Dom i stodołę otaczało ponad sześćdziesiąt akrów lasów i pól, należących kiedyś do rodziny Pottera, a teraz do niego. Nie mieszkał na stałe na wsi, ale w Hanowerze, jakieś pięćdziesiąt mil dalej, i pracował jako młodszy wykładowca języka angielskiego w college’u Dartmouth.
Nie mógł oderwać oczu od Benjamina. Oczywiście chłopiec nie mógł go widzieć. Nie mógł mówić. Jeszcze nie. Miał opaskę na oczach, knebel na ustach, a ręce i nogi skute policyjnymi kajdankami.
Poza tym miał na sobie jedynie srebrną przepaskę osłaniającą krocze. Cudownie w niej wyglądał. Potterowi po raz kolejny zaparło dech, od kiedy wszedł w posiadanie tego niezwykle przystojnego młodzieńca. Ucząc w Dartmouth przez ostatnie pięć lat, mało nie oszalał. Dzień w dzień oglądać tych chłopców, mieć ich na wyciągnięcie ręki i nie móc ich tknąć! Przebywanie tak blisko obiektu pożądania było niewiarygodnie frustrujące, ale warto było przejść tę całą mękę. Benjamin był nagrodą. Za czekanie. Za to, że Potter był grzeczny.
Cal po calu zaczął przysuwać się do chłopca. W końcu musnął dłonią jego gęste, falujące blond włosy. Benjamin podskoczył. Nie potrafił nad sobą zapanować, trząsł się i dygotał. To było miłe.
– Banie się jest… dobre – szepnął Potter. – Lęk budzi dziwną radość i uniesienie. Możesz zaufać moim słowom, Benjaminie. Sam to przeżyłem. Dokładnie wiem, co czujesz.
To prawie przekraczało ludzką wytrzymałość! Serce o mało nie pękło mu ze szczęścia, marzenie się spełniło. Do tej pory rozkosz była zakazana, a teraz miał przed sobą tego absolutnie doskonałego, pięknego, oszałamiającego młodzieńca.
Benjamin usiłował coś wykrztusić. Co on mówi?, zastanawiał się Potter. Chciał usłyszeć głos tego słodkiego chłopca, zobaczyć jego pełne wargi, spojrzeć mu w oczy. Pochylił się i pocałował go przez knebel. Poczuł jego miękkie usta.
Nie mógł już wytrzymać nawet sekundy dłużej. Palce mu dygotały, kiedy mamrocąc bez sensu i podrygując jak w tańcu świętego Wita, zdjął opaskę i spojrzał Benjaminowi w oczy.
– Mogę ci mówić Benji? – wyszeptał.
Inna z porwanych, Audrey Meek, obserwowała swojego obrzydliwego, zboczonego i prawdopodobnie chorego umysłowo porywacza, kiedy milcząc, z lodowatym spokojem przygotowywał jej śniadanie. Została związana liną, niezbyt mocno, ale tak, że nie była w stanie szybko się poruszać. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, ale działo się naprawdę i zapewne będzie się dziać. Uwięziona w przyjemnie urządzonym drewnianym domku, nie wiadomo gdzie, wciąż wracała myślami do tego niewiarygodnego momentu, kiedy została porwana w King of Prussia Mali i oddzielono ją brutalnie od Sarah i Andrew. Dobry Boże, pomyślała, czy dzieciom nic się nie stało?
– A moje dzieci? – spytała po raz kolejny. – Muszę wiedzieć na pewno, że nic im nie jest. Chcę z nimi porozmawiać. Nie spełnię żadnego twojego żądania, dopóki z nimi nie porozmawiam. Nie będę nawet jeść.
Zapanowała nieprzyjemna cisza, po czym Kierownik Artystyczny zdecydował się przemówić.
– Twoje dzieci mają się świetnie. Tyle tylko mogę ci powiedzieć – rzekł. – Powinnaś jeść.
– Skąd możesz to wiedzieć? – Pociągnęła nosem. – Nie możesz.
_ Audrey, twoja obecna sytuacja wyklucza stawianie żądań. Koniec z nimi. Ten rozdział swojego życia masz już za sobą.
Był wysoki, może na sześć stóp dwa cale, dobrze zbudowany, miał gęstą czarną brodę i lśniące niebieskie oczy, które wydawały się promieniować inteligencją. Uznała, że ma około pięćdziesięciu lat. Powiedział jej, że ma go nazywać Kierownikiem Artystycznym. Nie wyjaśnił, dlaczego właśnie tak, przynajmniej na razie, ani dlaczego to wszystko ją spotkało.
– Też mnie to gryzło, więc zadzwoniłem do twojego domu – dodał. – Dzieci są z niańką i twoim mężem. Nie okłamywałbym cię, Audrey. Pod tym względem się różnimy.
Audrey pokręciła głową.
– Mam ci ufać? Twoim słowom?
– Tak, myślę, że powinnaś. Czemu nie? Komu innemu możesz tu ufać? Oczywiście poza samą sobą. I mną. Na tym koniec. Jesteś na zupełnym pustkowiu. I masz tu tylko mnie. Proszę, przyzwyczaj się do tego. Lubisz jajecznicę niezbyt ściętą, prawda? Spuszoną? Nie tak ją nazywasz?
– Dlaczego to robisz? – spytała Audrey, zdobywając się na odwagę, jako że przynajmniej do tej pory nie zrobił jej niczego strasznego. – Co my tu robimy?
Westchnął.
– Wszystko w swoim czasie, Audrey. Powiedzmy, że to niezdrowa obsesja. Prawdę mówiąc, to coś bardziej skomplikowanego, ale na razie nie ruszajmy tego.
Była zaskoczona jego odpowiedzią; sam wiedział, że jest stukniętym świrem, ale czy to, że dokładnie wiedział, co robi, było dobrym znakiem, czy złym?
– Chciałbym zapewnić ci maksimum wolności. Na litość boską, nie chcę cię krępować. Nawet liną. Proszę, nie próbuj ucieczki, bo ci się nie uda. Dobrze?
Czasami wydawał się bardzo rozsądny. Wydawał się… Chryste! Czy to nie było najbardziej chore? Oczywiście, że tak. Ale ludziom wciąż przytrafiało się coś chorego.
– Chcę być twoim przyjacielem śniadanie: ledwo ściętą jajecznicę, ziołową herbatę, dżem jeżynowy. – Możesz mi ufać, Audrey. Zacznij od jajecznicy. Spuszona. Mniam. – powiedział, podając jej wielozbożową grzankę,
Masz wszystko, co lubisz powinnaś mi troszeczkę ufać… Spróbuj.
Odliczałem czas w Quantico, co nie za bardzo mi się podobało. Następnego dnia udałem się na zajęcia, potem spędziłem godzinę i piętnaście minut na siłowni. Po piątej poszedłem sprawdzić, co na temat Białej Dziewczyny znalazła do tej pory Monnie Donnelley. Zajmowała zagracony pokoik na drugim piętrze budynku kafeterii. Na ścianie wisiał przyciągający wzrok kubistyczny kolaż. Zbiór zdjęć i odbitek z materiałów dowodowych brutalnych przestępstw.
Zanim wszedłem, zastukałem w metalową wizytówkę.
Monnie odwróciła się i uśmiechnęła na mój widok. Zauważyłem fotografie jej synów, zabawny portret Monnie z dziećmi i zdjęcie Pierce’a Brosnana w roli wytwornego i seksownego Jamesa Bonda.
– Hej, patrzcie, kto wrócił! Jedna sterta papierzysk to za mało? Widząc rozmiar moich wykopalisk, pewnie łatwo zauważysz, że Biuro jeszcze nie zdało sobie sprawy, iż mamy epokę informatyczną. Jak mawiał Bili Clinton, jest trzecia droga. Znasz ten dowcip? Biuro jutro wprowadzi wczorajszą technologię.
– Masz coś dla mnie?
Odwróciła się do komputera.
– Pozwól, że wydrukuję kilka wybranych stron do twojej pęczniejącej kolekcji. Wiem, że lubisz drukowane kopie. Dinozaur.
– Po prostu tak pracuję.
Zasięgnąłem języka na temat Monnie i wszędzie usłyszałem to samo: inteligentna, niewiarygodnie pracowita, koszmarnie niedoceniana przez górę. Dowiedziałem się również, że jest samotną matką wychowującą dwójkę dzieci i z trudem wiąże koniec z końcem. Jedyny „zarzut” dotyczył tego, że pracuje zbyt ciężko, prawie codziennie, i w każdy weekend bierze pracę do domu.
Monnie zebrała przeznaczony dla mnie gruby plik. Sposób, w jaki go wyrównywała, zdradzał jej obsesyjne podejście do pracy. Wszystko, co wychodziło spod jej ręki, musiało być na medal.
– Wpadło ci coś w oko? – spytałem.
Wzruszyła ramionami.
– Jestem tylko od zbierania dokumentacji, zgadza się? Kolejne dowody potwierdzają założoną tezę. W ciągu ostatniego roku zgłoszono wiele zaginięć zamożnych białych kobiet. Bardzo wiele, znacznie powyżej średniej statystycznej. Sporo z nich to atrakcyjne blondynki. Taka popularność chyba nie sprawia blondynkom radości. Nie stwierdzono zagęszczenia regionalnego, ale jeszcze muszę się temu przyjrzeć. Czasem charakterystyka geograficzna może naprowadzić na jakiś ślad.
– Jak do tej pory brak wyraźnych wskaźników regionalnych. Szkoda. A wspólne cechy wyglądu ofiar? Żadnych wzorców?
Monnie cmoknęła i potrząsnęła głową.
– Żadnych powtarzających się wyróżników. Kobiety zaginęły w Nowej Anglii, na południu, na zachodnim wybrzeżu. Przepatrzę to jeszcze dokładniej. I żadnej nie znaleziono. Przepadły jak kamień w wodę.
Przyglądała mi się przez kilka sekund. Poczułem się niewygodnie. W oczach miała smutek. Wyczułem, że chce się wyrwać z tej swojej klitki.
Sięgnąłem po materiały.
– Robimy, co możemy. Obiecałem to rodzinie Connollych. W jej zielonych oczach zapaliły się iskierki rozbawienia.
– Dotrzymujesz obietnic?
– Staram się – powiedziałem. – Dzięki za materiały. Nie pracuj za ciężko. Jedź do domu, do dzieci.
– Ty też, Alex. Jedź do dzieci. Już pracujesz za ciężko.
Nana i dzieci, nie wspominając Rudej, zaczaili się na mnie na werandzie, kiedy tego wieczoru wracałem do domu. Ich powściągliwe zachowanie i ponure spojrzenia nie zapowiadały niczego dobrego. Czułem przez skórę, dlaczego wszyscy okazują taką radość na mój widok. „Dotrzymujesz obietnic?”.
– Wpół do ósmej. Za każdym razem coraz później – zgromiła mnie Nana, kręcąc głową. – Coś wspominałeś, że możemy iść do kina. Damon nie mógł się doczekać.
– To przez te szkolenia początkowe – wyjaśniłem.
– Właśnie – mruknęła i zrobiła jeszcze kwaśniejszą minę. – Zaczekaj, aż zaczną się prawdziwe sprawy. Znów będziesz wracać do domu o północy. Jeśli w ogóle. Nie masz własnego życia. Nie masz życia uczuciowego. Daj się złapać jednej z tych kobiet, które na ciebie lecą… chociaż Bóg wie, dlaczego to robią. Dopuść kogoś do siebie, zanim będzie za późno.
– Może już jest za późno.
– To by mnie nie zdziwiło.
– Ostra jesteś – westchnąłem i usiadłem ciężko na stopniach werandy obok dzieci. – Wasza Nana jest ostra jak brzytwa – powiedziałem do nich. – Jeszcze jest jasno. Ktoś ma ochotę zagrać jeden na jednego?
Damon skrzywił się i pokręcił głową.
– Nie z Jannie. Nigdy w życiu.
– Nie z tym wielkim supergwiazdorem Damonem – prychnęła Jannie. – Chociaż pierwsza lepsza koszykarka mogłaby mu nakopać do tyłka.
Wstałem i poszedłem do domu.
– Wezmę piłkę. Zagramy.
Kiedy wróciliśmy z boiska, Nana już położyła małego Alexa. Siedziała na werandzie. Kupiłem pół funta pralinek, pół funta ciasteczek Oreos i lody. Nana i ja kończyliśmy słodkości, podczas gdy dzieci poszły już do swoich pokojów spać, uczyć się albo buszować po Internecie.