Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie ty, tylko my, i nie w punkcie wyjściowym, tylko na czwartym albo piątym szczeblu dziesięcioszczeblowej drabiny.

– Nawet gdybym był na dziewiątym, i tak nic by się nie zmieniło. Jacyś ludzie chcą mnie zabić, a ja nie wiem dlaczego. Inni mogliby ich powstrzymać, ale tego nie robią. Ten facet w „Drei Alpenhäuser” powiedział, że Interpol zastawił na mnie sieci; jeśli w nie wpadnę, nie zdołam się wytłumaczyć. Nie wiedząc, co rzeczywiście zrobiłem, będę winny tego, o co mnie oskarżą. Zanik pamięci to kiepska linia obrony, a żadnej innej mogę po prostu nie mieć.

– Nie wierzę; nie wolno ci tak myśleć.

– No jasne…

– Przestań, Jasonie. Ja wcale nie żartuję.

Przestań, ileż to razy powtarzałem sobie to słowo. Kocham cię, jesteś jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek w życiu znałem, i ty wierzysz w moją niewinność. Dlaczego sam nie potrafię w nią uwierzyć?

Wstał z fotela, odruchowo badając, czy może już normalnie chodzić. Sprawność w nogach powracała, rany okazały się mniej groźne, niż sobie wyobrażał. Umówił się na wieczór z lekarzem z Wohlen na zdjęcie szwów. Nazajutrz wszystko miało się zmienić.

– Paryż… – tak, gdzieś w Paryżu znajdę odpowiedź. Wiem o tym, tak jak wiedziałem o tych trójkątach w Zurychu. Ale nie mam pojęcia, od czego zacząć. To istny obłęd, takie czekanie na jakiś znak, na jakieś słowo, na cokolwiek… choćby na głupie pudełko zapałek, które nasunie mi pewne skojarzenia i wskaże kierunek działania…

– Nie czekaj na znaki, tylko na wiadomość od Petera. Jutro zadzwonię do niego z Paryża.

– To nic nie zmieni, nie widzisz tego? Bez względu na to, co Peter odkryje, nie powie mi tej jednej najważniejszej rzeczy. Kim jestem? Dopiero odpowiedź na to pytanie mogłaby wyjaśnić, dlaczego nikt z Treadstone nie interesował się kontem, dlaczego jacyś ludzie próbują mnie zabić i dlaczego ktoś o imieniu Carlos obiecuje fortunę za mojego tru…

Głośny brzęk, jaki rozległ się przy stoliku, przerwał mu w pół słowa. Marie upuściła filiżankę i siedziała z szeroko wytrzeszczonymi oczami, z twarzą białą, jakby odpłynęła z niej cała krew.

– Co powiedziałeś?

– Że muszę wiedzieć dlaczego…

– Nie; to imię. Powiedziałeś przed chwilą: Carlos.

– Zgadza się.

– Tyle godzin przegadaliśmy, tyle czasu spędziliśmy razem i nigdy słowem o nim nie wspomniałeś.

Spojrzał na nią, odtwarzając w pamięci kilka ostatnich dni. To prawda. Opowiedział jej o wszystkim, co mu się przydarzyło, ale pominął Carlosa… jakby specjalnie chciał wymazać go ze swoich myśli.

– Chyba rzeczywiście nie. Kto to jest?

– Żarty sobie stroisz? Jeśli tak, to są w bardzo kiepskim stylu.

– Nie stroję żadnych żartów. Nie jestem w nastroju do żartów. Kim jest Carlos?

– Mój Boże, ty naprawdę nie wiesz – powiedziała, wpatrując mu się w oczy. – To część tego, co straciłeś.

– Kim jest Carlos?!

– Mordercą. Zwą go zamachowcem Europy. Poszukiwany od dwudziestu lat, ma na swoim koncie pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt zabójstw na politykach i wojskowych. Nikt nie wie, jak wygląda… ale mówi się, że ma bazę w Paryżu.

Bourne poczuł, jak przenika go zimny dreszcz.

Taksówka marki Ford, którą udali się do Wohlen, należała do zięcia konsjerża. Jason i Marie siedzieli na tylnym siedzeniu, obserwując pogrążony w mroku krajobraz, który przesuwał się szybko za oknami. Szwy zostały zdjęte, zastąpione miękkim bandażem i szerokimi kawałkami plastra.

– Wracaj do Kanady – powiedział cicho Jason, przerywając milczenie.

– Wrócę; mówiłam ci, że wrócę. Ale mam jeszcze kilka dni wolnych i chcę zobaczyć Paryż.

– Nie jesteś mi tam potrzebna. Słuchaj, zadzwonię do ciebie do Kanady. Sama na miejscu zasięgniesz informacji o Treadstone i powiadomisz mnie telefonicznie.

– Niedawno mówiłeś, że niewiele ci pomogą. Że nieważne, kto się kryje za Treadstone; znacznie ważniejsze jest to, dlaczego ktoś chce cię zlikwidować.

– Poradzę sobie. Ktoś z Paryża zna odpowiedź. Znajdę tego człowieka.

– Ale nawet nie wiesz, od czego zacząć. Czekanie na znak, słowo czy pudełko zapałek nic nie da. Możesz się ich wcale nie doczekać.

– Gdzieś muszą być jakieś wskazówki, jakiś trop.

– Z pewnością, ale ty ich nie dostrzeżesz. A ja tak. Wierz mi, naprawdę jestem ci potrzebna. Znam słowa, znam metody, o których ty nie masz najmniejszego pojęcia.

Spojrzał na jej twarz, po której przesuwały się cienie.

– Co masz na myśli?

– Banki. Treadstone musi mieć powiązania z bankami, i to nie tylko takie, o jakich myślisz.

Stary, zgarbiony człowiek w wyświechtanym płaszczu i z czarnym beretem w ręce szedł boczną nawą małego kościółka w wiosce Apajon, położonej szesnaście kilometrów na południe od Paryża.

Kiedy odgłos dzwonów bijących na Anioł Pański wypełnił echem wzniesioną z kamieni i belek budowlę, starzec zatrzymał się przy piątym rzędzie ław, czekając, aż znów nastanie cisza. Bicie w dzwon było sygnałem; starzec akceptował to wiedząc, że w tym czasie inny, młodszy mężczyzna, bezwzględny jak mało kto, okrąża kościółek, dokładnie przypatrując się wszystkim w środku i na zewnątrz. Gdyby zobaczył coś, co odbiegałoby od normy, albo kogoś podejrzanego, stanowiącego zagrożenie, bez zbędnych pytań zabiłby posłańca. Tak działał Carlos; ci, którzy zgadzali się służyć mu za płatnych posłańców, dobrze wiedzieli, że mogą stracić życie, jeśli przyprowadzą za sobą ogon. Byli to bez wyjątku starcy, starcy pamiętający dawne czasy, którzy zmęczeni podeszłym wiekiem, chorobami, a często jednym i drugim, zbliżali się do kresu swoich dni.

Carlos nie pozwalał sobie na najmniejsze ryzyko; w tej sytuacji jedyną pociechę stanowiła świadomość, że jeśli się zginie będąc u niego na służbie – lub z jego ręki – pieniądze zawsze trafią do pozostałej przy życiu wdowy albo do jej dzieci, bądź dzieci jej dzieci. Praca dla Carlosa nie była pozbawiona swoistej godności, i płacił wyjątkowo hojnie. Mała armia złożona z niedołężnych starców chętnie akceptowała jego zasady; u schyłku swoich dni mieli dzięki niemu cel w życiu.

Ściskając w ręce beret posłaniec ruszył dalej nawą: kierował się do konfesjonałów po lewej stronie kościoła. Zbliżył się do piątego, odciągnął zasłonę i wszedł do środka; po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do nikłego blasku, jaki rzucała jedyna świeca płonąca za półprzeźroczystą zasłonką, która oddzielała kapłana od spowiadających się wiernych. Usiadłszy na małej drewnianej ławce, spojrzał na niewyraźne zarysy postaci za przepierzeniem. Zobaczył to, co zwykle: zakapturzonego mężczyznę odzianego w habit mnicha. Nie zastanawiał się nad tym, jak wygląda zasłonięta kapturem twarz; tego typu spekulacje byłyby nie na miejscu.

– Angelus Domini.

– Angelus Domini, dziecię Boże – odparła szeptem zakapturzona postać. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Zbliżają się do kresu – powiedział starzec recytując właściwą formułkę – ale uczyniono je dostatnimi.

– To dobrze – rzekł Carlos. – W twoim wieku ważna jest świadomość, że ma się zabezpieczony byt. A teraz przejdźmy do interesów. Czy masz wiadomości z Zurychu?

– Tak. Sowa nie żyje, dwaj inni również, przypuszczalnie i trzeci. Czwarty został ciężko ranny w rękę: nie może pracować. Kain znikł. Podejrzewają, że jest z nim ta kobieta:

– A więc sprawy przyjęły dość nieoczekiwany obrót.

– To jeszcze nie wszystko. Człowiek, któremu polecono ją zabić, dotychczas się nie zgłosił. Miał ją zawieźć do parku. Nie wiadomo, co się stało.

– Wiadomo, że zamiast niej zabito stróża. Hmm… możliwe, że kobieta wcale nie była zakładniczką, tylko spełniała rolę przynęty. Przynęty, która przeistoczyła się w kulę u nogi Kaina.

– Muszę się nad tym zastanowić, a na razie mam dla ciebie dalsze instrukcje.

Starzec wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął z niej ołówek oraz skrawek papieru.

– Słucham.

– Zadzwoń do Zurychu. Chcę, żeby jutro przyjechał do Paryża ktoś, kto widział Kaina i potrafi go rozpoznać. Powiedz naszym w Zurychu, żeby porozumieli się z Koenigiem z Gemeinschaft Bank i kazali mu przesłać taśmę do Nowego Jorku. Do skrytki pocztowej w Greenwich Village.

– Proszę cię, troszkę wolniej – wtrącił sędziwy posłaniec. – Moje palce nie są już tak sprawne jak kiedyś.

– Wybacz mi – odparł szeptem Carlos. – Jestem zbyt zaaferowany i nie pomyślałem o tym. Przepraszam.

– Ależ nie, nie ma za co. Mów dalej.

– Niech nasi ludzie wynajmą kilka pokoi w pobliżu banku na rue Madeleine. Tym razem pieniądze zgubią Kaina. Ujmiemy tego samozwańca w podobnych okolicznościach, w jakich objawiła się jego buta. Tak, to będzie prawdziwa gratka dostać go w swoje ręce… Chyba że to ktoś inny.

11

Obserwował z odległości, jak Marie przechodzi przez kontrolę celno-paszportową na lotnisku berneńskim, a potem lustrował uważnie pasażerów zebranych w poczekalni Air France, sprawdzając, czy nikt jej nie rozpoznaje lub nie wykazuje nią zainteresowania. Była czwarta po południu, pora najbardziej wzmożonego ruchu na trasie do Paryża, kiedy to wszyscy uprzywilejowani biznesmeni śpieszyli z powrotem do „miasta świateł” po wypełnieniu żmudnych obowiązków w bankach berneńskich. Za ostatnią bramką Marie zerknęła przez ramię; Bourne skinął głową, odczekał, aż kobieta zniknie mu z oczu, po czym ruszył w stronę hali Swiss Air. George P. Washburn miał rezerwację na samolot o szesnastej trzydzieści lecący na Orly.

Uzgodnili, że spotkają się w kawiarni „Au Coin de Cluny”, którą Marie pamiętała jeszcze z czasów, gdy studiowała w Oksfordzie. Lokal mieścił się na bulwarze Saint-Michel, kilka przecznic od Sorbony. Gdyby przypadkiem już nie istniał, mieli się spotkać około dziewiątej wieczorem na schodach przed muzeum Cluny.

Bourne wiedział, że się spóźni; niewiele, ale jednak trochę. Sorbona bowiem miała jedną z najbogatszych bibliotek w Europie i w jej zbiorach musiały się znajdować stare roczniki gazet. W bibliotekach uniwersyteckich nie obowiązywały te same godziny urzędowania co w biurach administracji państwowej; studenci często korzystali z nich wieczorem, i właśnie tam, do biblioteki, Jason Bourne zamierzał skierować swoje pierwsze kroki po wylądowaniu w Paryżu. Musiał coś sprawdzić.

35
{"b":"97694","o":1}