Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Gdzieście to za-kopa-li – skandował i przy każdej sylabie pociągał coraz mocniej do góry, a ja unosiłem się coraz wyżej, aż wreszcie stając na samych czubkach palców, kiwałem się jak pingwin, gdy tymczasem M-ski ciągnął jeszcze mocniej, właściwie wyrywał już moje włosy. – No gdzie-ście to za-ko-pa-li, po-wiesz wre-szcie, czy mam ci ur-wać gło-wę, co?

I byłbym pewnie za moment krzyczał wniebogłosy i może nawet w tym krzyku wykrzyczałbym, jak było naprawdę, gdyby nie zadzwonił telefon na biurku dyrektora. M-ski puścił moje baczki i spojrzał w tamtą stronę, a dyrektor, który podniósł słuchawkę, powiedział do mundurowego: – Do was.

Przez chwilę zapanowało milczenie, czułem, jak płonie mi głowa, bo od skubania gęsi bolała cała głowa, policzek i skronie, a mundurowy kiwał czołem i mówił tylko – tak, tak, dobrze, tak, tak, oczywiście, tak, dobrze, naturalnie, ależ tak, dobrze dobrze. I chociaż do dzisiaj nie wiem, kto wówczas rozmawiał z mężczyzną w mundurze o godzinie dziewiątej, to czuję do tego kogoś ogromną wdzięczność. W końcu dzięki niemu M-ski przestał mnie ciągnąć. Bo kiedy mundurowy odłożył słuchawkę, wyszło na to, że muszą się naradzić i odesłano mnie z powrotem do sekretariatu na składane krzesło, którego listewki okropnie gniotły w siedzenie. Znów więc siedzieliśmy we trójkę pilnowani przez woźnego, a ja patrzyłem na zegar i wydawało mi się, że mosiężny krążek, jakim zakończone było wahadło, jest takiego samego koloru co puszka proboszcza Dudaka, z której wypuszczał na Boże Ciało obłoki siwego dymu, kiedy śpiewaliśmy „Bądź-że poz-dro-wio-na Ho-sty-jo ży-wa".

Taki sam zegar, z prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą, widziałem w Mannhaim, w mieszkaniu Elki, gdy wiele lat później pojechałem do Niemiec, żeby się z nią zobaczyć. Oczywiście, nigdy jej nie wyznałem, jaki jest cel mojej podróży. Kiedy usłyszała mój głos w słuchawce telefonu, a raczej kiedy usłyszała moje nazwisko, nie odpowiedziała nic. Może stanęły jej przed oczami wszystkie listy, które wysyłałem do Mannheim i które ona wyrzucała do kosza. Tego nie wiem, ale milczała dobrą chwilę, zanim usłyszałem całkiem przytomne pytanie:

– A skąd dzwonisz?

– Z dworca – krzyczałem do słuchawki. – Z dworca i chciałbym się z tobą zobaczyć!

Pomilczała znów chwilę.

– No dobrze, jestem w domu przez cały dzień – odpowiedziała, jakbyśmy widzieli się ledwie wczoraj. – Wiesz, jak dojechać?

Naturalnie, wiedziałem, jak dojechać, bo wszystko na to spotkanie miałem przygotowane, wszystko zaplanowane i zapięte na ostatni guzik, kolejne pytania, tematy rozmowy, zdjęcie grobu Piotra, wszystko to podstępnie zmierzało, a -raczej miało zmierzać nieuchronnie do osoby Weisera. Taksówkę, którą jechałem przez śródmieście, prowadził wąsaty Turek. Palił się do rozmowy, gdy wyczuł, że nie jestem Niemcem, ale ja myślami byłem już przy Elce i przypominałem sobie wrześniowy poranek siedemdziesiątego piątego roku, kiedy odprowadzałem ją na Dworzec Morski w Gdyni, skąd odpływała do Hamburga.

– Elka – zapytałem ją po raz ostatni – więc ty naprawdę nic nie pamiętasz, co się wtedy stało? Naprawdę nie wiesz, jak to było? Przecież Weiser prowadził cię za rękę. Ty coś ukrywasz, cały czas ukrywałaś. Powiedz przynajmniej teraz, ja cię bardzo proszę, powiedz, skoro wyjeżdżasz stąd na stałe, co właściwie wydarzyło się: tamtego dnia nad Strzyżą? – I mój głos podnosił się aż do krzyku, w miarę jak Elka podchodziła coraz bliżej do celnej barierki i wreszcie powiedziała:

– Nie krzycz tak, ludzie patrzą.

To były jej ostatnie słowa, żadne tam – do widzenia – żadne – trzymajcie się – tylko właśnie to – nie krzycz tak, ludzie patrzą! A później nie odpowiadała na moje listy, tak samo jak nie chciała rozmawiać na temat Weisera przed wyjazdem. Więc teraz, kiedy jechałem taksówką przez śródmieście Mannheim, pomyślałem, że drugi raz nie popełnię takiego błędu i gdy samochód stanął na światłach, wiedziałem, że zacznę zupełnie inaczej i długo będę krążyć, długo czekać na właściwy moment, żeby ją wreszcie przyprzeć do muru, zmuszając do wyznań.

Elka przez pierwsze półtora roku nie miała tu łatwego życia. Pracowała u dalekiej ciotki, potwornie złośliwej starej kobiety, jako służąca. Ta ciotka nazywała Elkę komunistką i upokarzała na każdym kroku, ale Elka zaciskała zęby, bo ciotka była bogata i miała jej zapisać trochę grosza. Kiedy otworzono testament, Elka harowała jeszcze gorzej, bo ciotka nie zostawiła jej nic. Harowała na dwie zmiany, rano sprzątała prywatne mieszkania, a wieczorem zmywała podłogi w restauracji, której właściciel był znajomym ciotki. I tu poznała Horsta, bo Horst stracił żonę w wypadku samochodowym gdzieś w Hesji i teraz zamiast pilnować swojej firmy, popijał aż do zamknięcia lokalu, późno w nocy. Wyszła za niego bez większych wahań, nie był stary ani brzydki, a przede wszystkim handlował końmi, miał własną firmę i Elka nie musiała już zmywać podłóg w restauracji ani w prywatnych mieszkaniach. Horst często wyjeżdża i Elka siedzi wtedy całymi dniami sama, bo Horst nie ma oprócz niej żadnej rodziny, a sama nie lubi składać wizyt i przyjmować gości. Czasami wyjeżdżają razem, kiedy Horst nie spieszy się za bardzo, urlopy spędzają na południu w górach. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się w kilkanaście minut później, gdy taksówka wyjechała już; ze śródmieścia, gdy minęliśmy z wąsatym Turkiem parę przecznic i gdy siedziałem naprzeciw Elki pijąc kawę, a ona pokazywała mi zdjęcie Horsta z ostatniego urlopu, jaki spędzili w Bawarii. Na ścianach dużego pokoju wisiały akwarele przedstawiające jeźdźców i konie, pośrodku zaś zegar, taki sam, jak w sekretariacie naszej szkoły, z długim prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą. Tego naturalnie Elka nie mogła pamiętać. Pokazałem jej zdjęcie nagrobku Piotra. Elka była tam kilka razy, ale płyty oczywiście nie widziała, a ja opowiadałem jej, jakie z tym były kłopoty, bo żaden kamieniarz nie chciał wykuć napisu – „zamordowany" i w końcu zostało – „zginął tragicznie". Wszyscy znajomi składali się na tę płytę i to był właściwie nasz wspólny pomnik dla Piotra, choć Piotr nie brał udziału w demonstracji i walkach, wyszedł tylko na ulicę zobaczyć, co się dzieje. Ale to wspominaliśmy już przy grzankach, które Elka przyrządzała wspaniale – z keczupem, listkami sałaty, szczypiorkiem, plastrami pomidora, kminkiem, pieprzem, papryką i nie wiem już czym jeszcze, na gorąco, wprost z piekarnika. Grzanki zmieszały mi wprawdzie szyki, ale do dzisiaj pamiętam ich smak, kiedy Elka powiedziała niespodziewanie:

– Nie odpowiadałam na twoje listy, tak jak na żadne inne. Bo jak się jest tu – wyjaśniła – to nie można być tam i na odwrót. Ja nie potrafię być tu i tam.

Już chciałem wtrącić coś, niby od niechcenia, żeby mówiła dalej, ale szybko zmieniła temat, tak zręcznie, że musiałem opowiedzieć o sobie, a raczej o swoim życiu obecnym, w którym nie było zresztą rzeczy interesujących ani pięknych. Była to więc opowieść szara i nużąca, lecz Elka nie dawała poznać, co o tym myśli, przerywała nawet czasami, wypytując o jakiś szczegół, osobę, zdarzenie. Czułem, że robi to z grzeczności. Dowiedziała się na koniec, co porabiam w Niemczech i zapytała, czy już dzisiaj muszę wracać do Monachium, skąd przyjechałem, żeby ją odwiedzić. Tak, rzeczywiście przez dwa tygodnie mieszkałem w Monachium i miałem tam jeszcze wrócić na kilka dni, do domu stryja, który z obozu jenieckiego nigdy do Polski nie wrócił, bo to nie była jego zdaniem Polska, tylko atrapa, jaką się pokazuje w nie najlepszym teatrze. Ale nie wyjaśniałem Elce tych zawiłości, powiedziałem tylko, że nie muszę, bo rzeczywiście nie musiałem, a przede wszystkim nasza rozmowa o Weiserze nie weszła nawet w fazę początkowej konwersacji o pogodzie.

– To wspaniale – tym razem ucieszyła się szczerze. – Gdybyś zechciał zostać kilka dni, nie będzie żadnych kłopotów i Horst się ucieszy, jak wróci – mówiła – bo teraz wyjechał – i chociaż nie bardzo rozumiałem, z czego miałby cieszyć się jej mąż, zgodziłem się zostać do następnego dnia. Na szczęście miałem pieniądze i kiedy pojechaliśmy do miasta, nie musiałem liczyć każdej marki. Ale zanim Elka wyprowadziła z garażu samochód, obejrzałem ich dom. Tak samo jak wszystkie domy w tej dzielnicy prostokątny, z małym ogródkiem, trzema pokojami na górze, jadalnią i kuchnią na parterze i pomyślałem sobie, że jak na dwa lata zmywania podłóg to jest bardzo dużo, ale na całe życie chyba trochę mało, choć trawnik przed wejściem był puszysty jak dywan, a meble, tapety i boazerie w dobrym, jak mi się zdaje, guście i gatunku.

17
{"b":"100351","o":1}