Литмир - Электронная Библиотека

Ustalono, że odczekam półtorej godziny, ponieważ Wilk nawiązując kontakt wiedział, że Potter nie jest połączony z Gniazdem. Cały dzień usiłowaliśmy znaleźć forum Wilka lub choćby namierzyć któregoś z jego użytkowników. Bez powodzenia. To oznaczało, że forum zabezpieczył wysokiej klasy specjalista. Eksperci Biura byli przekonani, że się tam włamią, ale na razie tylko na przekonaniu się kończyło.

Znów przywieziono Homera Taylora i zeskanowano mu siatkówkę. Potem usiadłem do komputera i zacząłem pisać. Podszywałem się pod Pottera, tak jak ustaliliśmy z Taylorem.

Wystukałem:

Tu Potter. Dostanę mojego kochanka?

Rozdział 84

Czekałem, aż Wilk odpowie na zwariowane pytanie Pottera. Wszyscy czekaliśmy.

Żadnej odpowiedzi. Cholera. Jaki błąd popełniłem? Zagalopowałem się czy jak? Był sprytny. Czyżby znał nasze zamiary? Ale skąd?

– Chwilę poczekam – powiedziałem, rozglądając się po sali. – On wie, że bardzo chcę tego, co może mi zaoferować. Że jestem napalony.

Po kilku minutach wypisałem kolejny raz: Tu Potter.

Na ekranie zaczęły pojawiać się słowa.

Wilk: To zbędne, Potter. Wiem, kim jesteś.

Wypisałem kolejną kwestię „głosem” Taylora.

Pan Potter: To chamskie z twojej strony kazać mi tak czekać. Wiesz, co czuję, na co mnie skazujesz.

Wilk: Skąd mam wiedzieć? To ty jesteś świrem, Potter, nie ja.

Pan Potter: Nieprawda. Właśnie ty jesteś świrem. Najokrutniejszym ze wszystkich.

Wilk: Czemu tak mówisz? Myślisz, że porywam ludzi jak ty?

Serce zaczęło mi bić bardzo szybko. Co chciał przez to powiedzieć? Czy kogoś więził? Więcej niż jedną osobę? Czy to możliwe, że Elizabeth Connolly nadal żyła, mimo że upłynęło już tyle czasu? I inni porwani też? Może tacy, o których nawet nie wiedzieliśmy?

Wilk: Więc powiedz mi coś, pedale. Udowodnij, że ci zależy.

Udowodnić? Jak? Czekałem na bardziej konkretne instrukcje. Ale nie przyszły.

Pan Potter: Co chcesz wiedzieć? Jestem napalony. Nie, nie w tym rzecz. Jestem zakochany.

Wilk: Co spotkało Worcestera? W nim też byłeś zakochany.

Ta rozmowa zmierzała w niebezpiecznym kierunku. Miałem nadzieję, że uda mi się podtrzymać iluzję rozmowy z prawdziwym Homerem Taylorem. Ale niepokoiło mnie jeszcze jedno: czy naprawdę rozmawiałem z Wilkiem?

Pan Potter: Francis nie potrafił kochać. Bardzo mnie rozgniewał. Już go nie ma i więcej nie wróci.

Wilk: I nie będzie żadnych reperkusji?

Pan Potter: Jestem ostrożny. Jak ty. Kocham swoje życie. Nie chcę, żeby mnie złapano. I nikt mnie nie złapie!!!

Wilk: Czy to znaczy, że Worcester jest w kawałkach?

Nie byłem pewien, jak odpowiedzieć. Też podobnym okrutnym żartem?

Pan Potter: Coś w tym rodzaju. Zabawny jesteś.

Wilk: Bądź bardziej konkretny. Podaj mi szczegóły, cholera, Potter. Podaj!

Pan Potter: Czy to test? Nie przepadam za takimi gównami.

Wilk: Wiesz, że to test.

Pan Potter: Komora fermentacyjna. Powiedziałem ci.

Wilk nie odpowiadał. Nerwy miałem napięte jak postronki.

Pan Potter: Więc kiedy dostanę mojego nowego chłopca?

Kilka sekund milczenia.

Wilk: Masz pieniądze?

Pan Potter: Oczywiście.

Wilk: Ile?

Wydawało mi się, że znam odpowiedź na to pytanie, ale nie byłem pewien. Dwa tygodnie wcześniej Taylor wyjął ze swojego rachunku inwestycyjnego u Lehmana w Nowym Jorku sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

Pan Potter: Sto dwadzieścia pięć tysięcy. Pieniądze to nie problem. Tylko ciążą mi w kieszeni.

Wilk nie odpowiedział.

Pan Potter: Kazałeś mi nie gadać bez potrzeby.

Wilk: No to gra, może dostarczymy ci twojego chłopca. Ale bądź ostrożny! Może nie być następnego!

Pan Potter: Wtedy nie będzie następnych stu dwudziestu pięciu tysięcy!

Wilk: To mnie nie martwi. Jest dużo takich świrów jak ty. Jeszcze byś się zdziwił.

Pan Potter: Powiedzmy. Jak tam twoi porwani?

Wilk: Muszę wracać do pracy… Jeszcze jedno pytanie, Potter. Na wszelki wypadek. Skąd wziąłeś swój pseudonim?

Rozejrzałem się po sali. O, Chryste – jęknąłem w myślach. Nie przyszło mi do głowy zapytać o to Taylora.

Usłyszałem szept tuż przy moim uchu. To była Monnie.

– Może z książki dla dzieci? Harry’ego Pottera nazywają w Hogwarcie Panem Potterem. Może? Nie wiem.

Co odpowiedzieć? Musiałem coś napisać i nie mogłem się pomylić. Czy pseudonim był zaczerpnięty z książek o Harrym Potterze? Dlatego, że Taylor lubił chłopców? W nagłym przebłysku przypomniałem sobie grzbiet książki widzianej w bibliotece wiejskiego domu Taylora.

Moje palce same zawisły nad klawiaturą. Odczekałem sekundę, a potem wystukałem odpowiedź:

Pan Potter: To absurdalne. Pseudonim jest z powieści Jamaiki Kincaid Pan Potter. Pierdolę cię!

Czekałem na odpowiedź. Wszyscy w sali czekali. Wreszcie nadeszła.

Wilk: Dostarczę ci tego chłopca, Panie Potter.

Rozdział 85

Znów przystąpiliśmy do działania i wróciłem do zadań operacyjnych, tak jak chciałem, jak dawniej.

Wcześniej byłem kilka razy w Bostonie i na tyle polubiłem to miasto, że czułem się w nim swojsko i nawet zastanawiałem się, czy się tam nie przeprowadzić. Przez następne dwa dni obserwowaliśmy studenta, Paula Xaviera, gdy podczas swoich codziennych zajęć kursował między mieszkaniem na Beacon Hill, Harvardem, na którym miał zajęcia, Ritzem – Carltonem, gdzie pracował jako kelner, i takimi popularnymi klubami jak No Borders i Rebuke.

Xavier był naszą „przynętą” zarzuconą na Wilka i jego ekipę porywaczy.

Tak naprawdę rolę Xaviera odgrywał trzydziestojednoletni agent z naszego oddziału w Springfield w Massachusetts. Nazywał się Paul Gautier. Chłopięcy, przystojny, wysoki i szczupły, o wijących się kasztanowych włosach, wyglądał najwyżej na dwadzieścia kilka lat. Był uzbrojony, ale był również pod ścisłą obserwacją minimum sześciu agentów, pilnujących go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie mieliśmy pojęcia, jak zespół Wilka dokona porwania ani kiedy to zrobi, wiedzieliśmy tylko, że to zrobi.

Pół doby odpoczywałem, kolejne pół byłem w składzie obserwatorów – ochroniarzy Gautiera. Przestrzegałem przed niebezpieczeństwami używania „przynęty” do łapania kidnaperów, ale wszyscy byli mądrzejsi ode mnie.

Drugiej nocy obserwacji Paul Gautier udał się zgodnie z planem na spacer wzdłuż Muddy River, w pobliże Park Drive i Boylston Street. Namierzone przez nas miejsce nazywało się Back Bay Fens, w skrócie Fens, i zostało zaprojektowane przez Fredericka Lawa Olmsteda, który stworzył również Boston Common i Central Park w Nowym Jorku. Prawdziwy Paul Xavier często włóczył się tam nocą, po zamknięciu klubów, szukając partnerów erotycznych, dlatego też posłaliśmy w to miejsce naszego agenta.

Było to niebezpieczne zajęcie dla nas wszystkich, zwłaszcza dla Gautiera. Teren był nieoświetlony. Wysokie trzciny rzeczne zasłaniały przygodnych kochanków i porywaczy.

Agentka Peggy Katz i ja staliśmy na brzegu obszaru zarośniętego trzcinami. Przypominały włośnicę czerwoną. Podczas ostatniej półgodziny Peggy przyznała się, że tak naprawdę wcale nie pasjonuje się sportami, ale przegląda wiadomości o koszykówce i futbolu, żeby móc o czymś rozmawiać z kolegami w pracy.

– Mężczyźni rozmawiają także o innych sprawach – powiedziałem, obserwując Fens przez noktowizor.

– Wiem. Mogę też rozmawiać o pieniądzach i samochodach. Ale nie będę rozmawiać z wami o seksie, wy napalone dranie.

Parsknąłem śmiechem. Katz była dowcipna. Potrafiła być uszczypliwa, ale na wesoło, i umiała rozbawić rozmówcę, nawet gdy to on był celem jej żartów. Ale wiedziałem też, że jest twarda i nieustępliwa.

– A ty czemu wstąpiłeś do Biura? – spytała, gdy nadal czekaliśmy na Gautiera. – Dobrze ci szło w policji waszyngtońskiej, no nie?

– Całkiem nieźle. – Zniżyłem głos i wskazałem pustą przestrzeń przed nami. – Idzie.

Agent Gautier właśnie wyszedł z Boylston Street. Kroczył z wolna w kierunku Muddy River. Znałem doskonale ten obszar, bo wcześniej dokonałem rozpoznania. Tę część parku nazywano „ogródkami”. Okoliczni mieszkańcy hodowali tu kwiaty i warzywa. Wszędzie stały tabliczki, proszące nocnych gości o nie deptanie roślin.

W słuchawkach usłyszałem szept dowódcy zespołu, Rogera Nielsena:

– Mężczyzna w wełnianej czapce, Alex. Mocno zbudowany. Widzisz go?

– Widzę – odparłem.

Wełniana Czapka mówił do mikrofonu przypiętego do kołnierzyka sportowej koszuli. To nie był żaden z naszych, więc musiał być jednym z nich, ze stada Wilka.

Zacząłem przeczesywać wzrokiem teren, szukając jego partnera lub partnerów. Ekipa porywaczy? Zapewne. Kim innym mogli być, do diabła?

– Chyba ma mikrofon – powiedział Nielsen. – Widzisz?

– Wyraźnie, Widzę też innego podejrzanego. Bliżej ogródków, na lewo od nas – zgłosiłem. – Również mówi do mikrofonu przy kołnierzyku. Zbliżają się do Gautiera.

Rozdział 86

Było ich trzech, potężnie zbudowanych mężczyzn, i zaczęli zacieśniać krąg wokół Paula Gautiera. Równocześnie my zaczęliśmy zacieśniać krąg wokół nich. Wyjąłem z kabury mojego glocka, ale nie byłem przekonany, czy jestem w pełni przygotowany na to, co może się wydarzyć w tym małym mrocznym parku.

Kidnaperzy trzymali się blisko Park Drive i przewidywałem, że zaparkowali tam vana lub półciężarówkę. Wyglądali na pewnych siebie i nie obawiających się niczego. Robili to już wcześniej: porywali zakupionych ludzi, kobiety i mężczyzn. Byli zawodowymi porywaczami.

– Zgarnijcie ich teraz – doradziłem starszemu agentowi Nielsenowi. – Gautier jest w niebezpieczeństwie.

– Poczekajcie, aż go dopadną – padła odpowiedź. – Mamy zrobić to jak należy. Czekajcie.

Nie zgadzałem się z Nielsenem i nie podobał mi się rozwój wydarzeń. Po co to czekanie? Byliśmy daleko od Gautiera, a w parku panowała ciemność.

– Gautier jest w niebezpieczeństwie – powtórzyłem. Jeden z mężczyzn, blondyn w wiatrówce Boston Bruins, pomachał mu ręką.

Gautier przyjrzał się nadchodzącemu, skinął mu głową i uśmiechnął się do niego. Blondyn miał małą latarkę. Oświetlił twarz Gautiera.

Słyszałem ich rozmowę.

– Ładna noc na spacer – zagadnął blondyna Gautier i roześmiał się. Był zdenerwowany.

34
{"b":"98053","o":1}