Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z latarką w jednej ręce i z pistoletem w drugiej Riggs przekroczył ostrożnie próg. Był właściwie przekonany, że w środku nikogo nie ma, ale takie założenie mogło się skończyć niepożądaną podróżą do kostnicy z karteczką dyndającą przy dużym palcu u nogi. Z miejsca, w którym stał, widział prawie cały parter. Przesunął powoli promieniem latarki po pokoju. Zauważył wyłącznik światła na ścianie, ale ani myślał z niego korzystać. Była to jadalnia. Na zakurzonej podłodze odróżniał ślady świadczące, że jeszcze niedawno coś na niej stało. Przejechał po tych miejscach palcem i ruszył dalej. W kuchni uniósł słuchawkę telefonu. Nie było sygnału. Wrócił do jadalni.

Rozglądając się po pomieszczeniu, nie zauważył postaci w czerni stojącej za uchylonymi drzwiami ściennej szafy przy schodach.

Jackson, widząc jak promień latarki zbliża się do jego kryjówki, zamknął oczy, żeby nie odbiło się w nich światło. Kiedy promień przesunął się dalej, otworzył z powrotem oczy i zacisnął dłoń na rękojeści noża. Usłyszał Riggsa, zanim ten zdążył postawić nogę na ganku. Wiedział, że nie jest to mężczyzna, który wynajął chatę. Tamten dawno się stąd wyniósł. Jackson przeszukał już dokładnie wnętrze. Ten człowiek również przybył tu na rekonesans. To pewnie ten Riggs – wywnioskował Jackson. Riggs interesował Jacksona prawie tak samo jak mężczyzna, którego przyszedł dzisiaj zabić. Przed dziesięciu laty Jackson przewidywał, że z LuAnn będą kłopoty, i teraz to się sprawdzało. Po rozmowie z Pembertonem sprawdził wstępnie Riggsa. Zaintrygował go bardzo fakt, że niewiele można się było na jego temat dowiedzieć.

Kiedy Riggs mijał w odległości kilku stóp jego kryjówkę, Jackson gotów był go zabić. Wystarczyłoby jedno cięcie ostrym jak brzytwa nożem po gardle. Powstrzymał się w ostatniej chwili. Usuwając teraz Riggsa, nic by nie osiągnął. Rozluźnił chwyt na rękojeści noża. Ten facet pożyje jeszcze jeden dzień. Następne spotkanie, jeśli do takiego dojdzie, może się skończyć inaczej. Nie lubił, kiedy ktoś mieszał się do jego spraw. Na razie postanowił dokładniej sprawdzić przeszłość Riggsa.

Riggs wyszedł z chaty. Zrobiwszy parę kroków, przystanął i obejrzał się. Jakiś szósty zmysł podpowiadał mu, że przed chwilą niewiele brakowało, by spotkało go nieszczęście. Otrząsnął się z tego uczucia. Kierował się kiedyś instynktem, ale ten zdążył się już przytępić od czasu zmiany zajęcia. Zwyczajny opuszczony dom, i nic ponad to.

Jackson, obserwując przez okno odwrót intruza, zauważył wahanie Riggsa, i to jeszcze bardziej rozbudziło jego ciekawość. Będzie się musiał bliżej zainteresować tym człowiekiem, ale wszystko po kolei. Na razie miał coś pilniejszego do zrobienia. Podniósł z podłogi szafy torbę podobną do lekarskiej. Przeszedł z nią do jadalni, przykucnął i wypakował zawartość – profesjonalny zestaw daktyloskopijny. Zbliżył się do wyłącznika górnego światła i skierował na niego wiązkę ręcznego lasera, który wyjął z kieszeni kurtki. Laserowy promień ujawnił kilka niewidocznych gołym okiem odcisków palców. Szczoteczką z włókna szklanego naniósł na te miejsca czarny proszek, a następnie odkurzył dokładnie cały wyłącznik. Odciski nabrały wyrazistości. Tę samą procedurę zastosował wobec kuchennej lady, telefonu i gałek u drzwi. Najwyraźniejsze odciski palców zdjął z telefonu. Uśmiechnął się z satysfakcją. Prawdziwa tożsamość Riggsa oraz osobnika, który tu się zadomowił, już niedługo pozostanie tajemnicą. Pozdejmował wszystkie wykryte odciski palców specjalną taśmą i przeniósł każdy na osobną kartę identyfikacyjną. Nucąc pod nosem, oznakował karty specjalnymi symbolami i umieścił każdą w osobnym plastikowym pudełeczku. Na koniec zmiótł skrupulatnie pozostałości proszku daktyloskopijnego ze wszystkich badanych powierzchni. Lubił pracować metodycznie. Precyzja ponad wszystko. Po kilku minutach wychodził już ze spakowanym zestawem z chaty. Dotarł wąską ścieżką do miejsca, gdzie zostawił samochód, i odjechał. Nieczęsto udaje się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Wyglądało na to, że dzisiejszej nocy miał to szczęście.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

– Lubię tego pana Riggsa, mamo.

– Przecież wcale go nie znasz.

LuAnn siedziała na brzegu łóżka córki i bezwiednie ugniatała palcami rąbek prześcieradła.

– Mam w tych sprawach dobre wyczucie.

– Naprawdę? To może mi zdradzisz, co ci ono podpowiada.

– Kiedy on tu znowu przyjdzie?

LuAnn odetchnęła głęboko.

– Liso, być może będziemy musiały wkrótce wyjechać.

Ta nagła zmiana tematu zbiła Lisę z tropu. Uśmiech spełzł jej z twarzy.

– Wyjechać?! Dokąd?!

– Trudno powiedzieć. To na razie nic pewnego. Naradzamy się jeszcze z wujkiem Charliem.

– Mnie też bierzecie pod uwagę w tych swoich naradach?

Obcy ton w głosie córki zmroził LuAnn.

– O czym ty mówisz?

– Ile razy się przeprowadzaliśmy przez ostatnie sześć lat? Osiem? Tyle mniej więcej pamiętam. Nie wiadomo, ile było tych przeprowadzek wcześniej, kiedy byłam jeszcze malutka. To nie fair. – Na policzki Lisy wystąpił rumieniec, głos jej drżał.

LuAnn otoczyła ją ramieniem.

– Słoneczko, ja nie powiedziałam, że to już postanowione. Powiedziałam tylko, że być może.

– Wszystko jedno. Jak nie teraz, to może za miesiąc oświadczysz: „Przeprowadzamy się”, i nie będzie dyskusji.

LuAnn zagłębiła twarz w długich, puszystych włosach Lisy.

– Wiem, że ci z tym ciężko, dziecko.

– Nie jestem już dzieckiem, mamo. I naprawdę chciałabym się wreszcie dowiedzieć, przed czym uciekamy.

– Przed niczym nie uciekamy. Niby przed czym mielibyśmy uciekać?

– Miałam nadzieję, że ty mi to powiesz. Podoba mi się tutaj, nie chcę wyjeżdżać, i jeśli nie wyjaśnisz mi, dlaczego musimy to zrobić, nie wyjadę.

– Liso, masz dopiero dziesięć lat i pomimo całej swojej inteligencji i dojrzałości jesteś jeszcze dzieckiem. A więc twoje miejsce jest przy mnie.

Lisa odwróciła głowę.

– Ustanowiłaś dla mnie fundusz powierniczy?

– Tak, czemu pytasz?

– Bo kiedy skończę osiemnaście lat, kupię sobie własny dom i będę w nim mieszkała aż do śmierci. A ciebie nigdy do siebie nie zaproszę.

– Liso! – LuAnn poczerwieniała.

– Zobaczysz. I znajdę sobie przyjaciół, i będę robiła, co zechcę.

– Liso Mario Savage, zwiedziłaś cały świat. Widziałaś tyle, ile inni ludzie nie zobaczą przez całe życie.

– Wiesz co?

– Co?

– Bez wahania zamieniłabym się z nimi teraz miejscami. – Lisa położyła się na łóżku i przykryła się aż po głowę kocem. – I chcę być teraz sama.

LuAnn chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowała. Przygryzając mocno wargę, wybiegła na korytarz, wpadła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko.

Wszystko się rozłaziło jak zetlały materiał. Czuła to. Wstała, wbiegła do łazienki i puściła natrysk. Rozebrała się szybko, weszła pod strugi parującej wody, oparła się o ścianę i zamknąwszy oczy, usiłowała sobie wmówić, że wszystko będzie dobrze, że Lisie do rana przejdzie, że znowu będzie kochającą córeczką. Nie była to ich pierwsza poważna scysja. Lisa nie tylko fizycznie przypominała matkę; odziedziczyła również po niej niezależność i upór. Po paru minutach LuAnn uspokoiła się i poddała kojącemu działaniu wody.

Otwierając znowu oczy, myślała już o czymś innym. Matthew Riggs miał ją chyba teraz za wariatkę. Zakłamaną wariatkę. Niezła kombinacja cech, jeśli chce się robić na kimś wrażenie. Ale ona nie chciała na nim wywierać wrażenia. Było jej tylko żal tego człowieka, bo dwukrotnie ryzykował dla niej życie i dwukrotnie odpłacono mu za to niewdzięcznością. Był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, ale ona nie szukała partnera. Tego by jeszcze brakowało. Chyba już nigdy z nikim się nie zwiąże. Bałaby się rozmawiać ze strachu, że niechcący się zdradzi. Jednak nie potrafiła odgonić od siebie myśli o Matcie Riggsie. Bardzo przystojny mężczyzna. Silny, prawy, odważny. On też nosił w sercu jakąś tajemnicę. I cierpienie. Zaklęła głośno na myśl, iż jej życie jest aż tak nienormalne, że nie może się z nim nawet zaprzyjaźnić.

Namydlała ciało gwałtownymi ruchami, rozładowując w ten sposób swoją frustrację. I brutalny nacisk własnych dłoni na skórę coś jej nagle uświadomił. Ostatnim mężczyzną, z którym spała, był Duane Harvey. Od tamtego czasu minęło już dziesięć lat. Kiedy przesuwała palcami po piersiach, przed oczyma stanęła jej znowu twarz Riggsa. Potrząsnęła gniewnie głową, zacisnęła mocno powieki i wsparła się czołem o ścianę kabiny natryskowej. Kafelki były mokre i ciepłe. Trwała w tej pozycji, chociaż przez głowę przemykały jej niebezpieczne skojarzenia. Ta wilgoć. To ciepło. To poczucie bezpieczeństwa. Myśląc wciąż o Matcie Riggsie, niemal nieświadomie zsunęła dłonie na talię, potem na pośladki. Oczy miała mocno zaciśnięte. Palce prawej dłoni prześlizgnęły się na brzuch. Oddychała coraz głośniej. Z ust wyrwał się cichy jęk. Wielka łza potoczyła się po policzku, ale zaraz zmyła ją woda. Dziesięć lat. Dziesięć – cholernych lat. Palce obu dłoni stykały się teraz, zachodziły na siebie jak tryby zegara. Powoli, metodycznie, niezawodnie. Tam i z powrotem… Wyprostowała się tak gwałtownie, że o mało nie uderzyła głową o natrysk.

– Boże, LuAnn! – krzyknęła do siebie. Zakręciła wodę i wyszła spod natrysku. Usiadła na klapie sedesu i zwiesiła głowę między kolana. Powoli dochodziła do siebie. Mokre włosy lgnęły do długich, nagich nóg. Ociekająca z niej woda tworzyła kałużę na posadzce. Z poczuciem winy w oczach spojrzała na kabinę natryskową. Napięła mięśnie pleców, żyły na rękach nabrzmiały. To trudne. Bardzo trudne.

Wstała chwiejnie, wytarła się i wyszła z łazienki.

W luksusowo urządzonej sypialni wisiał zegar, który dostała od matki. Jego tykanie koiło nerwy. Jakie to szczęście, że przed laty zdążyła go wepchnąć do torby, zanim zaatakował ją w przyczepie tamten mężczyzna. Do dzisiaj lubiła słuchać nocami odgłosów, jakie wydaje. Gubił je co trzecie bicie, a o piątej po południu emitował dźwięk kojarzący się z lekko przydepniętymi cymbałami. Zużyte tryby, sprężyny, cały mechanizm, jednak dla niej ten zegar był jak stary przyjaciel grający na sfatygowanej gitarze, która nie brzmi już tak idealnie, jak powinna, ale uspokaja, przynosi poczucie komfortu.

55
{"b":"97751","o":1}