Biuro zgromadziło wszelkie dostępne informacje na temat człowieka, który otrzymał od nas pieniądze za pośrednictwem banku na Kajmanach. Lawrence Lipton mieszkał w High Oakland Park, zamożnej enklawie na północ od centrum Dallas. W High Oakland Park ulice biegły wzdłuż strumieni, pod koronami magnolii, dębów i hikory. Większość posesji była wymyślnie – i za niemałe pieniądze – zaprojektowana, a za dnia widziało się tam jedynie dostawców, niańki, sprzątaczki i ogrodników.
Ale zebrane przez nas informacje nie obciążały Liptona. Uczęszczał do prestiżowej szkoły Świętego Marka, a potem studiował na Uniwersytecie Teksaskim w Austin. Jego rodzina i rodzina jego żony pochodziły z Dallas i od dawna siedziały w nafcie, Lawrence jednak zwinął swoje dotychczasowe interesy i teraz był właścicielem winnicy w Teksasie, funduszu inwestycyjnego i dobrze prosperującej firmy informatycznej. Ta ostatnia działka zwróciła uwagę Monnie Donnelley, a także moją.
Lipton sprawiał wrażenie człowieka bez skazy i zmazy. Zasiadał w zarządach muzeum sztuki w Dallas, biblioteki publicznej, szpitala Baylor i był dziekanem Pierwszego Zjednoczonego Kościoła Metodystów.
Czy on może być Wilkiem?, zadawałem sobie pytanie. Nie, to wydawało się niemożliwe.
Drugiego dnia pobytu w Dallas wziąłem udział w porannej odprawie w biurze oddziału. Starszy agent Nielsen nadal kierował sprawą, ale wszyscy jasno zdawali sobie sprawę, że Ron Burns trzyma rękę na pulsie, siedząc w Waszyngtonie. Nikt z nas nie byłby zaskoczony, gdyby szef we własnej osobie pokazał się na odprawie.
O ósmej rano Roger Nielsen pojawił się w wypełnionej agentami sali. W dłoni miał podkładkę do notowania, a na niej materiały.
– Wczoraj w nocy nasi w Waszyngtonie nie zasypiali gruszek w popiele – zagaił.
Najwyraźniej ostre tempo pracy nie wprawiło go w podziw ani nie zaskoczyło. Takie zapewne były standardowe procedury operacyjne w sprawach, które znalazły się w centrum zainteresowania mediów.
– Chcę zapoznać was z ostatnimi informacjami na temat Lawrence’a Liptona. Najważniejsza brzmi: Lipton prawdopodobnie nie ma żadnych kontaktów z KGB ani z rosyjskimi organizacjami przestępczymi. Może jeszcze coś wypłynie, ale może potrafi świetnie zacierać ślady. W latach pięćdziesiątych jego ojciec przeniósł się z Kentucky do Teksasu szukać fortuny „na prerii”. Wygląda na to, że znalazł ją pod prerią, na polach naftowych zachodniego Teksasu.
Przerwał i rozejrzał się powoli po twarzach zebranych agentów.
– Wyszła jedna ciekawa sprawa – podjął po chwili. – Wśród należących do niego firm jest agencja Bezpieczna Okolica. To prywatna firma ochroniarska. Ostatnio Lawrence Lipton otoczył się uzbrojonymi ochroniarzami. Zastanawiam się dlaczego. Kto nie daje mu spokoju? My czy ktoś inny? A może boi się wielkiego złego Wilka?
Gdyby to nie było tak niewiarygodnie przerażające, byłoby niewiarygodnie zdumiewające. Lizzie Connolly wciąż była wśród żywych. Nie załamała się dzięki temu, że była gdzie indziej – wszędzie, tylko nie w tej koszmarnej garderobie z tym kompletnym szaleńcem, wpadającym tu dwa, trzy, czasem pięć razy dziennie.
Przeważnie uciekała w marzenia. Kiedyś, dawno temu, bardzo dawno temu, jak się jej wydawało, nazywała swoje córeczki Wesołą Jagódką, Cukrową Laleczką, tak właśnie. Ciągle śpiewały wesołe piosenki, zwłaszcza te z przygód Mary Poppins.
Miały pomysły dające pozytywną energię. Lizzie nazywała je „szczęśliwymi myślami”, i zawsze opowiadały je jedna drugiej. I oczywiście Brendanowi.
Co takiego jeszcze pamiętała? Co? Nic?
Przez ich dom przewinęło się tyle zwierząt, że w końcu zaczęły nadawać im numery.
Chester, czarny labrador, z ogonem puszystym jak u czau – czau, miał numer 16. Bez przerwy szczekał, dzień i noc, aż Lizzie pokazała mu, ale tylko pokazała, słowo honoru, butelkę tabasco. To był czarodziejski środek na Chestera. Zawsze się wtedy uspokajał.
Książę, numer 15, był krótkowłosym kotem tricolore. Lizzie wierzyła, że w poprzednim wcieleniu był starą Żydówką, która zawsze kwękała: „O, nie, nie, nie”.
Maximus Kiltimus nosił numer 11, Szczotka numer 31, a kotka Mała była numerem 35.
Lizzie Connolly miała tylko wspomnienia, ponieważ nie miała żadnej teraźniejszości. Żadnej.
Nie mogła być w tym domu grozy.
Musiała być gdzie indziej, byle gdzie, ale nie tu.
Nie tu!
Nie tu!
Nie tu!
Bo teraz on był w niej w środku.
Wilk był w niej w prawdziwym świecie, stękając i prąc jak zwierzę, niewolił ją i gwałcił przez długie minuty, ciągnące się jak godziny.
Ale to Lizzie śmiała się ostatnia.
Nie było jej tu.
Była gdzie indziej. We wspomnieniach.
A potem w końcu poszedł sobie, ten groźny, okrutny Wilk. Potwór! Bestia! Pozwolił jej się umyć, skorzystać z toalety, dał jeść i teraz sobie poszedł. Boże, to szczyt arogancji tak ją niewolić!
Kiedy mnie zabije?, zastanawiała się. Ja zwariuję! Zwariuję! Zwariuję!
Wytężała zalane łzami oczy, próbując coś dojrzeć w kompletnej ciemności. Znów ją związał i zakneblował. Ale to natchnęło ją jakąś dziwną otuchą. To oznaczało, że wciąż jej pragnie, prawda?
Dobry Boże, żyję, bo ta potworna bestia wciąż mnie pożąda, powtarzała w myślach. Błagam, pomóż mi, dobry Boże. Błagam, błagam, pomóż mi.
Myślała o swoich ukochanych córkach, a potem oddała się rozmyślaniom o ucieczce. Wiedziała, że to czysta fantazja, bo mogła uciec tylko w marzeniach.
Poznała garderobę jak własną kieszeń, ciemność w niczym jej nie przeszkadzała. Jakby widziała wszystko, jakby potrafiła widzieć w ciemności. Najbardziej była świadoma swojego ciała i swojej uwięzionej duszy.
Macała rękami najdalej, jak się dało. W garderobie były ubrania, męskie, jego ubrania. Najbliżej wisiało coś w rodzaju sportowej marynarki z okrągłymi gładkimi guzikami. Może klubówka? Bez podszewki, co utwierdziło ją w przekonaniu, że jest to miasto w ciepłej strefie klimatycznej.
Następna była koszulka polo. W kieszeni piłeczka, twarda, może golfowa. Do czego nadawała się piłka golfowa? Czy mogła posłużyć jej jako broń?
Kieszeń koszulki miała zamek błyskawiczny. Co mogła zrobić zamkiem błyskawicznym? Chciałaby przyciąć nim jego tatuowanego kutasa!
Potem wiatrówka. Ze śliskiego materiału. Biła od niej mocna woń tytoniu, od której Lizzie zbierało się na wymioty. A potem coś, co najbardziej lubiła dotykać, miękki, może kaszmirowy płaszcz.
W kieszeniach płaszcza były prawdziwe skarby.
Luźny guzik. Kawałki papieru. Z notatnika?
Cienkopis. Drobne – cztery dwudziestopięciocentówki, dwie dziesiątki, pięciocentówka. A może monety były zagraniczne? Zastanawiała się nad tym bez końca.
Była tam również książeczka papierowych zapałek z wytłaczanym napisem.
Co jest napisane na tej książeczce? Może nazwa miasta, w którym była więziona?
Zapalniczka.
Pudełeczko cukierków, na pewno o cynamonowym smaku, bo czuła ten zapach na swoich dłoniach.
A na dnie kieszeni kłaczki materiału, zwykle rzecz nieważna, ale mogąca odegrać istotną rolę w jej zamiarach.
Za płaszczem dwa plastikowe worki z ubraniami z pralni. W kieszeni pierwszego karteczka przypięta zszywką.
Wyobrażała sobie nazwę pralni i numer identyfikacyjny, wypisany na czerwono przez pracownika czy pracowniczkę pralni.
Wszystko to miało dla niej znaczenie, bo co innego jej pozostało?
Poza potężną wolą przeżycia.
I pragnieniem zemsty na Wilku.
Byłem członkiem dużego zespołu obserwacyjnego, który pilnował domu w Highland Park. Spodziewałem się, że niebawem zgarniemy Lawrence’a Liptona, że to tylko kwestia godzin. Powiedziano nam, że Waszyngton współpracuje z policją w Dallas.
Wpatrywałem się bezmyślnie w dom o szesnastu pokojach, sporą dwupiętrową budowlę w stylu Tudorów, położoną na dwuipółakrowej, bardzo kosztownie urządzonej posesji. Prezentował się bez zarzutu. Ścieżka z czerwonej kostki biegła od ulicy do hakowatego wejścia. W Dallas wiadomością dnia był pożar w Kessler Park, który pochłonął ogromną rezydencję o powierzchni sześćdziesięciu czterech tysięcy stóp kwadratowych. Dom Lip tonów był znacznie mniejszy, ale mimo to robił wrażenie i przytłaczał.
Było koło dziewiątej wieczorem. W słuchawkach usłyszałem głos agenta nadzorującego z oddziału w Dallas, Josepha Denyeau:
– Właśnie przyszła wiadomość z biura dyrektora. Mamy się natychmiast wycofać. Nie rozumiem tego, ale rozkaz jest wyraźny. Wycofać się! Wszyscy do oddziału. Musimy przeprowadzić rozpoznanie i omówić wyniki.
Popatrzyłem na siedzącego w samochodzie agenta Boba Shawa, mojego partnera tego wieczoru. Niech to diabli. On też najwyraźniej nie miał pojęcia, co się wyprawia.
– O co im chodzi? – spytałem.
Shaw pokręcił głową i przewrócił oczami.
– Skąd mam wiedzieć? Wrócimy do oddziału, napijemy się wstrętnej kawy i może ktoś z góry coś nam wyjaśni, ale nie na pewno.
Przejazd o tak późnej porze trwał tylko kwadrans. Wmaszerowaliśmy do sali konferencyjnej i naszym oczom ukazało się wielu zmęczonych, zbitych z tropu i wkurzonych agentów. Nikt nie miał ochoty się odzywać. Wyglądało na to, że jesteśmy blisko przełomu w śledztwie, a tu padł rozkaz odwrotu. Nikt nie wiedział dlaczego.
Agent nadzorujący, Joseph Denyeau, w końcu wyszedł ze swojego gabinetu i dołączył do reszty. Z wyrazem obrzydzenia na twarzy położył nogi w zakurzonych kowbojskich butach na stole.
– Nie mam pojęcia, co jest grane – oświadczył. – Żadnego, chłopy. Możecie uważać odprawę za skończoną.
Tak więc około czterdziestu agentów czekało na wyjaśnienie tego, co wydarzyło się w nocy, ale nie dowiedziało się niczego, nie było też mowy o żadnym „wprowadzeniu w sprawę”. Agent dowodzący, Roger Nielsen, zadzwonił do Waszyngtonu i usłyszał, że oddzwonią. Na razie mamy odetchnąć. Może nawet mieliśmy zostać odesłani na noc do domów.
Około jedenastej Denyeau dostał kolejne wiadomości od Nielsena i przekazał je nam.
– Siedzą nad tym – powiedział i uśmiechnął się krzywo.
– Nad czym? – krzyknął ktoś z tyłu.
– Do diabła, nie wiem, Donnie. Może po prostu siedzą na dupie. Może zastanawiają się, jak by tu wywalić nas wszystkich z Biura. Wtedy nie byłoby już agentów i pewnie media nie mogłyby więcej donosić o kolejnych żenujących wpadkach. Jadę się przespać. Wam radzę zrobić to samo.