– Co tam niesiecie, chłopcy – zaczepił nas spocony grubas, podnosząc czoło znad motyki – czego tu szukacie?
– E nic, proszę pana – odpowiedziałem pierwszy – tylko trawę dla królików zbieramy, bo tu najwięcej.
Weiser zwolnił nieco kroku, ale nie zatrzymał się i nawet nie spojrzał na grubasa, a ja, ruszyłem za nim patrząc na worek, który poruszał się w takt miarowych kroków.
– Na drugi raz – zawołał grubas – szukajcie trawy gdzie indziej i lepiej jak was tu nie spotkam, zrozumieliście? To już nie jest ziemia niczyja – i grubas krzyczał coś, ale my byliśmy coraz dalej. Ścieżką w dół dotarliśmy do nasypu.
– Nieźle to wymyśliłeś – powiedział Weiser – można na ciebie liczyć.
Serce o mało nie pękło mi z dumy i ani się obejrzałem, jak byliśmy na cmentarzu, w jego górnej części, gdzie zatrzymał mnie ruchem ręki.
– Tu je wypuścimy – mówił odwiązując worek – tu już nic im nie grozi.
Zobaczyłem, jak z otwartego worka wypełzają zaskrońce, niektóre prędko, inne, bardziej może przerażone, powoli, tak, że Weiser musiał je poszturchiwać ręką. Węże rozpełzały się między nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemykały zwinnie w gęstych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili nie było już ani jednego w zasięgu naszego wzroku. Ani jednego – napisałem, choć nie była to prawda. Nagle ujrzałem na płycie nagrobka długie cielsko węża w migotliwych strumieniach światła, w jego refleksach docierających tu przez kopułę bukowych liści, tak jak przez zielone szybki witraży w naszym kościele podczas sumy. Zaskroniec miał ponad metr długości, nie ruszał się prawie i jakby szukając światła, podnosił tylko łeb, po chwili opuszczając go na powrót na kamienną płytę. Jego żółte plamy tuż koło pyska rozjaśniały się symetrycznie, ilekroć promień z góry docierał do płyty. – Popatrz – wyszeptałem do Weisera – zupełnie się nas nie boi. – I rzeczywiście, kiedy wyciągnąłem rękę do węża i poczułem na palcach chłodny dotyk jego spłaszczonego pyska jak dotyk psiego nosa, zaskroniec nie uciekł, cofając się tylko nieznacznie. Dopiero po chwili odwrócił od nas swój pysk i zniknął w pobliskiej kępie paproci rozkołysanej lekko dotknięciem jego ciała.
– Tu jest coś napisane – zwróciłem się do Weisera. – umiesz to przeczytać?
Nachylił głowę nad nagrobkiem i przeczytał:
– Hier ruht in Gott Horst Meller. 8 VI 1925 – 15 I 1936 – i dalej sylabizując – Werst unser Slieb alle Zeit und Hliebst es auch in Snigikeit. – Nie znam niemieckiego – wyjaśnił – ale to pierwsze znaczy, że tu spoczywa w Bogu Horst Meller, a to drugie to jakiś wiersz, bo się rymuje, zobacz – dotknął palcem wyżłobionego napisu z gotyckich liter – Zeit, a w drugim jest Snigkeit. Eit-eit, to jest na pewno jakiś wiersz.
– Miał jedenaście lat – powiedziałem – jak umarł, to tyle, co my.
– Nie, on się nie urodził w dwudziestym piątym, tylko w dwudziestym dziewiątym – Weiser przybliżył twarz do napisu – popatrz, że to nie jest piątka, tylko dziewiątka!
– Mówisz, jakbyś go znał – po raz pierwszy kłóciłem się z Weiserem – tu nie ma dziewiątki, tylko piątka, a więc urodził się w dwudziestym piątym i jak zmarł miał jedenaście lat!
– I tak nie wiemy, kto to był – uciął Weiser, a gdy wracaliśmy do domu, powiedział jeszcze, że zaskrońce są zabijane przez ludzi od działek, bo oni nie umieją odróżnić zaskrońca od żmii i jak tylko zobaczą coś pełzającego, to zaraz zlatują się do kupy i tłuką węża motyką albo grabiami, więc trzeba je przenosić na stary cmentarz lub polanę, tam gdzie są narzutowe głazy, to może część z nich ocaleje.
Tak, Weiser miał rację, już w następnym roku, kiedy działki obejmowały całą dolinę za cmentarzem, po drugiej stronie nasypu, i kiedy zamiast wysokich traw rosły tam pierwsze rzędy marchewki, grochu i kalafiorów, zaskrońca można było spotkać niezmiernie rzadko, najczęściej w postaci gnijących zwłok, wokół których skrzętnie uwijały się mrówki. A trzy albo cztery lata później nie było ich już nigdzie – ani tam, ani w okolicy starego cmentarza, ani też na polanie nazywanej kamieniołomami, gdzie przenosił je w parcianym worku Weiser. Nigdy nie dowiedziałem się wprawdzie, dlaczego to robił. Na pewno nie posiadał zamiłowań w typie M-skiego i jego własne wyjaśnienie do dzisiaj nie przekonuje mnie w pełni, tak samo zresztą, jak nigdy nie dowiedziałem się, kim był pochowany w 1936 roku Horst Meller, na którego nagrobku zaskroniec dotknął mojej ręki. Pewny jestem tylko tego, że Weiser przy ewakuacji zaskrońców nigdy nie korzystał z pomocy Piotra ani Szymka, a wtedy tamtego dnia, kiedy mieliśmy iść do cyrku, zabrał mnie ze sobą chyba przez przypadek, prawdopodobnie pod wpływem chwilowego impulsu. A może uznał, że zaskrońce to nie jest sprawa dla wszystkich?
M-ski wyszedł z gabinetu, stanął w otwartych drzwiach, spojrzał najpierw na mnie, potem na Szymka i Piotra, na koniec na zegar ścienny i powiedział: – Dosyć! – Patrzył w nasze twarze, jakby chciał z nich wyczytać swoje własne myśli. – Dosyć – powtórzył po długiej pauzie. – Dosyć tego! Macie ostatnią szansę, a jeśli z niej nie skorzystacie, zajmie się wami prokurator i milicja! Zrozumieliście?
Nie było żadnej odpowiedzi.
– Korolewski – zabrzmiało nazwisko Szymka – ty pierwszy!
W myślach powtarzałem szczegóły dotyczące rzekomego pogrzebu, a gdy za Szymkiem zatrzasnęły się drzwi, nie byłem pewien, czy wszystko zapamiętałem, jak należy. Czy groźba M-skiego była prawdziwa? Wątpię, nawet dzisiaj, ale wtedy, nawet gdyby była najprawdziwsza i tak nas nie przeraziła. Bo cóż jeszcze mogło nas przerazić? Zegar pokazywał pół do dwunastej, za oknami krople uderzały w ciemności o blaszany parapet, a tamci mieli, zdaje się, także dosyć. Jak długo można wypytywać wciąż o te same rzeczy?
Przedstawienie w cyrku zaczęło się wspaniale. Orkiestra złożona z kilku instrumentów dętych i ogromnego bębna zagrała fanfary i w tej samej chwili wbiegł na arenę konferansjer ubrany w zielony frak i białą koszulę ozdobioną na przedzie tak samo jak na rękawach czymś w rodzaju obfitych koronek. Zapowiedział pierwszy numer, zanim jednak skończył, podszedł do niego od tyłu pomarszczony karzeł w czapeczce krasnala i pociągnął go za połę fraka. Wtedy spod fraka wyfrunął gołąb, a konferansjer, nie odwracając się, kopnął karła niczym koń i karzeł skrzecząc i pokrzykując potoczył się za kulisy w akrobatycznych koziołkach. Huragan braw i lawina śmiechu towarzyszyły ich zniknięciu, a na arenę wkraczali już akrobaci. Najpierw obeszli ją naokoło i pokazywali swoje napięte, wielkie jak połówki dyni mięśnie. Następnie ustawili się w szeregu według wzrostu i "wskakiwali jeden na drugiego, aż utworzyli piramidę wysoką na piętro. Najmniejszy z nich, na samym szczycie, wyczyniał teraz różne ewolucje – stawał na rękach, na jednej nodze, podskakiwał w powietrzu i po salcie lądował z powrotem na głowie swojego partnera.
– To oberman – wyszeptał Weiser do Elki, ale tak, żebyśmy też słyszeli. – Co? – nie był pewien Szymek. – Oberman – powtórzyła Elka – ten najniższy nazywa się unterman, ten w środku mittelman, a ten, co teraz skacze, to właśnie oberman – najwyższy i najważniejszy! – Wcale nie najwyższy, tylko najwyżej – szepnął Piotr, ale na dalszą kłótnię nie było czasu, bo oberman wykonawszy ostatnie, podwójne salto wylądował na piasku obok untermana, mittelman zeskoczył zaraz po nim i teraz cała trójka kłaniała się na wszystkie strony. Mężczyzna w zielonym fraku znów wkroczył na arenę, zapowiadając paradę koni i występ woltyżerki. Przy wejściu za kulisy czekał na niego karzeł z przeciągniętą liną – to miał być rodzaj pułapki zastawionej na konferansjera, ale zamiast niego przy potrąceniu liny wywrócił się liliput, który podskakiwał jak żaba w ślad za znikającym konferansjerem.
Po końskich pióropuszach, barwnych skarpetkach, iewadzie i ruladzie, a także po występach pary akrobatów ubranych w obcisłe kostiumy, zielony frak zapowiadał magika, którego nazwał iluzjonistą, a wszyscy szukali wzrokiem śmiesznego karła, ciekawi, co wymyśli tym razem. Nagle konferansjer złapał się za brzuch, okropnie skrzywił twarz i muzyk z orkiestry zrobił puzonem coś takiego jak odgłos pierdnięcia. Wtedy spod wybrzuszonej nieco poły fraka, czego nikt wcześniej nie zauważył, wypadł przy uderzeniu werbla skulony w kłębek gnom. Wszyscy skręcali się ze śmiechu, gdy zaś konferansjer zawezwał clownów do posprzątania, a ci zatykając nosy podsuwali sobie nogami to coś jak niechcianą«piłkę, widownia wyła i szalała z uciechy, tym bardziej, że konferansjer odchodził koślawym krokiem, jakby miał pełno w spodniach. Tylko Weiser nie śmiał się, jakby to zupełnie go nie obchodziło.