Tak. Jeśli Weiser powodowany sobie znanymi względami pragnął zatrzymać mnie dłuższy czas w domu, w pełni osiągnął swój zamiar. Zakażenia wprawdzie nie dostałem, ale już następnego dnia stopa spuchła jak bania, a w dziurze zebrała się ropa. Matka powlokła mnie do lekarza, który przemył stopę, zalecił okłady i jak najmniej ruchu. Musiałem teraz przez cały dzień skrobać ziemniaki, pilnować gotowania makaronu i słuchać, jak matka żali się na ojca i na wszystkich mężczyzn, bo taką już miałem matkę – dobrą i narzekającą. Skaleczenie nogi było jej zdaniem karą i za nieposłuszeństwo i całe dni wałęsania się poza domem: Na dodatek przez cały dzień włączony był w domu głośnik radiowęzła i przy skrobaniu ziemniaków albo wałkowaniu makaronu, czego nie znosiłem najbardziej, bo to stuprocentowo babskie zajęcie, przy tym wszystkim więc w kuchni rżnęła na przemian ludowa kapela z Opoczna albo z Łowicza, a kiedy ucichła, zaraz rozpoczynały się arie operowe z „Borysa Godunowa" lub „Damy Kameliowej", nudne, długie i ciężkie, przetykane od czasu do czasu fragmentem jakiejś uwertury. Żałowałem, że nie mamy takiego radia jak pan Korotek, które można przełączać na różne zakresy, bo głośnik emitował jeden tylko program, a ebonitową gałką można było co najwyżej ściszyć wrzaskliwe odgłosy ludowej śpiewaczki albo potężny baryton rosyjskiego śpiewaka. Matka nie pozwalała wyłączyć głośnika w ogóle, bo czasami zdarzało się, że nadawano muzykę taneczną albo rzadziej kawałki amerykańskiego jazzu. Wtedy podkręcała ebonitową gałkę do oporu, zabierała z moich rąk wałek do ciasta albo nóż do obierania kartofli i robiła całą robotę za mnie, przytupując, podśpiewując i uśmiechając się jak nigdy. Wiedziałem, że matka bardzo lubi tańczyć, ale odkąd pamiętam, ojciec nie zabierał jej nigdzie ze sobą. Po drugim daniu, kiedy zmęczony przychodził z pracy, zasypiał zwykle nad gazetą, a w niedzielę, po przyjściu z kościoła, kładł się na łóżku i mógł tak drzemać cały dzień, o ile wcześniej któryś z kolegów lub sąsiadów nie wyciągnął go do baru „Liliput". Tak więc nudziłem się okropnie, zwłaszcza, że jedyną książką obok książki kucharskiej była w naszym domu, nie wiedzieć dlaczego, „Lalka" Prusa, którą rzuciłem po pierwszym rozdziale, bez żalu dla dalszej części. Umierałem z ciekawości, co oni teraz będą robić, ale matka nie pozwalała mi sterczeć przy oknie i nie mogłem nawet przywołać Szymka lub Piotra, przechodzących przez podwórko. A oni przez dwa dni nie dawali znaku życia, zupełnie jakby Weiser zakazał im przychodzić do naszego mieszkania. Dopiero na trzeci dzień rano Piotr zastukał do drzwi. Musieliśmy rozmawiać szeptem, bo mieszkanie nasze oprócz pokoju i kuchni nie posiadało dodatkowych pomieszczeń, a matka kursowała akurat pomiędzy jednym a drugim, prasując i gotując równocześnie. – Wczoraj pokazał nam nową sztukę – mówił Piotr bez szczególnego entuzjazmu
– Co takiego? – omal nie wyskoczyłem ze skóry. – Co to było? – Nic takiego, no wiesz, z ogniem. – Z jakim znów ogniem? – Paliliśmy ognisko. – Gdzie? – przerwałem gwałtownie. – Niedaleko cegielni, tam jest taka polana w leszczynowym lasku – rozwodził się Piotr. – Ale co to była za sztuka?
I przypierany pytaniami Piotr opowiedział, że najpierw strzelali z nagana jak zwykle w piwnicy cegielni i było to trudniejsze od parabellum i schmeisera, bo nagan – wywodził Piotr – cholernie zrywa i bije na boki, i znosi jak żadna broń. Później Weiser powiedział im o tym ognisku i przyszli tam w umówione miejsce, wieczorem. Wtedy stwierdził, że pewnie gdy zobaczyliśmy go w piwnicy cegielni, jak tańczył i unosił się w powietrzu, mogliśmy wziąć go za wariata i on się nawet o to nie gniewa, bo sam w takiej sytuacji tak by pomyślał. Ale to nie były żadne wariactwa, bo jak powiedział – ciągnął Piotr – on zamierza zostać artystą cyrkowym. Nie dowierzałem.
– Artystą cyrkowym – powtórzył, jedząc przyniesione przez matkę na porcelanowym talerzyku wiśnie. – Jak opracuje kilka świetnych numerów da drapaka ze szkoły i każdy dyrektor cyrku przyjmie go z otwartymi ramionami, nawet bez świadectwa siódmej klasy, a Elka będzie jego asystentką.
– A strzelnica? A wybuchy? A broń? A porwanie statku? A powstanie? Partyzantka? To wszystko nic? – Daj spokój -powiedział Piotr, wypluwając pestki do zwiniętej dłoni – my też pytaliśmy go i mówił, że strzela tak sobie dla zabawy, a zresztą może wykorzysta to do jakiegoś numeru, sam jeszcze nie wie i zobaczy. I pokazał nam – ciągnął opowieść – sztukę z ogniem, to znaczy wyjął z ogniska rozżarzone węgle, ułożył na ziemi i stanął na nich boso, a potem chodził tam i z powrotem i nic, nawet nie pisnął, a kiedy pokazał stopy, nawet śladu oparzenia nie było. Masz jeszcze trochę?
Przyniosłem z kuchni ociekający durszlak pełen ostatnich w tym roku wiśni.
– A ona grała mu przy tym?
– Nie – znowu miał zapchane usta i nie mógł szybko mówić – ona przez cały czas gadała jak najęta, ale pewnie dlatego, że już to widziała.
– I nie mówił nic więcej?
– Nie, a co jeszcze miał mówić, kiedy rozdziawiliśmy gębę na coś takiego? Taka sztuka udaje się tylko fakirom, a on to potrafi.
– To dlaczego nie pójdzie już teraz do cyrku? Potrafi tyle, że przyjmą go od razu, pamiętasz panterę w zoo?
– Yhm – znowu wypluwał pestki, jedną po drugiej, tym razem na talerzyk.
– Może jeszcze coś przygotowuje? Wzruszył ramionami.
– A zresztą, skąd ja mam wiedzieć? Artyście nigdy nie wiadomo, co przyjdzie do głowy.
– A ty skąd to wiesz? Wypluł ostatnie pestki.
– Wiem tak ogólnie, no to cześć – i już go nie było, nie powiedział nawet, co mają w planie. A ja siedziałem przez cały wieczór i zastanawiałem się, jak też wyglądać będzie Weiser we fraku, z biczem w dłoni, poskramiający lwy albo jeszcze lepiej czarną panterę, w świetle reflektorów, kłaniający się publiczności w burzy huczących oklasków. To mogło być piękne, – także Elka w kostiumie z cekinami lśniącymi jak diamenty, Elka, która mogłaby trzymać płonące koło albo wkładać najgroźniejszemu z lwów głowę do paszczy, od czego cała widownia zamierałaby ze strachu, a starsze panie mdlałyby, oczywiście tylko do końca numeru. Tu Weiser przechytrzył nas dokumentnie, bo uwierzyliśmy w jego plany i wszyscy wzięliśmy ostatnią sztukę z chodzeniem po ogniu za dowód na prawdziwość jego słów. Kto mógł przypuszczać, że było to zręczne oszustwo? Nie mówię o jego bosych stopach dotykających żaru, to było zapewne najprawdziwsze, chodzi mi tylko o skierowanie uwagi w zupełnie inną stronę, tam, gdzie nie rodziły się już żadne inne domysły.
Zegar w sekretariacie wybił jedenastą. Odzyskałem poczucie czasu. Drzwi gabinetu rozwarły się nagle i usłyszałem wymawiane przez M-skiego swoje nazwisko.
– Siadaj – warknął człowiek z mundurze, – A ty – zwrócił się do Szymka – wracaj na swoje miejsce!
– No i co – M-ski przystępował od razu do rzeczy – dlaczego tylko Korolewski napisał swoim zeznaniu, że skrawek czerwonej sukienki spaliliście w ognisku? Dlaczego ty nie napisałeś o tym ani twój drugi kolega, co?
– Bałem się, proszę pana.
– Bałeś się?
– Tak.
– No to powiedz, gdzie znaleźliście ten nieszczęsny kawałek materiału?
– W dolince za strzelnicą proszę pana, tam gdzie Weiser robił swoje wybuchy!
– To już wiemy – powiedział łagodniejszym tonem dyrektor – chodzi nam o dokładne określenie miejsca, przypomnij sobie, a wszystko będzie dobrze.- Mówiąc to dyrektor bawił się końcem swojego krawata, który nie przypominał już teraz kokardy jakobińskiej ani zmoczonej szmaty i podobny był do pętli sznura z ruchomym węzłem przesuwanym w górę lub w dół.
– No, przypomnij sobie – powtórzył mundurowy niczym echo.
– Gdzieś koło paproci. M-ski roześmiał się sucho.
– Komu to chcesz wmówić? Paproci jest tam więcej niż drzew!
Mundurowy rozłożył plan dolinki na biurku.
– Podejdź tutaj – powiedział – i pokaż dokładnie, gdzie to było!
Co miałem robić? Nie domyślałem się nawet, które, miejsce pokazał im Piotr, a później Szymek, wybrałem więc to najbliżej krzyżyka oznaczającego punkt, w którym Weiser zakładał ładunki.