Decyzja o tym, czy zbyć tak poważnego klienta, nie leżała w kompetencjach sekretarki. Na drugim końcu linii odezwał się głos zaskoczonego prezesa.
– W czym mogę panu pomóc?
– Czy pan d’Amacourt?
– Tak, Antoine d’Amacourt przy telefonie. Z kim mam przyjemność, jeśli wolno spytać?
– No nareszcie! Powinni mi byli podać pana nazwisko w Zurychu. Nareszcie! Następnym razem przypilnuję, żeby następnym razem wiedzieć. – Mówił z akcentem amerykańskim specjalnie powtarzając słowa.
– Nie rozumiem, monsieur. Może wolałby pan przejść na angielski?
– Chętnie. Nie jestem przyzwyczajony do tych cholernych telefonów we Francji. – Spojrzał na zegarek: zostały mu niecałe dwie minuty. – Nazywam się Bourne; Jason Bourne. Osiem dni temu przekazałem na moje konto cztery miliony franków z banku Gemeinschaft w Zurychu. Zapewniono mnie, że operacja będzie miała charakter tajny…
– Wszystkie operacje bankowe są tajne.
– Świetnie. Bardzo dobrze. Chciałbym się dowiedzieć, czy pieniądze są już do podjęcia.
– Proszę pana, tajność operacji polega między innymi na tym, że bank nie udziela informacji przez telefon, zwłaszcza osobom nieznanym.
A więc Marie miała rację; coraz bardziej doceniał podstęp, jaki obmyśliła.
– Tego by brakowało! Ale tak jak mówiłem pańskiej sekretarce, bardzo się śpieszę, bo za kilka godzin opuszczam Paryż, a mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia.
– Proponuję, żeby wpadł pan do banku.
– Właśnie zamierzam – odparł Bourne, zadowolony, że rozmowa przybiera taki obrót, jaki Marie przewidziała. – Chciałbym jednak, żeby wszystko było gotowe, kiedy tam dotrę. Gdzie się mieści pański gabinet?
– W głębi głównego holu. Za barierką. Środkowe drzwi. Trzeba minąć recepcjonistkę.
– I z panem osobiście będę miał do czynienia?
– Jeśli tak pan sobie życzy, chociaż każdy…
– Panie! – ryknął Bourne, udając nieokrzesanego prostaka zza oceanu. – Tu chodzi o miliony franków!
– Ze mną osobiście, Monsieur Bourne.
– Doskonale. – Przyłożył palec do widełek. Zostało zaledwie piętnaście sekund. – Jest teraz druga trzydzieści pięć… – Nacisnął dwukrotnie na widełki, zakłócając połączenie, lecz nie przerywając go. – Halo! Halo!
– Jestem, monsieur.
– Co za przeklęty telefon! – Ponownie nacisnął widełki, trzy razy w krótkich odstępach czasu. – Halo! Halo!
– Monsieur, proszę mi podać pański numer.
– Halo! Halo!
– Monsieur Bourne, proszę…
– Nic nie słyszę! – Cztery sekundy, trzy, dwie… – Zadzwonię jeszcze raz. – Wyłączył się; po upływie trzech sekund zabrzęczał telefon. Bourne podniósł słuchawkę. – Facet nazywa się d’Amacourt. Środkowe drzwi, w głębi głównego holu.
– W porządku – powiedziała Marie i rozłączyła się. Nakręcił numer banku i wsunął w otwór monety.
– Je parlais avec Monsieur d’Amacourt quand le téléphone coupe…
– Je regrette, monsieur.
– Monsieur Bourne?
– To pan, panie d’Amacourt?
– Tak, przykro mi, że te nasze telefony sprawiają panu tyle kłopotu. Ale wracając do naszej rozmowy, o której pan…
– No właśnie. Minęła druga trzydzieści. Wpadnę do pana o trzeciej.
– Będę pana oczekiwał, monsieur.
Jason ponownie zasupłał sznur i zwiesił na nim słuchawkę, zamiast normalnie ją odłożyć na widełki, po czym wyszedł z budki, przecisnął się szybko przez tłum i skrył w cieniu markizy. Stał tyłem do sklepowej witryny, z oczami utkwionymi w bank po drugiej stronie ulicy, i czekał. Przypomniał sobie bank w Zurychu i ryk syren na Bahnhofstrasse. W ciągu najbliższych dwudziestu minut miało się wyjaśnić, czy Marie myli się, czy nie. Jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, na rue Madeleine nie rozlegnie się ryk syren.
Szczupła kobieta w kapeluszu z szerokim rondem częściowo zasłaniającym twarz odłożyła słuchawkę – telefon, z którego korzystała, wisiał na ścianie w banku, na prawo od wejścia. Następnie otworzyła torebkę, wyjęła puderniczkę i udając, że poprawia makijaż, przechylała niewielkie lusterko to w jedną, to w drugą stronę. Zadowolona, schowała z powrotem puderniczkę, zamknęła torebkę i minąwszy okienka kasowe, skierowała się w głąb holu. Stanęła przy umieszczonej pośrodku sali ladzie, sięgnęła po umocowany na łańcuszku długopis i zaczęła pisać byle jakie cyfry na pustym blankiecie, który ktoś zostawił na marmurowym blacie. Niecałe cztery metry dalej znajdowała się biegnąca przez całą szerokość holu niska, drewniana barierka z małą, mosiężną bramka pośrodku. Za nią mieściły się biurka personelu niższego szczebla, a tuż przy samej ścianie, przed drzwiami do pięciu gabinetów, biurka pięciu sekretarek. Na środkowych drzwiach widniał pozłacany napis:
M. A. R. D’AMACOURT, AFFAIRES ÉTRANGÈRES
PREMIER VICE-PRÉSIDENT
Marie zdawała sobie sprawę, że jeśli trafnie wszystko odgadła, jej podejrzenia za chwilę się potwierdzą. A jeżeli się potwierdzą, wówczas musi zobaczyć owego M. A. R. d’Amacourta, żeby wiedzieć, jak gość wygląda. Z nim to bowiem Jason powinien się skontaktować, z nim musi porozmawiać, ale nie tu, nie w banku.
Miała rację. Nastąpiło wyraźne ożywienie. Sekretarka urzędująca pod drzwiami d’Amacourta zgarnęła notes, wpadła do gabinetu szefa, pół minuty później wybiegła i chwyciła za telefon. Nakręciła trzycyfrowy numer, łącząc się z kimś wewnątrz budynku, i powiedziała coś do słuchawki czytając z notesu.
Po dwóch minutach drzwi gabinetu otworzyły się i w progu stanął d’Amacourt, zniecierpliwiony przedłużającą się zwłoką. Był to mężczyzna w średnim wieku o przedwcześnie postarzałej twarzy, który wyraźnie starał się odmłodzić o kilka lat. Jego rzadkie, ciemne włosy były modnie przystrzyżone i zaczesane tak, żeby zasłonić łysinę; nic jednak nie mogło ukryć obrzęków pod oczami świadczących o tym, że zbyt wiele godzin spędza przy dobrym winie. Zimne, świdrujące spojrzenie zdradzało człowieka o wymagającym usposobieniu, który nieustannie ma się na baczności. Szorstkim tonem spytał o coś sekretarkę; kobieta odwróciła się od niego, żeby ukryć swoją reakcję.
D’Amacourt wrócił do gabinetu, nie zamykając za sobą drzwi – był jak dzikie zwierzę w otwartej klatce. Minęła kolejna minuta; sekretarka co rusz zerkała w prawo czekając na coś, na kogoś. Wreszcie odetchnęła głęboko, z ulgą, na moment przymykając oczy.
Na ścianie po lewej stronie od wejścia, tuż nad dwuskrzydłowymi drzwiami z ciemnego drewna, nagle zapaliło się zielone światło: znak, że ktoś wsiadł do windy. Po kilku sekundach drzwi rozsunęły się i z kabiny wyszedł starszawy, elegancki jegomość z małą czarną kasetką, niewiele większą od dłoni. Marie patrzyła przed siebie z uczuciem satysfakcji, a zarazem i strachu; nie pomyliła się. Czarną kasetkę przechowywano w strzeżonym pokoju zawierającym tajne dokumenty; aby móc ją stamtąd wynieść, swój podpis na odpowiednim blankiecie złożył człowiek o nieskazitelnej reputacji, uczciwy, nie przekupny, który właśnie mijał ustawione w holu biurka, kierując się w stronę otwartych drzwi.
Na widok zbliżającego się mężczyzny sekretarka poderwała się z miejsca; skinęła mu głową na powitanie, a następnie wprowadziła go do gabinetu swojego szefa. Po chwili zamknęła drzwi i wróciła do biurka.
Marie spojrzała na zegarek, na wskazówkę sekundnika. Chciała zdobyć jeszcze jeden dowód; żeby tego dokonać, musiała jednak wejść za balustradę i rzucić okiem na biurko sekretarki. Wiedziała, że jeśli nastąpi to, czego się spodziewa, to nastąpi już za chwilę i będzie trwało krótko.
Podeszła do bramki i grzebiąc w torebce uśmiechnęła się obojętnie do recepcjonistki, która rozmawiała przez telefon. Bezgłośnie wymówiła nazwisko d’Amacourta i minąwszy zaskoczoną kobietę, schyliła się i otworzyła sobie bramkę. Pośpiesznie ruszyła przed siebie; sprawiała wrażenie zdeterminowanej, choć niezbyt rozgarniętej klientki banku Valois.
– Pardon, madame! – zawołała recepcjonistka, przysłaniając ręką słuchawkę. – Słucham, czym mogę pani służyć?
Marie powtórzyła nazwisko wiceprezesa:
– Monsieur d’Amacourt.
Teraz z kolei sprawiała wrażenie miłej, uprzejmej klientki spóźnionej na umówione spotkanie, która nie chce kłopotać swoją osobą pochłoniętej obowiązkami pracownicy banku.
– Obawiam się, że jestem już spóźniona. Pomówię tylko z jego sekretarką – powiedziała ruszając w stronę biurka pod ścianą.
– Halo, madame! Muszę panią zapowiedzieć…
Szum elektrycznych maszyn do pisania oraz przytłumiony odgłos rozbrzmiewających wokół rozmów zagłuszył jej słowa. Marie zbliżyła się do srogo wyglądającej sekretarki, która podniosła głowę i popatrzyła na nią równie zaskoczona jak recepcjonistka.
– Słucham panią? W czym mogę pomóc?
– Ja do pana d’Amacourta.
– Niestety, odbywa naradę. Czy jest pani umówiona?
– Tak, oczywiście – odparła Marie, szukając czegoś w torebce. Sekretarka spojrzała na terminarz, który leżał przed nią na biurku.
– Obawiam się, że nie mam nikogo wyznaczonego na tę godzinę.
– Och, ależ ze mnie gapa! – zawołała zakłopotana klientka. – Dopiero teraz się zorientowałam! Jestem umówiona na jutro, nie na dzisiaj! Najmocniej przepraszam.
Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Sprawdziła to, co chciała, i zdobyła kolejny dowód. W aparacie na biurku sekretarki paliło się pojedyncze światełko; d’Amacourt, nie korzystając z pośrednictwa sekretarki, osobiście nakręcił jakiś numer i połączył się z kimś na mieście. Konto Jamesa Bourne’a zawierało ściśle określone, poufne instrukcje, których nie wolno było zdradzić posiadaczowi.
Czekając w cieniu markizy Bourne zerknął na zegarek: za jedenaście trzecia. Marie powinna już być z powrotem przy telefonie nie opodal wejścia i śledzić wszystko, co się wewnątrz dzieje. Za kilka minut poznają prawdę; może Marie już ją zna.
Spacerował wolno wzdłuż wystawy sklepowej, cały czas bacznie obserwując wejście do banku. Kiedy sprzedawca uśmiechnął się do niego, przypomniał sobie, że powinien unikać zwracania na siebie uwagi. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego i znów spojrzał na zegarek. Do trzeciej brakowało ośmiu minut.