– Więc co się stało? – spytał Wilk. – Gadajcie szybko. Znacie zasady.
– Może za łatwo szło. Chcieliśmy dreszczyku emocji. Nasza wina, Pasza. Zrobiliśmy się niezdarni.
– Nigdy mnie nie okłamujcie – napomniał ich Wilk. – Mam swoich informatorów. Wszędzie!
Usiadł na poręczy fotela, który wyglądał tak, jakby stał w tej koszmarnej sypialni sto lat. Z mebla wzbił się kurz.
– Lubisz go? – spytał Zoję Wilk. – Kuzyna mojej żony?
– Kocham go – odparła i spojrzenie jej piwnych oczu złagodniało. – Od zawsze. Od kiedy mieliśmy po trzynaście lat. I zawsze będę go kochać.
– Sława, Sława – westchnął Wilk i podszedł do muskularnego mężczyzny leżącego na podłodze. Pochylił się i uściskał go. – Jesteś krewnym mojej byłej żony. I zdradziłeś mnie. Sprzedałeś mnie moim wrogom, co? Wydało się. Ile dostałeś? Mam nadzieję, że dużo.
Nagle przekręcił głowę Sławy, jakby otwierał wielki słój kiszonych ogórków. Kark mężczyzny trzasnął. Wilk uwielbiał ten dźwięk. Był jego znakiem rozpoznawczym w czerwonej mafii.
Oczy Zoi urosły dwukrotnie, ale nawet nie pisnęła. Wilk zrozumiał, jakimi twardymi klientami byli naprawdę Zoja i Sława, jak bardzo mogli zagrozić jego organizacji.
– Jestem pod wrażeniem, Zoju – rzekł. – Pogadajmy. – Wbił spojrzenie w jej wielkie oczy. – Słuchaj, zaraz każę nam podać prawdziwej wódki, rosyjskiej. Potem chcę posłuchać twoich opowieści wojennych. Chcę usłyszeć, co zrobiłaś ze swoim życiem, Zoju. Zaciekawiłaś mnie. A najbardziej chcę zagrać w szachy. Nikt w Ameryce nie umie grać w szachy. Jedna partia i pójdziesz do nieba z twoim ukochanym Sławą. Ale najpierw wódka, szachy i oczywiście dasz mi dupy!
Wilk musiał naprawdę mocno przycisnąć Zoję. A potem, z powodu tego, co od niej wyciągnął, musiał zrobić jeszcze jeden przystanek w Nowym Jorku. Niefart. Oznaczało to, że nie zdąży na zaplanowany lot z Kennedy’ego i nie obejrzy tego wieczoru hokeja. Szkoda, ale najpierw obowiązek, potem przyjemność. Zdrada Sławy i Zoi zagroziła życiu Wilka i rzuciła cień na jego reputację.
Kilka minut po jedenastej wieczorem wszedł do klubu Passage w Brighton Beach na Brooklynie. Z zewnątrz Passage wyglądał jak nora, ale naprawdę był elegancki i prawie tak miły jak najlepsze moskiewskie lokale.
Wilk ujrzał w nim ludzi znanych mu z dawnych lat: Goszę Czernowa, Lwa Denisowa, Jurę Pomina i jego kochankę. Zobaczył też swoją ukochaną Juliję. Jego była żona była wysoka, szczupła i miała wielkie piersi, które kupił jej w Palm Beach na Florydzie. Jej uroda nadal robiła wrażenie, byle światło nie było nazbyt ostre, i nie zmieniła się wiele od czasów Moskwy, gdzie od piętnastego roku życia pracowała jako kelnerka.
Siedziała przy barze z Michaiłem Biriukowem, obecnym królem Brighton Beach. Zajmowali miejsca dokładnie przed panoramą St. Petersburga. Filmowe ujęcie, pomyślał Wilk. Typowy hollywoodzki banał.
Julija dostrzegła wchodzącego i klepnęła Biriukowa. Miejscowy pahan odwrócił się i Wilk w mgnieniu oka znalazł się przy nim. Postawił z łomotem na kontuarze szachowego czarnego króla.
– Szach i mat! – ryknął. Wybuchnął śmiechem i uściskał Juliję. – Nie cieszycie się na mój widok? – spytał. – Powinienem czuć się urażony.
– Tajemniczy człowiek z ciebie – mruknął Biriukow. – Myślałem, że siedzisz w Kalifornii.
– Nic podobnego – rzekł Wilk. – Przy okazji, pozdrowienia od Sławy i Zoi. Właśnie pożegnałem się z nimi na Long Island. Nie mogli wpaść dziś wieczorem.
Julija tylko wzruszyła ramionami – zimna suka.
– Tyle mnie obchodzą, co zeszłoroczny śnieg – powiedziała. – Dalecy krewni.
– Mnie też już nie obchodzą, Julija. Teraz to tylko kłopot dla policji.
Nagle złapał ją za włosy i trzymając jedną ręką, uniósł z barowego stołka.
– Kazałaś im mnie wyjebać, no nie? Dużo musiałaś im zapłacić! – krzyknął jej w twarz. – To twoja robota. I twoja!
Błyskawicznie wyciągnął z rękawa szpikulec do lodu i wbił go w lewe oko Biriukowa. Gangster w jednej chwili stracił oko i życie.
– Nie… błagam cię – wydusiła z siebie Julija. – Nie zrobisz tego. Nawet ty.
Wilk zwrócił się do całego nocnego klubu:
– Wszyscy jesteście świadkami, no nie? Co?! Nikt jej nie pomoże? Boicie się mnie? Dobrze, powinniście się mnie bać. Julija próbowała się na mnie zemścić. Zawsze była z niej głupia krowa. A Biriukow był tylko durnym, chciwym draniem. Ambitny! Ojciec chrzestny Brighton Beach! Co mu chodziło po głowie? Być mną…?!
Podniósł Juliję jeszcze wyżej. Wymachiwała gwałtownie nogami i jeden z jej czerwonych pantofli bez pięt zleciał z nogi i frunął pod najbliższy stolik. Nikt go nie podniósł. Nikt w klubie nie ruszył jej z pomocą. Nikt też nie sprawdził, czy Michaił Biriukow jeszcze żyje. Już wiedziano, że szaleniec przy barze to Wilk.
– Gdyby komuś z was przyszło do głowy wleźć mi w drogę, niech przypomni sobie tę scenkę. Jesteście świadkami! I dostaliście ostrzeżenie. Jak w Rosji, tak samo w Ameryce.
Puścił włosy Julii i zacisnął rękę na jej gardle. Przekręcił rękę i kark kobiety trzasnął.
– Jesteście świadkami!!! – wrzasnął po rosyjsku. – Zabiłem moją byłą żonę. I tego kabla Biriukowa. Widzieliście, jak to zrobiłem! Do diabła z wami.
Ciężkim krokiem wyszedł z klubu. Nikt się nie ruszyłby go zatrzymać.
I nikt nie powiedział nic nowojorskiej policji, kiedy przyjechała.
„Jak w Rosji, tak samo w Ameryce”.
Benjamin Coffey był więziony w ciemnej piwnicy pod klepiskiem stodoły. Ile to już dni? Trzy, cztery? Nie pamiętał, pogubił się w czasie.
Student Providence College był bliski szaleństwa, dopóki nie dokonał zadziwiającego odkrycia w samotności swej ciemnicy. Odnalazł Boga, a może to Bóg odnalazł jego.
Najbardziej zdumiał Benjamina fakt, że Bóg pojawił się przy nim. Bóg go przyjął, a może to on dorósł do tego, by przyjąć Boga. Dowiedział się, że Bóg go rozumie. Ale czemu on nie rozumiał Boga? Niepojęte. Przecież chodził do katolickich szkół, a wcześniej do katolickiego przedszkola. W Providence studiował filozofię i historię sztuki. W grobowym mroku tej „celi”, pod klepiskiem stodoły doszedł do jeszcze jednego wniosku. Zawsze uważał się w gruncie rzeczy za dobrego człowieka, ale teraz wiedział, że tak nie jest i że nie ma to żadnego związku z jego seksualnością, jak głosił jego przepełniony hipokryzją Kościół. Doszedł do wniosku, że ktoś jest zły wtedy, kiedy z rozmysłem krzywdzi innych. A on traktował podle swoich rodziców, swoje rodzeństwo, kolegów szkolnych, kochanków i nawet tak zwanych przyjaciół od serca. Był wredny, nadęty, stale zadawał innym ból, chociaż wcale nie musiał tego robić. Postępował tak od zawsze. Był okrutny, snobistyczny, bezduszny, sadystyczny. Był zwykłym gównem. Zawsze miał usprawiedliwienie dla swojego zachowania, bo uważał, że to inni przysparzają mu bólu.
Więc to dlatego tak potoczyły się sprawy? Może. Ale Benjamin najbardziej się zdumiał, kiedy uświadomił sobie, że jeśli uda mu się ujść z życiem, prawdopodobnie wcale się nie zmieni! Więcej, przeczuwał, że wykorzysta to, co mu się przydarzyło, jako kolejną wymówkę i do końca życia pozostanie parszywym draniem.
Zimno mi, zimno, strasznie mi zimno, myślał. Ale Bóg kocha mnie bez żadnych warunków wstępnych. To też nigdy się nie zmieni.
Uświadomił sobie, że jest okropnie rozbity i zapłakany i ten stan trwa przynajmniej dzień. Dygotał, bełkotał coś do siebie bez sensu i nie mógł zebrać myśli. Nie potrafił skupić się na niczym.
Wciąż wracał myślami do przeszłości. Miał dobrych przyjaciół, fantastycznych przyjaciół, i niebawem wszystko się ułoży; czemu więc te koszmarne myśli wciąż biegały mu po głowie? Dlatego, że był w piekle? Dlatego? Piekło to była ta cuchnąca piwnica pod gnijącą stodołą gdzieś w Nowej Anglii, pewnie w New Hampshire albo Yermont. Czy nie tak?
Może należało odprawić pokutę i nie powinien liczyć na wolność, dopóki tego nie zrobi? A może to było… na wieczność?
Pamiętał pewien szczegół z katolickiej szkoły w Great Barrington w Rhode Island. Chodził wtedy do szóstej klasy i proboszcz usiłował opisać dzieciom wieczność w piekle.
– Wyobraźcie sobie górę i płynącą u jej stóp rzekę – mówił ksiądz. – A teraz wyobraźcie sobie, że co tysiąc lat malutka jaskółka przenosi w dziobku okruszek góry na drugi brzeg rzeki. Chłopcy i dziewczęta, kiedy ten ptaszek przeniesie całą górę, to będzie dopiero początek wieczności.
Ale Benjamin nie uwierzył w tę bajeczkę, prawda? Kto by się dał nabrać na ogień piekielny i siarkę, lejące się z nieba. Wkrótce ktoś go odnajdzie. Ktoś wyprowadzi go na wolność.
Tyle że tak naprawdę nie wierzył w szczęśliwe rozwiązanie tego koszmaru. Jak mogli tu go znaleźć? Nie mieli szans. Boże, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, policja nigdy nie znalazłaby waszyngtońskiego snajpera, a przecież Malvo i Muhamrnad nie byli zbyt inteligentni. W przeciwieństwie do Pana Pottera.
Musi zaraz przestać płakać, bo Pan Porter już gniewał się na niego. Zagroził, że go zabije, jeśli nie przestanie, i, o Boże, dlatego teraz tak płakał. Nie chciał umierać, mając zaledwie dwadzieścia jeden lat i całe życie przed sobą.
Godzinę później – dwie? trzy? – usłyszał nad sobą hałas i znów się rozszlochał. Nie mógł opanować płaczu, trząsł się cały. I pochlipywał. Pociągał nosem i pochlipywał od przedszkola.
Przestań pochlipywać, Benjaminie! Przestań! Zaraz!
Ale nie mógł przestać.
Właz w suficie się podniósł. Ktoś schodził do piwnicy.
Przestań płakać, przestań płakać, przestań! W tej chwili przestań! Potter cię zabije! Nagle wydarzyła się najbardziej nieprawdopodobna rzecz na świecie, wydarzenia przybrały obrót, którego Benjamin zupełnie się nie spodziewał.
Usłyszał basowy głos, nie był to jednak głos Pottera.
– Benjamin Coffey? Benjamin? Tu FBI. Panie Coffey, jest pan tam? Tu FBI.
Trząsł się jeszcze bardziej i tak łkał, że o mało nie udusił się kneblem. Z powodu tego knebla nie mógł zawołać, nie mógł i dać znać FBI, że jest tu, na dole.
FBI mnie znalazło! To cud. Muszę dać im znać o sobie. Ale jak? Nie odchodźcie! Jestem tu, na dole! Jestem tu!