwóch łapach, podpierając się zadami, zupełnie tak samo jak pies, który prosi o kawałek kiełbasy. Treser ukłonił się publiczności i na ten gest zabrzmiały oklaski, a zwierzęta powróciły do poprzedniej pozycji. Dompter zbliżył się do nich, lekko strzelił z bicza i kiedy asystentka przygotowała jeszcze jedno puste siedzenie, krzyknął: – Herman, hop! – I Herman skoczył ze swojego zydla na ten drugi, nie zajęty. – Brutus hop! – zabrzmiała następna komenda. I Brutus jak poprzednik wykonał to samo, zajmując opuszczony przez niego zydel. – Helga hop! – krzyknął treser, ale nie wiedzieć czemu Helga ociągała się wyraźnie i nie miała ochoty skakać. – Helga hop! – zabrzmiało powtórnie, ale dopiero po trzecim rozkazie wspomaganym uderzeniem bicza Helga wykonała polecenie. Pantera zaś, nie czekając komendy przeskoczyła sama, skoro tylko zwolnił się zydel zajmowany przed chwilą przez lwicę. Oklaski zabrzmiały same, bez ukłonu tresera, a ten zbliżył się do Sylwii i pogładził jej pysk zwisającym końcem bicza. – Dobra Sylwia – powiedział głośno – grzeczna Sylwia – powtórzył, gładząc jej wybujałe wąsy, na co pantera uniosła lekko łeb i zamruczała głębokim charkotem i to znów spodobało się widowni, ta delikatna pieszczota i nagrodzono to nową falą oklasków.
Kobieta przygotowała dużą piłkę ze skóry. – Herman hop! – I Herman wskoczył na piłkę, potoczył ją kilka metrów przebierając łapami, po czym wrócił na swoje miejsce, śmiesznie kiwając łbem. To samo wykonał Brutus i dalej Helga, a pantera znów nie przynaglana rozkazem dokończyła numer, zostawiając piłkę na przeciwległym krańcu areny. Brawa były jeszcze silniejsze, gdy jednak spojrzałem na Weisera, zobaczyłem, że nie uderza dłonią o dłoń. Bębnił tylko palcami o swoje kolano. Asystentka przyniosła teraz obręcz oblepioną czymś, co wyglądało na papierową masę i zapaliła to potarciem zapałki. Po ławkach przeszedł szmer podniecenia.
– Herman hop! – krzyknął dompter i strzelił w powietrzu z bicza. Lew dał wspaniałego susa przez płonącą obręcz i stanął po drugiej stronie areny naprzeciwko zydli. – Brutus hop! – znów strzelił bicz i długi skok w wykonaniu kota zachwycił publiczność. – Helga hop! – powtórzyło się. – Sylwia hop! – i obie kocice znalazły się razem z lwami. Numer powtórzono w odwrotną stronę – zwierzęta przeskakiwały przez środek ognistego koła i lądowały teraz na swoich zydlach, a kobieta, na której kostiumie cekiny jarzyły się dziesiątkami odbić, przesuwała obręcz w odpowiednim kierunku. Znów cała czwórka siedziała na taboretach, dompter ukłonił się i zebrał porcję oklasków.