– Ależ oczywiście, proszę pana. To najpiękniejszy kościół w dzielnicy.
– Jak mnie pan tam szybko zawiezie, dołożę następne pięćdziesiąt franków.
– Polecimy jak na skrzydłach aniołów!
I rzeczywiście polecieli, narażając na szwank większość napotkanych po drodze pojazdów.
– Już widać wieże Najświętszego Sakramentu – powiedział dzielny kierowca dwanaście minut później, pokazując przez przednią szybę trzy strzeliste wieże z kamienia. – Jeszcze minuta lub dwie, jeżeli pozwolą ci idioci, których powinno się usunąć z jezdni…
– Niech pan zwolni – przerwał Bourne, skupiając swą uwagę nie na wieżach kościoła, lecz na samochodzie, od którego dzieliło ich kilka pojazdów. Zobaczył go, gdy brali zakręt; szary citroën z dwoma mężczyznami na przednich siedzeniach.
Stanęli na światłach, samochody się zatrzymały. Jason rzucił drugi pięćdziesięciofrankowy banknot na siedzenie i otworzył drzwiczki.
– Zaraz wracam. Kiedy światła się zmienią, niech pan jedzie wolno naprzód. Wskoczę w biegu.
Bourne wysiadł i lawirował między samochodami, aż zobaczył litery N.Y.R. i po nich numer 768, który już teraz nie miał dla niego znaczenia. Taksówkarz zapracował na swoje pieniądze.
Światła się zmieniły i sznur pojazdów ruszył chwiejnie naprzód niczym wydłużony owad rozciągający swój opancerzony odwłok. Taksówka zbliżyła się wolno. Jason otworzył drzwiczki i wskoczył do środka.
– Dobra robota – powiedział.
– Nie bardzo wiem, o co chodzi.
– Sprawa sercowa. Trzeba złapać zdrajcę na gorącym uczynku.
– W kościele? Świat zmienia się dla mnie za szybko.
– Ale z ruchem ulicznym pan sobie radzi – powiedział Bourne. Podjechali do ostatniego zakrętu przed kościołem Najświętszego Sakramentu. Bourne nie widział dobrze pasażerów citroëna, mimo że dzielił ich tylko jeden samochód. Citroën zniknął za rogiem. Coś nie dawało Jasonowi spokoju. Obecność tych ludzi za bardzo rzucała się w oczy. Tak jakby żołnierze Carlosa chcieli, żeby śledzony wiedział o ich obecności.
Ależ to oczywiste! W taksówce oprócz Jacqueline Lavier była Madame Villiers. I ludziom w citroënie zależało, żeby żona Villiersa wiedziała, że jadą za nimi.
– Oto i Najświętszy Sakrament – powiedział kierowca wjeżdżając na ulicę, gdzie wśród wypielęgnowanych trawników, tu i ówdzie ozdobionych rzeźbami i pociętych kamiennymi ścieżkami, wznosił się wspaniały kościół z okresu późnego średniowiecza. – Co teraz?
– Niech pan się zatrzyma w tym miejscu – polecił Jason, wskazując wolne miejsce w rzędzie zaparkowanych samochodów.
Taksówka z żoną Villiersa i Lavier stanęła przed ścieżką niedaleko posągu świętego. Pierwsza wysiadła żona Villiersa, bardzo atrakcyjna kobieta, i podała rękę Jacqueline Lavier. Lavier była szara na twarzy. Miała duże okulary przeciwsłoneczne w pomarańczowych oprawkach i białą torebkę, straciła jednak swą wcześniejszą elegancję. Korona przetykanych siwizną włosów opadała teraz prostymi, luźnymi kosmykami po bokach trupio bladej twarzy. Miała na sobie podarte pończochy. Bourne’a dzieliło od niej co najmniej sto metrów, a mimo to wydawało się, że słyszy jej krótki, urywany oddech. Lavier straciła całą swoją wyniosłość, jej ruchy stały się niepewne.
Szary citroën posuwał się za taksówką i stanął przy krawężniku. Nikt nie wysiadł, tylko z bagażnika zaczął się wysuwać metalowy pręcik, na którym pobłyskiwały promienie słońca. Uruchomili antenę i zaczęli przekazywać zaszyfrowaną wiadomość. Jason czuł się jak zahipnotyzowany, lecz nie tym, co się działo i co było mu dobrze znane. Nurtowało go coś innego. Nie wiadomo skąd pojawiły się słowa:
Delta do Almanacha, Delta do Almanacha. Nie będzie odpowiedzi. Potwierdź, bracie.
Almanach do Delty. Wykonać według rozkazu. Wycofaj się, wycofaj. Akcja skończona.
Delta do Almanacha. To ty jesteś skończony, bracie. Odpieprz się. Delta się wyłącza, sprzęt zostanie zniszczony. Bez odbioru.
Nagle otoczyły go ciemności, znikło słońce. W miejsce strzelistych wież kościoła pojawiły się czarne, nieregularne kształty liści drgające pod opalizującym światłem chmur. Wszystko się poruszało, wszystko się poruszało, on też musiał się poruszać. Bezruch oznaczał śmierć. Rusz się! Na miłość boską, rusz się!
I wykończ ich. Po kolei. Podczołgaj się bliżej; pokonaj strach – ogromny strach – i zmniejsz ich liczbę. Zmniejsz liczbę! Mnich wyraził się jasno. Nóż, drut, kolano, pięść; znasz narzędzia zniszczenia. Narzędzia śmierci.
Dla komputera śmierć jest daną statystyczna. Dla ciebie oznacza przetrwanie.
Mnich.
Mnich?
Znów pojawiło się słońce, oślepiając go na chwilę. Stał na chodniku i wpatrywał się w szarego citroëna zaparkowanego sto metrów dalej. Trudno było jednak cokolwiek zobaczyć; dlaczego tak trudno? Mgiełka, mgła… już nie ciemność, lecz nieprzenikniona mgła. Było mu gorąco, nie, było mu zimno. Zimno! Podniósł gwałtownie głowę, świadomy nagle tego, gdzie jest i co robi. Twarz miał przyciśniętą do szyby, zmatowiała od jego oddechu.
– Nie będzie mnie przez kilka minut – powiedział do kierowcy. – Proszę tu zaczekać.
– Będę czekał choćby i cały dzień, jeśli pan sobie tego zażyczy.
Jason postawił kołnierz płaszcza, nasunął kapelusz i założył okulary w rogowych oprawkach. Ruszył w stronę kiosku z dewocjonaliami. Idąc obok jakiegoś małżeństwa zbliżył się do lady i stanął za matką z dzieckiem. Widział stąd dokładnie szarego citroëna; taksówka zamówiona do Parc Monceau już odjechała, odesłała ją żona Villiersa. Bourne’owi wydało się to dziwne, gdyż w tej okolicy trudno było o taksówki.
Trzy minuty później powód okazał się zrozumiały… i niepokojący. Od strony kościoła zbliżała się szybko żona Villiersa. Jej posągowa postać przyciągała pełne podziwu spojrzenia przechodniów. Podeszła prosto do samochodu, powiedziała coś do mężczyzn siedzących z przodu i otworzyła tylne drzwi.
Torebka. Biała torebka! Żona Villiersa miała torebkę, którą zaledwie kilka minut temu ściskała kurczowo Jacqueline Lavier. Wsiadła na tylne siedzenie citroëna zatrzaskując drzwiczki. Uruchomiono silnik i rozległo się głośne kichnięcie – sygnał szybkiego, nagłego ruszania. W miarę jak samochód się oddalał, błyszczący metalowy pręcik anteny chował się, stając się coraz krótszy. Gdzie była Jacqueline Lavier? Dlaczego dała swoją torebkę żonie Villiersa? Bourne ruszył z miejsca, instynkt jednak kazał mu stanąć. Pułapka? Skoro śledzono Lavier, to może ci, którzy ją śledzili, byli również obserwowani – i to nie tylko przez niego.
Rozglądał się po ulicy, patrząc uważnie na przechodniów, przypatrując się wszystkim samochodom, kierowcom i pasażerom. Szukał twarzy, która wydawałaby się obca tej ulicy, tak jak zdaniem Villiersa ci dwaj mężczyźni w citroënie byli obcy okolicy Parc Monceau.
Ruch uliczny płynął nieprzerwanie; żadnych ukradkowych spojrzeń, rąk ukrytych w za dużych kieszeniach. Był przesadnie ostrożny – w Neuilly-sur-Seine nie zastawiono na niego pułapki. Odszedł od kiosku i ruszył w stronę kościoła.
Nagle stanął jak wryty. Z kościoła wychodził ksiądz w czarnej sutannie, sztywnej białej koloratce i czarnym kapeluszu, który częściowo zakrywał mu twarz. Widział go już kiedyś, i to nie w zamierzchłej przeszłości, lecz całkiem niedawno. Zaledwie parę tygodni temu… a może dni… lub godzin. Gdzie to było? Gdzie? Znał go! Ten chód, ten charakterystyczny ruch głowy, te szerokie ramiona, które zdawały się unosić w miejscu nad płynnymi ruchami ciała. Ten człowiek miał wtedy broń. Gdzie to było?!
W Zurychu? W „Carillon du Lac”? Dwaj mężczyźni przedzierający się przez tłum w tym samym kierunku, sprzedający śmierć. Jeden miał okulary w złotych oprawkach, ale to nie on. Tamten był martwy. Może to ten drugi z „Carillon du Lac”? Lub gwałciciel z Guisan Quai? Wydające niesamowite odgłosy zwierzę o dzikim oszalałym wzroku. Czy to on? A może to jeszcze ktoś inny? Człowiek w ciemnym ubraniu na mrocznym korytarzu w „Auberge du Coin”, gdzie światło z klatki schodowej oświetlało pułapkę. Pułapkę, w którą tamten dał się zwabić i strzelał w ciemności do kształtów, sadząc, iż należały one do ludzi. Czy to właśnie on? Tego Bourne nie wiedział, pewien był tylko, że kiedyś już widział tego człowieka, w innej jednak roli.
Morderca w czarnej sutannie doszedł do końca kamiennej ścieżki; kiedy skręcał na prawo przy cokole figury świętego, twarz oświetliły mu lekko promienie słońca. Jason zamarł bez ruchu. Skóra! Skóra mordercy była ciemna, lecz nie na skutek opalenizny, miał taką od urodzenia. Była to skóra mieszkańca basenu Morza Śródziemnego; jej odcień ustalił się wiele pokoleń temu, kiedy to jego przodkowie żyli wraz z protoplastami ludów śródziemnomorskich, którzy przybyli zza mórz i z różnych zakątków świata.
Bourne stał jak przykuty do miejsca, zdumiony poczuciem własnej nieomylności. Patrzył na Iljicza Rarnireza Sancheza.
Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delia to Kain.
Jason rozchylił szybko poły płaszcza, prawa dłoń zacisnęła się na broni zatkniętej za pasek. Zaczął biec chodnikiem, wpadał na plecy i piersi przechodniów, popchnął ulicznego sprzedawcę, potrącił żebraka, który grzebał w resztkach drutu… Żebrak! Bourne odwrócił się w porę, by zobaczyć lufę rewolweru wyłaniającą się z obszernego płaszcza i połyskującą w promieniach słońca. Żebrak miał broń! Chuda ręka uniosła rewolwer, który znieruchomiał jak jego wzrok. Jason rzucił się w kierunku jezdni i schował za mały samochód. Nad sobą i wokół siebie słyszał świst kuł, które przeszyły powietrze z przeraźliwą ostatecznością. Niewidoczni ludzie na chodniku wydawali okrzyki przerażenia i bólu. Bourne dał nurka między dwa samochody i przebiegł przez jezdnię na drugą stronę ulicy. Żebrak uciekał, stary mężczyzna o oczach jak stal pędził w tłum, w anonimowość.
Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain…!
Jason znów odwrócił się szybko i zaczął biec naprzód, usuwając wszystko ze swej drogi. Przystanął bez tchu w piersi, czuł rosnący gniew i zamęt, skronie rozsadzało mu bolesne pulsowanie. Gdzie on jest? Gdzie jest Carlos? Wtem go zobaczył – morderca usiadł za kierownicą dużej, czarnej limuzyny. Bourne z powrotem wbiegł na jezdnię, wpadając na maski i bagażniki samochodów, gdy szaleńczo przepychał się do Carlosa. Nagle drogę zablokowały mu dwa samochody, które się ze sobą zderzyły. Oparł ręce na błyszczącej chromowej atrapie i przeskoczył przez przylegające do siebie zderzaki. Ponownie się zatrzymał; jego oczy wyrażały ból. Wiedział, że dalszy pościg nie ma sensu. Spóźnił się. Duży czarny samochód znalazł lukę i Iljicz Ramirez Sanchez zdołał uciec.