Siedziałem naprzeciwko niego na krześle. Przez długą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, a potem rozejrzałem się po pomieszczeniu. Robione na zamówienie regały i szafki zasłaniały wszystkie ściany. Na dużym dębowym biurku komputer, drukarka, szuflady na pisma przychodzące i wychodzące, stosy niepoprawionych prac. Za biurkiem drewniana zielona deseczka z napisem: „Pobłogosław Naszą Mszę”. Nic nie zdradzało prawdziwego charakteru Taylora czy „Pana Pottera”.
Przeleciałem wzrokiem nazwiska na grzbietach książek. Richard Russo, Jamaica Kincaid, Zadie Smith, Martin Amis, Stanley Kunitz.
Krążyła opinia, że Biuro ma zgromadzony niewiarygodny zasób informacji i często wie dużo o zatrzymanym jeszcze przed przesłuchaniem. Tak było w przypadku Taylora. Wiedziałem o jego chłopięcych latach w Iowa, o studiach na uniwersytecie w rodzinnym stanie i w Nowym Jorku. Nikt nie podejrzewał go o jakieś mroczne tajemnice. Tego roku miał awansować i podpisać stałą umowę o pracę, kończył książkę poświęconą Rajowi utraconemu Miltona i artykuł o Johnie Donnie. Wersje robocze tych literackich przedsięwzięć leżały na biurku.
Wstałem i przerzuciłem kartki.
Jest zorganizowany – pomyślałem. Każda część życia w innej przegródce. Coś pięknego.
– Interesujący materiał – powiedziałem.
– Uważaj, nie zrób mi bałaganu – ostrzegł mnie.
– Och, przepraszam. Będę uważał. – Obiecałem to takim tonem, jakby nic, co napisał na temat Miltona czy Donne’a, nie miało już znaczenia. Przejrzałem kolejne półki. Stały tam: Oxford English Dictionary, The Riverside Shakespeare, kwartalniki poświęcone Szekspirowi i Milionowi, Gravity’s Rainbow i Merck Manual.
– To przesłuchanie jest nielegalne. Sam to wiesz. Chcę zobaczyć się z moim adwokatem – powiedział, kiedy znów usiadłem. – Zaraz.
– Och, to tylko taka luźna rozmówka – odparłem. – Towarzyskie gadu – gadu. Czekamy na przyjazd twojego adwokata. Chodzi tylko o to, żeby się poznać.
– Dzwoniono do mojego adwokata? Do Ralpha Guilda w Bostonie? – spytał Taylor. – Nie rób sobie ze mnie jaj.
– Z tego co wiem, dzwoniono. Jak to było? Zwinęliśmy cię około ósmej rano. A do niego zatelefonowano o wpół do dziewiątej.
Taylor spojrzał na swój zegarek. Jego ciemne oczy zapłonęły.
– Jest dopiero pół godziny po północy! Wzruszyłem ramionami.
– No to nic dziwnego, że twój adwokat jeszcze nie dotarł. Nawet nie zostałeś zatrzymany. Więc uczysz literatury angielskiej, zgadza się? W szkole lubiłem literaturę, masę czytałem, wciąż czytam, ale wolałem nauki ścisłe.
Taylor nie spuszczał ze mnie rozwścieczonego spojrzenia.
– Zapominasz, że zabrano Francisa do szpitala. Na formularzu jest dokładny czas odjazdu karetki. Pstryknąłem palcami i skrzywiłem się.
– Zgadza się. Oczywiście. Zabrali go trochę po dziewiątej. Sam podpisałem formularz. Mam doktorat jak ty. Z psychologii, u Johnsa Hopkinsa, w tym… tam… Baltimore.
Homer Taylor zakołysał się w przód i w tył.
Pokręcił głową.
– Nie zastraszysz mnie, pierdolony dupku. Taki człowieczek jak ty nie zapędzi mnie w kozi róg. Jeszcze się przekonasz. Już wierzę w ten twój doktorat. Może w jakimś wsiowym stanie. Na uniwerku dla buraków.
Zignorowałem te szyderstwa.
– Zabiłeś Benjamina Coffeya? Myślę, że tak. Zaczniemy szukać ciała trochę później, rano. Czemu nie zaoszczędzisz nam zachodu?
Taylor się uśmiechnął.
– Zaoszczędzić wam zachodu? Dlaczego miałbym to zrobić?
– Tak się składa, że jest na to świetne wytłumaczenie. Bo później będziesz potrzebował mojej pomocy.
– No to później zaoszczędzę wam zachodu, kiedy mi pomożesz. – Na jego twarzy ukazał się złośliwy uśmieszek. – Co ty robisz w FBI? – spytał w końcu. – Służysz za żywy dowód zniesienia niewolnictwa?
Uśmiechnąłem się.
– Nie. Tak naprawdę jestem twoją ostatnią deską ratunku. Lepiej z niej skorzystaj.
W bibliotece wiejskiego domu byliśmy tylko Potter i ja. Siedział skuty, całkowicie opanowany i pewny siebie, spoglądając na mnie ze złością i groźbą.
– Chcę się widzieć z moim adwokatem – powtórzył.
– Jasne. Ja też bym chciał na twoim miejscu. Zrobiłbym prawdziwą scenę.
Taylor znowu się uśmiechnął. Zęby miał pożółkłe od tytoniu.
– Co z papierosem? Tego chyba mi nie odmówisz? Poczęstowałem go papierosem. Nawet mu go przypaliłem.
– Gdzie pogrzebałeś Benjamina Coffeya? – spytałem po raz drugi.
– Więc naprawdę ty tu rządzisz? – spytał. – To ciekawe. Świat się zmienia, co? Czarno to widzę. Zignorowałem te zaczepki.
– Gdzie Benjamin Coffey? – powtórzyłem. – Zakopałeś go gdzieś tutaj? Na pewno.
– Po co pytasz, jeśli z góry znasz odpowiedź?
– Bo nie chcę tracić czasu, rozkopując pola albo osuszając staw.
– Naprawdę nie mogę ci pomóc. Nie znam żadnego Benjamina Coffeya. A Francis był tu oczywiście z własnej woli. Nie mógł wytrzymać w college’u Świętego Krzyża. Nie cierpiał tych ludzi. Jezuici nas nie lubią. No, przynajmniej niektórzy.
– Kogo nie lubią jezuici? Kto oprócz ciebie jest w to wmieszany?
– Jesteś naprawdę zabawny jak na policyjnego nudziarza. Taki kostyczny humor od czasu do czasu to fajna rzecz.
Kopnąłem go w tors, przewracając wraz z ławką. Walnął głową o podłogę. Był zszokowany, a w każdym razie zaskoczony. Przynajmniej trochę go zabolało.
– To ma mnie wystraszyć? – spytał, kiedy tylko odzyskał oddech. Był wściekły, czerwony na twarzy, żyły nabiegły mu krwią. – Żądam mojego adwokata…! A – dwo – ka – ta! – zawył. – Adwokata! Adwokata! Adwokata! Czy ktoś mnie słyszy?!
Darł się tak ponad godzinę, jak niesforny dzieciak, który nie dostaje tego, czego chce. Pozwoliłem mu się wywrzeszczeć i wyprzeklinać, aż zachrypł. Wyszedłem na dwór rozprostować nogi, napić się kawy i pogadać z Charliem Powiesnikiem, który okazał się równym gościem.
Kiedy wróciłem, Potter jakby się zmienił. Miał czas przemyśleć wszystko, co wydarzyło się na farmie. Wiedział, że rozmawialiśmy z Francisem Deeganem i że znajdziemy Benjamina Coffeya. Może kilku innych również.
Westchnął głośno.
– Uważam, że moglibyśmy zawrzeć jakieś porozumienie, które może przypadłoby mi do gustu. Obustronnie korzystne porozumienie.
Skinąłem głową.
– Jestem pewien, że moglibyśmy dojść do porozumienia. Ale w zamian potrzebuję czegoś konkretnego. Jak dostałeś tych chłopców? Jak to działa? Muszę się tego dowiedzieć.
Zanim się odezwał, minęło kilka minut.
– Powiem ci, gdzie jest Benjamin – rzekł w końcu.
– Pewnie, że mi powiesz.
Odczekałem jeszcze chwilę i znów wyszedłem na dwór pogawędzić z Charliem. Wróciłem do biblioteki.
– Kupiłem chłopców przez Wilka – wydusił z siebie w końcu Potter. – Ale pożałujesz, żeś się o to spytał. I ja pewnie też. Już on się o to postara. W mojej skromnej opinii, a pamiętaj, rozmawiasz tylko z wykładowcą college’u, Wilk to najbardziej niebezpieczny człowiek, jaki chodzi po ziemi. To Rosjanin. Czerwona mafia.
– Gdzie go znajdziemy? – spytałem. – Jak się z nim skontaktować?
– Nie wiem, gdzie on jest. Nikt tego nie wie. To taki człowiek. Taki ma styl, to jego znak rozpoznawczy. Myślę, że skrytość go podnieca.
Potrzeba było jeszcze kilku godzin rozmów, targów i negocjacji, ale w końcu Potter powiedział mi to, czego chciałem się dowiedzieć o Wilku, tajemniczym Rosjaninie, który zrobił na nim tak wielkie wrażenie. Później zanotowałem: „To na razie nie ma sensu. Tak naprawdę to nic nie ma sensu. Plan Wilka wydaje się szalony. No nie?”.
I napisałem w tymczasowym podsumowaniu:
„Może na tym polega doskonałość tego planu, że wydaje się bez sensu”.
Nam.
Mnie.