Więc kiedy właściwie zaczęła się gra pomiędzy mną a Elką, gra o Weisera, w której oboje podchodziliśmy do siebie na palcach, ze wstrzymanym oddechem, zawsze pod wiatr, a nigdy z wiatrem, kiedy zaczęła się nasza gra, która w pewnym sensie trwa po dzień teraźniejszy? Dzisiaj wiem, że Elka grała od samego początku, od momentu, gdy zadzwoniłem z dworca, już wtedy musiała zrozumieć, o co mi chodzi i już wtedy zapewne ułożyła swój plan lub jego ogólny zarys. Tylko, że wtedy, w Mannheim dałem się zwieść pozorom, nie zastanowiłem się nawet, dlaczego chce mnie zatrzymać, nie zorientowałem się też od razu, że Elka przejrzała mnie na wylot i chociaż myślałem, że łapię ją w sieć aluzji, pytań, nic z pozoru nie znaczących twierdzeń, w istocie ona chwytała mnie podstępnie w jeszcze misterniej zastawioną pułapkę. Graliśmy zatem od początku. Bo Elka, kiedy już zakończyłem oględziny domu i ogródka powiedziała: – Poczekaj, na taką okazję muszę włożyć coś specjalnego – i zobaczyłem ją w chwilę później w czerwonej sukience, naturalnie nie kretonowej jak tamta, dobrze skrojonej i z drogiego materiału, nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że chodzi o sukienkę, w której widziałem ją wtedy nad. Strzyżą, gdzie potok przepływa wąskim tunelem pod nasypem nie istniejącej od czasów wojny linii kolejowej. Tak, Elka wsiadająca do samochodu wiedziała,, co czułem, a kiedy mijaliśmy już za miastem składy fabryczne Deimler-Benz Werke, zapytała, czy nie mam ochoty pojechać nad Ren, bo ona chciałaby popatrzeć, jak płynie woda. Staliśmy potem na jednym, z betonowych występów tamy i Elka rzucała w dół patyki, a ja myślałem przez cały czas, czy amnezja, o jakiej mówili lekarze, była od początku do końca pomysłem Weisera, czy Elka wpadła na to sama. Na obiad zawiozła mnie do restauracji, z okien której widzieliśmy mury Friedrichsburgu i do podania deseru zdążyła mi opowiedzieć historię miasta, wyczytaną kiedyś z przewodnika, czego nie ukrywała. Przy lodach rozmowa zeszła nie wiedzieć czemu na zwierzęta.
– Nie mogę znieść jednego – mówiła oblizując łyżeczkę. – W tutejszych ogrodach zoologicznych panuje okropny zwyczaj, to się nazywa karmienie lwów… W każdym mieście, gdzie tylko jest zoo, ludzie pędzą na określoną godzinę i patrzą, jak dozorcy rzucają, zwierzętom ociekające krwią kawały mięsa, a największa uciecha jest wtedy, gdy lwy wyrywają sobie te ochłapy. – I zaraz dodała: – U was tego się nie praktykuje, prawda?
– U nas się tego nie praktykuje – powiedziałem. – A pamiętasz naszą wyprawę do zoo w Oliwie?
Elka skinęła głową.
– Tak, oczywiście, ogród jest położony w lesie i wracaliśmy wtedy jakoś przez las.
– A pamiętasz klatkę z panterą – nie dawałem za wygraną.
– Tak – odpowiedziała prędko – pantera była rozdrażniona, to sobie przypominam, dozorca podszedł wtedy do nas i powiedział, żeby odejść od klatki.
– Nie, to nie było tak, nie było przecież żadnego dozorcy – odłożyłem swoją łyżeczkę – to nie było tak, przecież Weiser, ten Weiser, z którym było tyle hałasu…
Przerwała mi:
– Ciągle o niego pytasz, och, jakie to męczące, w końcu nie będziemy się spierać o szczegóły, prawda?
– Ale to nie jest szczegół – zaprotestowałem – bo ty się znalazłaś, nie wiem jak, ale się znalazłaś, a on?
Elka uśmiechnęła się melancholijnie.
– Ja spadłam z nasypu i miałam rozbitą głowę. Skoro tak wszystko pamiętasz, to wiesz, że dwa miesiące leżałam w szpitalu, czy nie tak?
– Tak, tak, wiem, ale ty nie spadłaś przecież z nasypu – mówiłem rozgorączkowany.
Na co Elka, przywołując kelnera, wyjaśniła, a właściwie nie wyjaśniła, tylko zamotała jeszcze bardziej:
– No tak, ty, zdaje się, jesteś z gatunku ludzi, którzy wiedzą lepiej, ale co mogę na to poradzić?
I tak było do wieczora, zawsze tak samo – kiedy ja próbowałem mówić o lotnisku., Elka odpowiadała, że owszem, puszczała tam latawce, być może z Weiserem, skoro ja tak twierdzę, ale także z innymi chłopakami, co do tego nie ma wątpliwości, gdy zaś wspomniałem o meczu z wojskowymi, mówiła, że przecież w piłkę graliśmy bez przerwy, jak wszyscy chłopcy na świecie, ale czy ona może pamiętać akurat jeden mecz? I tylko na wspomnienie starej cegielni nie powiedziała nic, bo w sprawie wybuchów zgodziła się, że były wspaniałe. Zdaniem Elki, Weiser musiał wylecieć w powietrze, a ona spadła następnego dnia z nasypu, kiedy bawiliśmy się nad Strzyżą. Ale to powiedziała już później, nie w restauracji, tylko w domu, kiedy zrobiliśmy razem kolację i piliśmy drugą butelkę wina, najpierw czerwonego, a ta druga to był biały wermut i poczułem, jak wzbiera we mnie gniew i agresja, bo przecież wiedziałem, że ona bawi się ze mną w ciuciubabkę, a mój przyjazd do Mannheim był bezcelowy, podobnie jak listy, które wysyłam jeszcze dzisiaj z uporem godnym spraw ostatecznych. Poszedłem na górę, gdzie Elka przygotowała mi spanie, położyłem się w niebieskiej pościeli i usłyszałem, jak woła coś do mnie z dołu, przepraszając, bo zdaje się, o czymś zapomniała. I dopiero kiedy stanąłem na szczycie schodów patrząc w dół, ogarnęło mnie przerażenie. Elka zakpiła ze mnie okrutnie. Kanapa stojąca w jadalni pod oknem ustawiona teraz była na środku pokoju i wyglądała jak przedłużenie schodów. A ona sama leżała na kanapie z dwoma poduszkami – jedną pod głową, drugą na wysokości krzyża, rozchylała lekko nogi i czerwona sukienka falowała na nich z rytmem całego ciała. Żadna moc nie mogła mnie powstrzymać przed krokiem do przodu, a właściwie krokiem w dół, bo stałem przecież na szczycie schodów. I na tym polegał szatański pomysł Elki. Z każdym bowiem krokiem moje nogi stawiały coraz mniejszy opór, jakby odrywały się od ziemi, gdzieś w połowie drogi zrozumiałem wreszcie, że moje ciało płynie w dół i nie jest już moim ciałem, tylko lśniącym w promieniach słońca kadłubem samolotu, a moje ramiona nie są już ramionami, tylko każde z nich jest srebrzystym skrzydłem i nie widziałem już kanapy, tylko początek startowego pasa, mijałem wzgórza na południowym krańcu miasta, przelatywałem nisko nad czerwonymi dachami domów, mignąłem nad torami obok wiaduktu i teraz widziałem już tylko rozchylone uda Elki, jej unoszącą się sukienkę i w falującym podmuchu powietrza obnażoną czarność i miękkość, do której zbliżałem się z hukiem i drżeniem. Ale srebrzysty kadłub nie lądował tym razem na betonowych płytach pasa, on wchodził w kępę silnym uderzeniem masy i pędu, z gwizdem tnąc powietrze, wchodził w jej miękkość niepokalaną, a ona przyjmowała jego chłód sprężystym falowaniem i krzykiem, który ginął w łoskocie maszyny i powietrza. Tak, Elka doprowadziła do lotniczej katastrofy i opętana szaleństwem destrukcji, zmuszała mnie, kiedy wracałem już na górę, bym znów przemieniwszy ciało w lśniący kadłub, powtórzył lądowanie jeszcze kilkakroć, aż wreszcie konstrukcja stalowego ptaka zaczęła nie wytrzymywać ciągłego wznoszenia i opadania między niebem a ziemią i legła zdruzgotana, z połamanymi skrzydłami w kępie żarnowca, która pachniała migdałami. Elka wczepiła palce w moje włosy, a mnie zdawało się, że słyszę głos Żółtoskrzydłego o spaleniu ziemi i obywateli jej, a zaraz potem poczułem kwaśny oddech proboszcza Dudaka zza kratek konfesjonału, kiedy nie daje mi rozgrzeszenia. Ale to strach z imaginacją prześcigały się nawzajem, bo jedynym głosem był głos Elki, szepczącej nie moje imię, a jedynym zapachem był zapach jej ciała, w którym wiatr, sól i krem migdałowy zmieszały się równocześnie. Gra o Weisera była skończona, nie wyszedłem z niej czysto ani zwycięsko.
Następnego dnia pojechałem do Monachium, gdzie prowadziłem również grę, tym razem z moim stryjem i była to gra stricte polityczna. Bo stryj, kiedy już umyłem jego samochód, kiedy wystrzygłem trawnik przed jego domem, siadał naprzeciw mnie i mówił: – Jak wy możecie tam żyć? A ja odpowiadałem: – Stryju, uszczypnij mniej w ucho – i stryj szczypał rozbawiony. A ja mówiłem: – No i widzisz, niby masz rację, a jednak zupełnie jej nie masz. – Jak to, dlaczego? – pytał zaciekawiony, a ja na to, że jeśli istnieję naprawdę, o czym mógł się przekonać szczypiąc mnie przed chwilą, to nie mogę być żadną tam atrapą czy rekwizytem. A skoro jestem częścią całości, to tamto wszystko też nie jest atrapą, Polska nie jest atrapą i w ogóle chociaż świat bardziej przypomina burdel niż teatr, to stryj nie ma racji. Tak, drogi stryju, dzisiaj spoczywasz już pod ziemią i nie wiesz, że wtedy nie przyjechałem wcale do Niemiec i do ciebie w celach zarobkowych, jak tysiące Turków, Jugosłowian, Polaków, nie przyjechałem zarobić na samochód ani inne cudowności, bo jedynym moim celem było spotkać się z Elką i wypytać ją o Weisera, a jeśli przy okazji – w pewnym sensie cię okłamując – zarobiłem trochę marek, wybaczysz to chyba swojemu bratankowi.