– W jakim sensie? – zapytał Bourne, wchodząc po schodach. Ból w oczach zmusił go do mrugnięcia.
– Kiedy klient dzwoni do „Les Classiques”, telefonu nie odbiera jakaś kobieta bez wyrazu, lecz kulturalny dżentelmen, który ma wszystkie potrzebne informacje w małym palcu.
– To miłe.
– Inni dżentelmeni też tak sądzą – dodała. – Zwłaszcza kiedy dokonując zakupów przez telefon wolą zachować dyskrecję. W naszej puszczy nie znajdzie pan tropów, monsieur.
Znaleźli się w gabinecie Jacqueline Lavier. Przypominał obszerną jaskinię sprawnego dyrektora – papiery leżały ułożone w osobne pliki na biurku, na sztalugach pod ścianą przymocowano akwarelowe szkice, niektóre bez wahania zatwierdzone podpisem, inne – najwyraźniej nie zaakceptowane – bez parafki. Ściany obwieszone były fotografiami w ramkach, przedstawiającymi Pięknych Ludzi. Jednakże ich piękno szpeciły często rozdziawione usta lub uśmiechy równie fałszywe jak u właścicielki gabinetu.
Zapach perfumowanego powietrza wskazywał na klasę samicy; to tu mieściła się kwatera podstarzałej, nerwowo przechadzającej się tygrysicy, gotowej zaatakować każdego, kto naruszył jej własność lub przeszkadzał w zaspokajaniu pragnień. Ale też była zdyscyplinowana. Nic nie uchodziło jej uwagi, słowem – znaczący punkt kontaktowy dla Carlosa.
Kim był ten człowiek przy centralce? Gdzie go widział?
Miał do wyboru całą kolekcję butelek; wybrał brandy.
– Niech pan siada, monsieur. Poproszę o pomoc samego René, o ile go znajdę.
– To bardzo uprzejmie, ale jestem pewien, że pani wybór będzie wystarczający. Dobry smak wyczuwam instynktownie, a jeśli chodzi o panią, to czuje się go wszędzie dookoła. Podoba mi się tu.
– Jest pan zbyt uprzejmy.
– Tylko wtedy, kiedy jest to uzasadnione – powiedział wciąż na stojąco Jason. – Chciałbym rzucić okiem na te fotografie. Widzę tu znajomych, a nawet przyjaciół. Wiele z tych twarzy bardzo często przewija się przez banki na Bahama.
– Nie mam co do tego wątpliwości – zgodziła się Lavier tonem, w którym pobrzmiewał szacunek dla kręgów finansjery. – Niedługo wrócę, monsieur.
Na pewno, pomyślał Bourne, kiedy dyrektorka „Les Classiques” opuściła gabinet. Mme Lavier nie dopuści do tego, żeby zmęczony i bogaty bubek miał zbyt wiele czasu do namysłu. Wróci tu z najbardziej kosztownymi kreacjami, które w pośpiechu uda się jej zebrać. W takim razie – o ile w pokoju znajdowało się coś, co mogło rzucić światło na system kontaktów Carlosa lub na sposób działania tego mordercy – nie miał czasu do stracenia. Jeżeli coś takiego tu było, powinien szukać na biurku lub w jego pobliżu.
Jason krążył wokół wspaniałego krzesła stojącego pod ścianą. Udawał ożywione zainteresowanie fotografiami, ale uwagę skoncentrował na biurku. Leżały na nim faktury, pokwitowania, nie zapłacone rachunki, a obok czekające na podpis Lavier urzędowe listy z ponagleniami dłużników. Notatnik z adresami leżał otwarty; na stronie widniały cztery nazwiska. Jason zbliżył się, by lepiej widzieć. Były to nazwy firm z wyszczególnionymi w nawiasach kontaktami, przy czym stanowisko danej osoby w firmie zostało podkreślone. Zastanawiał się właśnie, czy powinien zapamiętać każdą firmę i każde z nazwisk, kiedy jego spojrzenie natrafiło na wystający kawałek kartki z numerami telefonów. Widać było jedynie brzeg; resztę zakrywał aparat telefoniczny. Dostrzegł tam jeszcze coś, coś ledwo widocznego – kartkę przyklejona do blatu biurka za pomocą biegnącego wzdłuż krawędzi paska przeźroczystej taśmy. Taśma wydawała się stosunkowo nowa, niedawno naklejona na papier i polerowane drewno. Żadnych zagiętych brzegów ani śladów, które świadczyłyby, że jest tu już od dawna.
Instynkt.
Bourne wziął do ręki telefon, chcąc odstawić go na bok. Nagle drgania rozbrzmiewającego dzwonka przebiegły mu przez dłoń – przenikliwy, paraliżujący dźwięk. Odłożył aparat na biurko i odsunął się od niego w chwili, gdy z korytarza wpadł do pokoju mężczyzna bez marynarki. Stanął, wpatrując się w Jasona przestraszonym, lecz ostrożnym spojrzeniem. Telefon zadzwonił ponownie. Mężczyzna szybko podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.
– Allo? – Zapadła cisza, podczas której intruz z pochyloną głową wsłuchiwał się w to, co mówi rozmówca. Był śniadym, muskularnym mężczyzną w nieokreślonym wieku, zamaskowanym równą opalenizną. Napiętą twarz o wąskich ustach okalały krótko ostrzyżone, ciemnobrązowe włosy. Kiedy przekładał słuchawkę z ręki do ręki, widać było, jak pracują mu mięśnie pod skórą gołych ramion.
– Pas ici maintenant. Je ne sais pas la réponse. Appelez encore – powiedział ochryple, odłożył słuchawkę i spojrzał na Jasona. – Où est Jacqueline ?
– Proszę trochę wolniej – skłamał Bourne. – Mój francuski jest bardzo ubogi.
– Przepraszam – powiedział opalony mężczyzna. – Szukałem Madame Lavier.
– Właścicielki?
– Można tak powiedzieć. Gdzie ona jest?
– Właśnie ogołaca mnie z gotówki – odparł z uśmiechem Jason, podnosząc szklankę do ust.
– O! A kim pan jest, monsieur?
– A pan?
Mężczyzna uważnie przyjrzał się Bourne’owi.
– René Bergeron.
– Na Boga! – wykrzyknął Jason. – Ona właśnie pana szuka. Pan jest znakomity, panie Bergeron. Madame Lavier kazała mi spoglądać na pańskie kreacje jako na dzieło nowego mistrza. – Bourne ponownie uśmiechnął się. – Być może z pana powodu będę musiał zadepeszować na Wyspy Bahama po wielką sumę pieniędzy.
– Jest pan bardzo uprzejmy, monsieur. I przepraszam za obcesowe wtargnięcie.
– Lepiej, że to pan odebrał telefon, a nie ja. Berlitz [1] bardzo by się na mnie zawiódł.
– Sami kupcy, dostawcy, wrzeszczący idioci. Z kim, monsieur, mam zaszczyt rozmawiać?
– Briggs – powiedział, nie mając pojęcia, skąd wzięło mu się to nazwisko. Był zdziwiony, że pojawiło się tak szybko, w tak naturalny, sposób. – Charles Briggs.
– Miło mi pana poznać. – Bergeron wyciągnął dłoń. Miał mocny uścisk. – Wspomniał pan, że Jacqueline mnie szuka?
– Obawiam się, że z mojego powodu.
– Znajdę ją. – Projektant pośpiesznie wyszedł.
Nie odrywając wzroku od drzwi Bourne szybko podszedł do biurka i położył dłoń na telefonie. Przesunął go na bok, odsłaniając przylepioną kartkę. Zobaczył dwa numery; początkowe cyfry pierwszego wskazywały na centralę telefoniczną w Zurychu; drugi z pewnością był paryski.
Instynkt . Miał rację, pasek przeźroczystej taśmy okazał się tym jedynym, potrzebnym mu sygnałem. Zapamiętał oba numery. Postawił telefon na miejsce i odsunął się.
Ledwo udało mu się odejść od biurka, kiedy do pokoju wpadła Madame Lavier ze stertą sukienek przewieszonych przez ramię.
– Spotkałam René na schodach. Entuzjastycznie poparł mój wybór. Powiedział mi również, że nazywa się pan Briggs.
– Sam bym się przedstawił. – Bourne uśmiechnął się w reakcji na urazę w głosie Lavier. – Ale nie przypominam sobie, żeby pani o to pytała.
– Tropy w puszczy, monsieur. Proszę, oto prawdziwa uczta dla oczu! – Z namaszczeniem rozłożyła sukienki na kilku krzesłach. – Jestem święcie przekonana, że to jedna z najlepszych kolekcji, jaką dostarczył nam René.
– Dostarczył? – zapytał Jason. – To on tu nie pracuje?
– Tak tylko się mówi; jego pracownia jest na końcu korytarza. Ale to jego sanktuarium. Nawet ja drżę, kiedy muszę tam wejść.
– Są cudowne – mówił Bourne, przechodząc od jednej kreacji do drugiej. – Ale ja nie chcę jej oszołomić, lecz tylko udobruchać – dodał, wskazując na trzy sukienki. – Wezmę te.
– Dobry wybór, Monsieur Briggs!
– Jeśli można, prosiłbym o zapakowanie ich razem z resztą rzeczy.
– Oczywiście. Pańska wybranka musi być szczęśliwa.
– Owszem, miło spędza się z nią czas, ale to jeszcze dziecko. Obawiam się, że zepsute dziecko. Tymczasem ja dużo wyjeżdżałem i nie poświęcałem jej wystarczająco wiele uwagi. W tej sytuacji powinienem zaproponować pokój. To jeden z powodów, dla którego wysłałem ją do Cap Ferrat. – Uśmiechnął się i wyjął portfel od Louisa Vuittona. – La facture, s’il vous plaît ?
– Jedna z dziewcząt niezwłocznie dopilnuje wysyłki. – Madame Lavier nacisnęła guzik interkomu stojącego obok telefonu. Jason przyglądał się jej czujnie; gdyby spojrzenie kobiety spoczęło na nieco przesuniętym aparacie, powiedziałby, że to Bergeron odebrał telefon. – Envoyez Janine ici avec les vêtements sur comptoir cinq. Aussi la facture . – Wstała. – Jeszcze jedno brandy, Monsieur Briggs?
– Merci bien.
Bourne wyciągnął kieliszek. Wzięła go od niego i podeszła do barku. Jason wiedział, że jeszcze nie nadszedł czas na to, co sobie zaplanował; ta chwila już niedługo nadejdzie – kiedy rozstanie się z pieniędzmi – ale jeszcze nie teraz. Mógł jednakże w dalszym ciągu urabiać grunt pod przyszłą spółkę z dyrektorem i współwłaścicielką „Les Classiques”.
– Ten Bergeron – zaczął. – Wspomniała pani, że w kontrakcie z nim ma pani zagwarantowaną wyłączność?
Madame Lavier odwróciła się z kieliszkiem w dłoni.
– Och, tak. Jesteśmy jakby rodziną.
Bourne przyjął brandy, podziękował skinieniem głowy i usiadł w fotelu obok biurka.
– To dobry układ – zauważył bez wyraźnego związku.
Wysoka, chuda jak szczapa sprzedawczyni, z którą Bourne rozmawiał na początku, weszła do gabinetu z księgą rachunkową w dłoni. Padły szybkie instrukcje i sumy; każda z sukienek została osobno wyceniona, podczas gdy księga przeszła z rąk do rąk. Lavier podała ją Jasonowi do sprawdzenia.
– La facture – powiedziała.
Bourne potrząsnął głową, odmawiając sprawdzenia.
– Combien? – zapytał.
– Vingt mille soixante francs, monsieur – odpowiedziała współwłaścicielka „Les Classiques”, obserwując jego reakcję jak wielki, czujny ptak.
Nie było żadnej reakcji. Bourne odliczył sześć pięciotysięcznych banknotów i wręczył Lavier. Skinęła głową i przekazała je szczupłej sprzedawczyni. Sztywne zwłoki wymaszerowały z sukienkami z gabinetu.