– Nie mówiła pani jeszcze o domu.
– Był pokryty jakimś materiałem, czymś w rodzaju grubej plastikowej folii. Jakby to był happening w stylu Christo. W środku wisiało kilkanaście obrazów. Bardzo dobrych. Musicie znaleźć dom okryty folią.
– Znajdziemy go – zapewniłem ją. – Już go szukamy.
Drzwi pokoju, w którym rozmawialiśmy, zaskrzypiały. Do środka zajrzał policjant w kapeluszu ze sztywnym rondem. Otworzył szerzej drzwi. Do środka wpadł mąż Audrey Meek, Georges, i ich dwoje dzieci. To było niewiarygodnie rzadkie zakończenie porwania, tym rzadsze, że ofiara utraciła wolność ponad tydzień temu. Dzieci początkowo były wystraszone. Ojciec łagodnie popchnął je ku matce i radość przezwyciężyła lęk. Uśmiech i łzy pojawiły się na ich twarzach i cała rodzina splotła się w uścisku, który wydawał się trwać wieczność.
– Mamusiu, mamusiu, mamusiu! – krzyczała dziewczynka, tuląc się do matki, jakby nigdy nie miała wypuścić jej z uścisku.
Oczy mi się zaszkliły. Podszedłem do stołu. Audrey Meek zrobiła dwa rysunki. Spoglądałem na twarz człowieka, który ją więził. Wyglądał bardzo zwyczajnie, jak ktoś z tłumu mijanego na ulicy.
Kierownik Artystyczny.
Dlaczego ją wypuściłeś?, zadawałem mu pytanie.
O północy nastąpił kolejny przełom. Policja dostała informację o okrytym plastikiem domu w Ottsville w Pensylwanii. Do Ottsville było jakieś trzydzieści mil. Pojechaliśmy tam kilkoma samochodami. Mieliśmy za sobą ciężki dzień i niełatwo było zebrać siły do jeszcze jednego zadania, ale nikt za bardzo nie narzekał.
Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, przypomniał mi się poprzedni rozdział mojego życia – w Waszyngtonie też zwykle czekano na mnie. Tu, wzdłuż gęsto zarośniętej drzewami lokalnej drogi, od której odchodził szutrowy trakt, stały trzy sedany i kilka czarnych vanów. Trakt prowadził do domu. Ned Mahoney właśnie dotarł z Waszyngtonu i razem spotkaliśmy się z miejscowym szeryfem, Eddim Lyle’em.
– Nic się tam nie świeci – zauważył Mahoney, kiedy zbliżaliśmy się do domu. Była to zwykła drewniana chałupa po renowacji. Zespoły HRT czekały na rozkaz do ataku.
– Jest po pierwszej – powiedziałem. – Ale to nie znaczy, że facet na pewno się na nas nie czai. Zachowuje się tak, jakby nie zależało mu na życiu.
– Czyli jak? – spytał Mahoney. – Muszę to wiedzieć.
– Wypuścił ją. Chociaż widziała jego twarz, jego dom i samochód. Dobrze wiedział, że go znajdziemy.
– Moi ludzie znają się na swojej robocie – przerwał nam szeryf. Chyba był obrażony, że go ignorujemy, ale niewiele mnie to obchodziło. Kiedyś w Wirginii młody niedoświadczony gliniarz zginął na moich oczach, rozerwany ładunkiem wybuchowym. – Ja też – dodał.
Odwróciłem się od Mahoneya i wbiłem wzrok w Lyle’a.
– Ani kroku dalej. Nie wiem, co nas czeka w tym domu, ale wiemy jedno: on zdawał sobie sprawę, że znajdziemy jego kryjówkę i przyjedziemy po niego. Każ swoim ludziom czekać. HRT atakuje pierwszy! Wy nas ubezpieczacie. Coś ci się nie podoba?
Szeryf poczerwieniał i zadarł buntowniczo podbródek.
– Jasne, nie podoba mi się jak cholera, ale to gówno znaczy, co?
– Masz rację, nic nie znaczy. Więc każ swoim ludziom czekać. Ty też poczekaj. Nie obchodzi mnie twoje dobre zdanie na swój temat.
Ruszyłem z Mahoneyem, który uśmiechał się szeroko, wcale nie próbując ukryć rozbawienia.
– Człowieku, ty to jesteś w gorącej wodzie kąpany – powiedział.
Kilku jego snajperów obserwowało dom z niecałych pięćdziesięciu jardów. Widziałem dwuspadowy dach i okienko mansardy. Z wewnątrz nie padał ani jeden promień światła.
– Tu HRT Jeden. Coś się tam dzieje, Klivert? – spytał przez krótkofalówkę Mahoney.
– Nie widać, żeby się coś działo, sir – odparł snajper. – Co robimy z podejrzanym?
Mahoney spojrzał na mnie.
Uważnie zlustrowałem dom i całe otoczenie. Wszędzie panował wzorowy porządek, wszystko było w dobrym stanie. Przewody elektryczne biegły do dachu.
– On chciał, żebyśmy tu przyjechali, Ned. Coś mi tu śmierdzi.
– Spodziewasz się miny – pułapki? – spytał. – Rozważaliśmy to.
Skinąłem głową.
– Pamiętam. Jak zawalimy sprawę, miejscowi umrą z radości.
– Pieprzyć kmiotów – prychnął.
– Zgadzam się. Zwłaszcza że już nie jestem kmiotem.
– Zespoły Hotel, Charlie, tu HRT Jeden – powiedział Mahoney. – Tu dowódca. Gotowi. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, atakujemy!
Dwa z siedmiu zespołów HRT poderwały się z linii żółtej, wyznaczającej kryjówkę najbliższą celu ataku. Biegnąc do domu, minęli linię zieloną. Teraz nie było odwrotu.
Zespoły HRT podczas tego rodzaju akcji kierują się zasadą: „szybkość, zaskoczenie, gwałtowność”. Są sprawniejsi niż wszelkie formacje policji stołecznej. W ciągu paru sekund zespoły Hotel i Charlie znalazły się w środku wiejskiego domu, w którym od tygodnia była więziona Audrey Meek. Następnie Mahoney i ja wdarliśmy się tylnymi drzwiami do kuchni. Był w niej piec, lodówka, szafka i stół.
Ani śladu Kierownika Artystycznego.
Ani śladu oporu.
Jeszcze nie.
Ostrożnie przeszliśmy w głąb domu. W pokoju dziennym był kominek, współczesna kanapa w beżowo – brązowe paski, kilka foteli klubowych, kufer okryty ciemnozielonym dywanem afgańskim. Wszystko zaprojektowano i urządzono ze smakiem.
Ani śladu Kierownika Artystycznego.
Wszędzie obrazy. Większość ukończona. Człowiek, który je namalował, był z pewnością utalentowany. Rozległ się okrzyk:
– Obiekt zabezpieczony! – I po chwili: – Tutaj!!!
Pobiegłem drugim korytarzem. Mahoney za mną. Dwaj jego ludzie byli już w środku pomieszczenia. Wyglądało na główną sypialnię. Kolejne obrazy, pięćdziesiąt lub więcej, wiszące, stojące.
Na podłodze nagie ciało. Twarz groteskowo wykrzywiona. Zmarły zacisnął kurczowo ręce na szyi, jakby sam się zadusił.
To był człowiek, którego narysowała Audrey Meek. Umarł straszną śmiercią, prawdopodobnie po zażyciu trucizny.
Na łóżku walały się luźne kartki papieru. Obok nich wieczne pióro.
Pochyliłem się i przeczytałem jeden z zapisków:
Do tego, kto…
Jak już wiecie, to ja więziłem Audrey Meek. Mogę powiedzieć tylko tyle, że musiałem tak postąpić. Jestem przekonany, że nie miałem wyboru; w tym wypadku nie było mowy o wolnej woli. Pokochałem ją od pierwszego spotkania na jednej z moich wystaw w Filadelfii. Rozmawialiśmy tamtego wieczoru, ale oczywiście ona mnie nie pamiętała. Nikt nigdy mnie nie zapamiętuje (przynajmniej do tej chwili). Co pobudzało moją obsesję? Nie mam najmniejszego pojęcia, chociaż wariowałem na punkcie Audrey przez siedem lat życia. Miałem w bród pieniędzy, ale nic dla mnie nie znaczyły. Aż do chwili, gdy otworzyła się możliwość zdobycia tego, czego naprawdę pragnąłem, bez czego nie mogłem żyć. Jak mogłem się temu oprzeć, choćby cena była nie wiem jak zawrotna? Ćwierć miliona dolarów wydawało mi się niczym w porównaniu z tym, że mogłem być z Audrey chociaż przez kilka dni. Potem wydarzyło się coś dziwnego. Może cud. Kiedy spędziłem kilka dni z Audrey, zdałem sobie sprawę, że kocham ją zbyt mocno, by ją tu trzymać. Nigdy jej nie skrzywdziłem. Przynajmniej tak to widzę. Jeśli było inaczej, to przepraszam, Audrey. Kochałem Cię bardzo, bardzo mocno.
Kiedy skończyłem czytać, jedno zdanie wciąż krążyło mi w głowie: „Aż do chwili, gdy otworzyła się możliwość zdobycia tego, czego naprawdę pragnąłem, bez czego nie mogłem żyć”. Jak do tego doszło? Kto mógł spełnić fantazję tego szaleńca?
Kto za tym stał? Na pewno nie Kierownik Artystyczny.