– Kłamiesz! – to krzyczał M-ski – znowu kłamiesz i twoi koledzy też kłamią, kłamiecie wszyscy razem, ale ja was… – i już wyciągał w moim i kierunku rękę, żeby chwycić mnie za ucho, kiedy dyrektor powstrzymał go szybkim gestem.
– Chwileczkę, kolego, zapytajmy go, gdzie i było ognisko, w którym spalili strzępy materiału…
– To nie były wcale strzępy – wtrąciłem, a tamci zamarli ze zdumienia i czekali, co dodam dalej – to nie były żadne strzępy, proszę pana, to był cały kawałek sukienki!
– Korolewski napisał wyraźnie – strzępek materiału – więc jeśli nie strzępek, to co? – mundurowy podsunął się do mnie tak, że widziałem strużki potu ściekające mu po skroniach. – A może powiesz, że to była cała sukienka, co?
– Nie proszę pana, cała sukienka to nie była, na pewno nie cała, ale kawałek duży jak ta mapa, o – i pokazałem w powietrzu jak duży był ten kawałek, którego przecież nikt nie widział, bo Elka wcale nie wyleciała w powietrze. Mundurowy przysunął się jeszcze bardziej.
– Jeżeli tak było, to wszystko wskazuje na to, że musiał gdzieś także pozostać kawałek ciała, a o tym Korolewski nie napisał, ani żaden z was.
– Było ciało czy nie – warknął M-ski – tylko nie kręć znowu!
– Tylko ten kawałek sukienki, proszę pana – odpowiedziałem zadowolony z pomieszania im szyków, ale oni nie dali się na to nabrać, bo zaraz powrócili do tego samego pytania.
– Duży czy mały – stwierdził dyrektor – nie powiedziałeś nam najważniejszego, gdzieście go spalili?
– Niedaleko nasypu kolejowego.
– Jakiego nasypu?
– No, tego, po którym nie jeździ żaden pociąg.
– W którym miejscu?
– Obok zerwanego mostu.
– Kręcisz – M-ski był już niebezpiecznie blisko – zerwanych mostów jest tam kilka, przy którym z nich, dokładnie?!
– Za brętowskim kościołem, proszę pana, tam gdzie nasyp przecina drogę do Rębiechowa!
– Dosyć – krzyknął M-ski – dosyć tych kłamstw, twoi koledzy zeznają co innego. – I chwycił mnie za jedno i drugie ucho równocześnie i podniósł do góry tak, że lewitowałem jak Weiser w piwnicy nieczynnej cegielni. – Jak długo jeszcze będziecie kłamać? Tam było coś więcej niż sama sukienka, prawda? Gdzie zakopaliście szczątki swojej koleżanki? – pytał podnosząc mnie, to znów opuszczając, a ja nie mogłem mu nic odpowiedzieć i wykrzyknąłem tylko: – Niech pan puści, niech pan puści – aż wreszcie puścił mnie, bo zabolały go ręce i odepchnął w stronę ściany, gdzie mogłem chwilę odetchnąć. – Dawaj łapę – powiedział zdyszany M-ski – może to przywróci ci pamięć. – I zobaczyłem, jak wyjmuje z szuflady kawałek gumowego węża, ten sam, który na lekcjach przyrody służył za stróża porządku. – Podejdź tu bliżej – powiedział, ale nie ruszyłem się z miejsca. – No, chodź tutaj – mówił spoglądając na dyrektora i mundurowego – boisz się? – Stałem nadal pod ścianą.
– No więc – spytał mundurowy – powiesz czy nie?
– Wszystko już powiedziałem, proszę pana – chlipnąłem, bo mimo woli łzy ciekły mi z oczu, ale ten widok tylko rozdrażnił M-skiego, który podszedł do mnie, chwycił za rękę, otworzył dłoń jak małemu dziecku i wymierzył pięć uderzeń, chlapiących jak kopyta końskie na asfalcie.
– Powiedz!
– To było, proszę pana, w tym samym miejscu, gdzie pana widzieliśmy nad Strzyżą!
– Gdzie? – zapytał dyrektor.
– Nad Strzyżą, to jest ten potok, który przepływa pod kolejowym nasypem!
M-ski znieruchomiał, ale tylko na moment. Jego policzki zrobiły się czerwone.
– Czasami łapię tam motyle – zwrócił się do tamtych – ale to nie ma żadnego związku ze sprawą! – Znów chwycił mnie za dłoń, ale zdążyłem go uprzedzić.
– Wtedy był pan bez siatki na motyle – powiedziałem – i bez pudła na rośliny! – Gumowy wąż zawisł w powietrzu i nie spadł na otwartą rękę. M-ski popatrzył na mnie groźnie, trochę z obawą.
– Jesteś tego pewien?
– Tak, proszę pana – i uśmiechnąłem się bezczelnie, bo karty, przynajmniej częściowo, zostały odkryte, choć mundurowy i dyrektor nie domyślali się niczego.
– Dobrze – powiedział – zastanowimy się nad tym, a teraz przerwa – to było do tamtych – na herbatę!
Kiedy wyszedłem do sekretariatu, po raz pierwszy czując mdły smak szantażu zmieszany ze łzami, woźny poderwał się ze swojego krzesła. – Skończone – rzucił pytająco w kierunku mundurowego – już po wszystkim? – Nie – odparł tamten – niech pan przyniesie wody w dzbanku, a wy – to było do nas – ani słowa! – Woźny z dzbankiem zniknął i usłyszeliśmy jego kulawy krok w pustym korytarzu, a tamci uchylili drzwi gabinetu, abyśmy nie mogli ze sobą rozmawiać. Wszystko, o czym mówili, można było usłyszeć, natężając słuch, lecz my tym razem nie korzystaliśmy z tej szansy.
– Zna-le-ziona obok starego dę-bu – szeptał Szy-mek – spa-lo-na te-go sa-rne-go dnia wie-czo-rem na ka-mie-nio-ło-mach. Go-dzi-na siódma wie-czo-rem szu-ka-łi-śmy miej-sca ze stra-chu, a te-raz mówi-my to też ze stra-chu. – Zanim woźny wrócił przez pachnący ciszą i pastą do podłóg korytarz, najważniejsze zostało ustalone. Tak, Szymek wiedział, co mówi, szczegóły wymyślił dobrze i najważniejsze, że były prawdopodobne. Istotnie, stary dąb był w dolince trudny do przeoczenia. Przy założeniu, że Elkę rozerwała eksplozja, skrawek sukienki mógł dofrunąć tam rzeczywiście. Później nie wiedzieliśmy, co z nim zrobić. A na polanie z głazami narzutowymi, to znaczy na kamieniołomach oddalonych od dolinki czterdzieści minut piechotą, było istotnie miejsce wyznaczone przez leśniczego do palenia ognisk. Więc poszliśmy tam – czy to dziwne – no i czerwony strzępek pochłonął ogień. Woźny wrócił z dzbankiem pełnym wody, niknąc na chwilę w gabinecie.
– Ja zna-laz-łem przy ko-rze-niach – szeptał Szymek – ty nio-słeś w kie-sze-ni – to było do mnie – a Pio-trek wrzu-cał do og-nis-ka. Po-tem do do-mu.
Woźny był już z nami, drzwi do gabinetu zostały zamknięte, a ja – kiedy przypominam sobie dzisiaj te scenę, myślę że był to najpiękniejszy szept sceniczny, jaki kiedykolwiek słyszałem. Jedno tylko jest zastanawiające – dlaczego tym razem po wodę wysłano woźnego, nie zaś któregoś z nas? Pozostawieni bez stróża, nawet przy otwartych drzwiach gabinetu, mogliśmy ustalić, co potrzeba bez trudu i co do tego tamci nie mogli mieć wątpliwości. Chcieli za wszelką cenę zakończyć śledztwo? Może była to intryga M-skiego?
O M-skim myślałem w każdym razie przez cały czas długiej przerwy, gdy oni pili herbatę, a my siedzieliśmy w sekretariacie na składanych krzesłach, które okropnie gniotły w siedzenie.
M-ski miał teraz trudne zadanie, nie ulegało wątpliwości, że zrozumiał, o co chodzi. Niepostrzeżenie gra pomiędzy nami zamieniła się w grę moją i M-skiego i chociaż nigdy nie powiedziałem chłopakom o moim pierwszym w życiu szantażu, to gra ciągnęła się później przez całe lata po skończeniu szkoły i po śmierci Piotra też nie została zakończona, a nawet – jak myślę dzisiaj – trwać może do teraz w całkiem innym miejscu i czasie. Kiedy skończyłem szkołę, M-ski uczył jeszcze przyrody i nadal pozostawał zastępcą dyrektora do spraw wychowawczych. Później, po siedemdziesiątym roku, gdy dwaj mężowie stanu podpisali ów układ, o którym gazety w Niemczech i Polsce pisały, że jest historyczny, kiedy wielu łudzi wyjeżdżało na stałe do kraju Georga Wilhelma Friedricha Hegla, dowiedziałem się, że M-ski był pośród nich. Wtedy wzruszyłem ramionami, lecz – jak się okazało – niesłusznie. Bo w czasie mojej wizyty u Elki, o której napisałem, że była również grą – tylko o Weisera, w czasie tej wizyty, pod sam jej koniec M-ski znowu pojawił się niespodziewanie, jakby nic nie mogło wydarzyć się bez niego.
Z dużego pokoju na parterze, gdzie leżała Elka, udałem się do sypialni. Moje ręce przestały być skrzydłami Iła-14, pozostałe zaś członki w niczym nie przypominały jego srebrzystego kadłuba unoszącego czerwoną sukienkę. Obok łóżka stał mały, przenośny telewizor. Włączyłem go i nie zwracając uwagi na program wkładałem pidżamę Horsta, całkiem zrezygnowany. A wtedy na ekranie ujrzałem twarz M-skiego, uśmiechniętą i pełną, która odpowiadała na pytania reportera.