– Zapominasz o jednym: nikt nie wie, jak wyglądam.
– Nie licz na to; zresztą to nieprawda. Na Steppdeckstrasse było ich wtedy czterech, dochodzi jeszcze ten drań z parku. Oni żyją, Jasonie. I wszyscy cię widzieli.
– Niezupełnie. Widzieli ciemnowłosego, kulejącego mężczyznę z obandażowaną głową. Tylko dwóch miało okazję przyjrzeć mi się z bliska: ten facet z pierwszego piętra i tamten typ z parku. Pierwszy przez jakiś czas nie wyjedzie z Zurychu… nie może chodzić i ma strzaskaną rękę. A drugi był oślepiony blaskiem latarki, więc niewiele zobaczył.
Opuściła ręce i zmarszczyła czoło; jej bystry umysł analizował to, co usłyszała.
– Nigdy nic nie wiadomo. Mogą cię rozpoznać.
Zmień kolor włosów… to zmienisz twarz . Słowa Geoffreya Washburna z Île de Port Noir.
– Powtarzam ci, że widzieli ciemnowłosego mężczyznę, a w dodatku była noc. Słuchaj, umiesz się posługiwać wodą utlenioną?
– Nigdy nie rozjaśniałam sobie włosów.
– W takim razie rano poszukam jakiegoś zakładu. Tu na Montparnassie powinno ich być pełno. Powiada się, że blondyni mają większe powodzenie…
Badała wzrokiem jego twarz.
– Próbuję sobie wyobrazić, jak będziesz wyglądał.
– Inaczej. Drobna różnica, ale powinna wystarczyć.
– Może masz rację. Obyś się tylko nie mylił. – Pocałowała go w policzek: oznaczało to zmianę tematu. – A teraz wyjaśnij, co się stało? Gdzie byłeś? Czego dowiedziałeś się o tym… o tym wypadku sprzed pół roku?
– Że wydarzył się niecałe sześć miesięcy temu i właśnie dlatego nie jestem mordercą.
Opowiedział jej wszystko, pomijając jedynie decyzję, którą podjął, że więcej się już nie zobaczą. Jednakże to, co przemilczał, Marie sama odgadła.
– Gdyby ta data, dwudziestego czwartego sierpnia, nie wbita ci się tak mocno w pamięć, nie przyszedłbyś na spotkanie, prawda?
Skinął głową.
– Masz rację.
– Wiedziałam. Czułam to. W drodze z kawiarni do muzeum przez chwilę ledwo mogłam oddychać. Miałam wrażenie, że się duszę. Wierzysz mi?
– Wolałbym nie wierzyć.
– Ale tak było.
Siedzieli blisko siebie, ona na łóżku, on na stojącym obok fotelu. Wyciągnął rękę po jej dłoń.
– Wciąż mam wątpliwości, czy słusznie zrobiłem, że tu przyszedłem… ja znałem tego człowieka, widziałem jego twarz, byłem w Marsylii jeszcze czterdzieści osiem godzin przed zabójstwem!
– Ale go nie zabiłeś.
– Więc po co tam pojechałem? I dlaczego inni myślą, że to ja strzelałem? Istne szaleństwo! – Zerwał się z krzesła; w jego oczach znów odmalował się ból. – Ale zapominam, że nie jestem całkiem normalny… jestem człowiekiem, który nic nie pamięta, nie pamięta całego swojego życia.
– Z czasem znajdziesz odpowiedzi. – Marie mówiła tonem rzeczowym, pozbawionym współczucia. – Jak nie tu, to gdzie indziej, może w samym sobie.
– Oj, chyba nie. Washburn powiedział, że przy amnezji wszystko się przestawia, miesza… otwierają się inne tunele, inne okna… – Podszedł do parapetu, oparł się o niego i spojrzał w dół na światła Montparnasse’u. – Nawet widoki są inne i nigdy nie będą takie jak dawniej. Gdzieś tam na zewnątrz żyją ludzie, których znam i którzy mnie znają. Tysiące kilometrów stad żyją różni moi znajomi, tacy, których lubię, i tacy, których nie cierpię. Może mam żonę, dzieci, nie wiem. Czuję się tak, jakbym unosił się na wietrze, który targa mną we wszystkie strony; ilekroć próbuję opaść na ziemię, znów porywa mnie do góry.
– Wysoko?
– Tak.
– Skakałeś z samolotu. – Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.
Odwrócił się.
– Skąd wiesz?
– Wczoraj mówiłeś o tym przez sen. Byłeś zlany potem, twarz miałeś rozgrzaną, czerwoną, musiałam ja przecierać zwilżonym ręcznikiem.
– Dlaczego rano nic nie wspomniałaś?
– Wspomniałam; spytałam, czy byłeś pilotem albo czy boisz się latania, zwłaszcza nocą.
– Nie wiedziałem, o co ci chodzi. Trzeba było mnie mocniej przycisnąć.
– Bałam się. Byłeś bliski histerii, a ja nie mam w tych sprawach doświadczenia. Staram ci się pomóc w odzyskaniu pamięci, ale nie mogę badać twojej podświadomości. To może tylko lekarz.
– Lekarz? Spędziłem z lekarzem prawie sześć miesięcy.
– Po tym, co o nim opowiadałeś, jestem zdania, że warto zasięgnąć drugiej opinii.
– Nie! – krzyknął gniewnie, zdziwiony złością, jaka go ogarnęła. – Nie chcę!
– Dlaczego nie? – Marie podniosła się z łóżka. – Potrzebujesz pomocy, Jasonie. Może psychiatra…
– Nie! – krzyknął ponownie, nie potrafiąc się opanować, wściekły sam na siebie. – Nie pójdę do żadnego psychiatry. Nie mogę.
– Ale dlaczego? Wyjaśnij mi – poprosiła stając naprzeciw niego.
– Bo… bo po prostu nie mogę.
– Powiedz mi tylko dlaczego.
Popatrzył na nią, a potem odwrócił się i oparłszy ręce o parapet, znów spojrzał w dół:
– Dlatego, że się boję. Ktoś mnie okłamał i nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem wdzięczny losowi za to, że prawda okazała się inna. Ale może to jedyne kłamstwo, może wszystko poza tym się zgadza? Co wtedy?
– A więc nie chcesz poznać prawdy?
– Chcę, ale bez pomocy psychiatry. – Wyprostował się i oparł o framugę, wciąż nie odrywając wzroku od świateł w dole. – Zrozum, muszę dowiedzieć się o sobie kilku rzeczy… może nie wszystkiego, ale dostatecznie dużo, żeby podjąć decyzję. Nie mogę wykluczyć ewentualności, że postanowię nie wracać do tego, co minęło. Możliwe, że będę musiał spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: to, co było, już nie istnieje, a ponieważ nic nie pamiętasz, może nigdy nie istniało. To, czego człowiek nie pamięta, nie zdarzyło się… przynajmniej dla niego. – Odwrócił się. – Usiłuję ci wytłumaczyć, że może tak będzie lepiej.
– To znaczy, interesują cię poszlaki, a nie dowody, tak?
– Interesują mnie pewne… jakby drogowskazy mówiące, co mam robić, a czego nie, czy mam uciekać, czy…
– A co ze mną?
– To się okaże, kiedy trafimy na pierwszy wyraźny ślad. Sama o tym wiesz.
– No to do roboty.
– Tylko pamiętaj: może ci się nie spodobać to, co znajdziemy. Wcale nie żartuję.
– Ale ty mi się podobasz i też wcale nie żartuję. – Pogładziła go po twarzy. – Ruszajmy. W Ontario dopiero dochodzi piąta, powinnam jeszcze zastać Petera w biurze. Poproszę go, żeby od razu zabrał się za Treadstone… aha, i żeby podał nam nazwisko kogoś z ambasady, do kogo w razie konieczności możemy się zgłosić.
– Chcesz się przyznać, gdzie jesteś?
– I tak się dowie od telefonistki z centrali międzynarodowej. Ale nie zamierzam dzwonić z hotelu, a Paryż to duże miasto. Poza tym będę się zachowywać tak, jakby to była zwyczajna, towarzyska rozmowa. Powiem, że u krewnych w Lyonie nudziłam się jak mops, więc wpadłam na kilka dni do stolicy. Uwierzy.
– Myślisz, że zna kogoś w tutejszej ambasadzie?
– Peter wszędzie stara się mieć znajomych. To jedna z jego pożytecznych, choć mniej atrakcyjnych cech charakteru.
– Czyli pewnie i tu będzie miał. – Wziął płaszcze. – W porządku, więc chodźmy dzwonić, a potem wybierzemy się na kolację. Kieliszek alkoholu dobrze nam zrobi.
– Przejdźmy koło banku na rue Madeleine. Muszę coś sprawdzić.
– Czego chcesz szukać po nocy?
– Budki telefonicznej. Mam nadzieję, że jest jakaś w pobliżu. Była. Na drugiej stronie ulicy, po przekątnej od banku.
Wysoki blondyn w rogowych okularach, stojący w blasku popołudniowego słońca na rue Madeleine, zerknął na zegarek. Na chodniku było gęsto od przechodniów, na jezdni tłoczyły się samochody; jak prawie wszędzie w Paryżu, panował tu zawrotny ruch. Mężczyzna wszedł do budki telefonicznej i rozplatał sznur, na którego końcu zwisała słuchawka. Zawiązując wcześniej sznur na supeł miał nadzieję, że kolejne osoby chętne do skorzystania z telefonu odczytają to jako znak, że aparat nie działa, i nie zajmą budki. Udało się.
Znów spojrzał na zegarek; rozpoczęło się odmierzanie czasu. Marie była już w banku. Za parę minut miała zadzwonić. Wyjął z kieszeni kilka monet, położył je przed sobą na półce i oparł się o szybę, nie spuszczając oczu z banku po przeciwnej stronie ulicy. Chmura na moment przysłoniła słońce i ujrzał w szybie swoje odbicie. Popatrzył na nie z zadowoleniem, przypominając sobie zdziwienie fryzjerki w zagładzie na Montparnasse, która w końcu jednak zaprowadziła go do kabiny i za zasłoną przeobraziła w blondyna. Po chwili słońce wyjrzało zza chmury i zadzwonił telefon.
– To ty? – spytała Marie St. Jacques.
– Tak – odparł Bourne.
– Koniecznie postaraj się zdobyć nazwisko faceta i dowiedzieć się, gdzie mieści się jego gabinet. Tylko nie mów zbyt płynnie po francusku; zrób kilka błędów, zęby wiedział, że rozmawia z Amerykaninem. Powiedz mu, że nie jesteś przyzwyczajony do telefonów w Paryżu. A potem trzymaj się ustalonej kolejności. Zadzwonię do ciebie za pięć minut.
– Zaczęło się odliczanie.
– Słucham?
– Nic. Zaczynamy.
– Tak, zaczynamy. Powodzenia.
– Dzięki.
Jason przycisnął widełki, po czym nakręcił numer, który wcześniej zapamiętał.
– La Banque de Valois. Bonjour.
– Może mogłaby mi pani pomóc w takiej sprawie… Pewien bank szwajcarski miał przekazać na moje konto pokaźną sumę przesyłką kurierską. Chciałbym wiedzieć, czy pieniądze już dotarły – powiedział, stosując się do wskazówek udzielonych mu przez Marie.
– Momencik. Połączę pana z działem zagranicznym. Rozległ się dzwonek, a po chwili żeński głos oznajmił:
– Dział zagraniczny. Słucham.
Jason powtórzył prośbę.
– Pana nazwisko?
– Wolałbym porozmawiać z którymś z dyrektorów banku. Zapadło krótkie milczenie.
– Dobrze. Połączę pana z gabinetem wiceprezesa, pana d’Amacourta.
Sekretarka pana d’Amacourta okazała się mniej pomocna; broniła dostępu do swojego szefa, tak jak to przewidziała Marie. Bourne ponownie skorzystał z jej fachowych rad.
– Proszę pani, chodzi mi o przekaz z Gemeinschaft Bank na Bahnhofstrasse, o wielocyfrową sumę. A teraz gdyby była pani łaskawa połączyć mnie z panem d’Amacourtem… bardzo się spieszę.