Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Na przykład co?

– Dziś rano przeczytałem artykuł o wysyłce drogą morską amerykańskiej broni do Grecji i o debacie, jaka później miała miejsce w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rosjanie wyrazili protest. Rozumiem powagę sytuacji, znam powody walki o władzę w krajach śródziemnomorskich, wiem o kryzysie na Bliskim Wschodzie.

– Podaj inny przykład.

– Był artykuł o ingerencji rządu wschodnioniemieckiego w sprawy ambasady zachodnioniemieckiej w Warszawie. Państwa bloku wschodniego, zachodniego… to też rozumiem.

– Wiesz, o czym to świadczy, prawda? Że twój umysł jest wyczulony na sprawy związane z polityką, z geopolityką.

– Albo że posiadam zwykłą, normalną wiedzę o tym, co się dzieje we współczesnym świecie. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek był dyplomatą. Wysokość mojego konta w Gemeinschaft Bank raczej wyklucza pracę na państwowej posadzie.

– Zgadzam się, ale jednak orientujesz się w polityce. A co z mapami? Prosiłeś, żeby ci je kupić. O czym myślisz, kiedy na nie patrzysz?

– Czasem nazwy miejscowości przywodzą mi na myśl pewne obrazy, tak jak to miało miejsce w Zurychu. Widzę budynki, hotele, ulice… rzadziej twarze, które zawsze są bezimienne.

– Dużo podróżowałeś.

– Chyba tak.

– Na pewno tak.

– No dobrze, masz rację.

– Jak podróżowałeś?

– Jak to jak?

– Czym częściej? Samolotem czy samochodem? Nie chodzi mi o taksówki, tylko pojazd własnoręcznie prowadzony.

– Jednym i drugim. A dlaczego?

– Gdybyś powiedział, że samolotem, oznaczałoby to, że częściej odbywałeś dalekie podróże. Czy w trakcie wyjazdów spotykałeś się z ludźmi? Na lotnisku? Może w hotelu?

– Na ulicy – odparł niemal odruchowo.

– Na ulicy? Dlaczego na ulicy?

– Nie wiem. Spotykaliśmy się na ulicy… i w cichych, ciemnych pomieszczeniach.

– W restauracjach? Kawiarniach?

– Tak… i w pokojach.

– Hotelowych?

– Tak.

– Nie w biurach? Gabinetach?

– Może czasem. Ale rzadko.

– W porządku. Spotkania. Twarze. Czyje? Mężczyzn? Kobiet? Jednych i drugich?

– Na ogół mężczyzn. Niekiedy kobiet, ale przeważali mężczyźni.

– O czym mówili?

– Nie wiem.

– Postaraj się sobie przypomnieć.

– Nie mogę. Nie pamiętam żadnych głosów, słów.

– To nie były przypadkowe spotkania, prawda? Spotykałeś się z ludźmi, to znaczy, że byłeś z nimi umówiony. Oczekiwali ciebie, a ty ich. Kto wyznaczał te spotkania? Bo ktoś musiał.

– Przysyłano telegramy albo dzwoniono…

– Kto przysyłał? I skąd?

– Nie wiem. Wiadomość zawsze do mnie docierała.

– Do hotelu?

– Nie pamiętam. Chyba tak.

– Powiedziałeś, że z tego, co mówił zastępca dyrektora hotelu „Carillon”, wynikało, że zostawiano ci wiadomości w recepcji.

– Tak, rzeczywiście.

– Kto zostawiał? Ludzie z tego Tread coś tam?

– Treadstone-71.

– Treadstone-71. Czy to tam pracowałeś?

– Nazwa nic mi nie mówi. Nie figuruje w żadnym spisie.

– Skup się!

– Jestem skupiony. Ale powtarzam: ta nazwa nigdzie nie figuruje. Specjalnie dzwoniłem do Nowego Jorku.

– Dziwi cię to, a nie ma w tym nic dziwnego.

– Jak to?

– Treadstone może być samodzielnym wydziałem albo filią zajmującą się skupem towarów na rzecz macierzystego koncernu, którego nazwa nie pada podczas transakcji, gdyż mogłoby to podbić cenę. Takie praktyki stosowane są na każdym kroku.

– Kogo ty chcesz przekonać?

– Ciebie. Całkiem możliwe, że jesteś pełnomocnikiem swojej firmy upoważnionym do prowadzenia samodzielnych negocjacji finansowych. Wskazuje na to wysokość konta oraz klauzula, z której nigdy dotąd nie skorzystano, pozwalająca upoważnionym osobom mieć wgląd w jego stan. Te dwa fakty oraz twoje rozeznanie w przetasowaniach politycznych świadczą o tym, że jesteś zaufanym pracownikiem o szerokich kompetencjach, zapewne udziałowcem, a może nawet i współwłaścicielem macierzystego koncernu.

– Zbyt szybko wyciągasz wnioski.

– Ale wszystko, co powiedziałam, trzyma się kupy.

– Z wyjątkiem jednej czy dwóch rzeczy.

– Jakich?

– Po pierwsze z konta nie podejmowano pieniędzy, tylko je wpłacano. A zatem nic nie kupowałem, raczej coś sprzedawałem.

– Tego nie wiesz na pewno, bo nie pamiętasz. A zresztą, płacić można na różne sposoby.

– To znaczy?

– Ktoś dobrze obeznany w strategiach finansowych na pewno by wiedział. Co ci się jeszcze nie zgadza?

– Nie próbuje się zabić faceta tylko dlatego, że kupuje coś po niższej cenie. Demaskuje się go, ale nie próbuje zabić.

– Próbuje, jeśli się popełniło, jakiś gigantyczny błąd. Albo jeśli się wzięło tego faceta za kogoś innego. Słuchaj, Jasonie, usiłuję ci jedynie wytłumaczyć, że nie jesteś tym, kim myślisz. Bez względu na to, co mówią inni.

– Jesteś o tym przekonana?

– Najzupełniej. Spędziłam z tobą trzy dni. Rozmawialiśmy, uważnie ci się przysłuchiwałam. Zdarzyła się jakaś straszna pomyłka… albo jest to spisek.

– Spisek? Przeciwko komu? Czemu?

– Tego właśnie musisz się dowiedzieć.

– Wspaniale.

– Powiedz, co przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o pieniądzach?

Przestań. Mylisz się. Nie dręcz mnie. Czy nic nie rozumiesz? Kiedy myślę o pieniądzach, myślę o zabijaniu.

– Nie wiem. Jestem zmęczony. Chce mi się spać. Jutro rano wyślij telegram.

Było już sporo po północy; zaczynał się czwarty dzień ich pobytu w pensjonacie, a sen wciąż nie nadchodził. Bourne wpatrywał się w sufit, w ciemne, drewniane belki, w których odbijał się blask lampy stojącej na stoliku w przeciwnym rogu pokoju. Marie nie gasiła jej na noc; nie pytał o powód, a ona nie tłumaczyła dlaczego.

Rano miała wyjechać, on zaś musiał ustalić dalszy plan działania. Zamierzał pozostać w pensjonacie kilka dni dłużej i pod koniec tygodnia umówić się z lekarzem z Wohlen na zdjęcie szwów. A potem udać się do Paryża. W Paryżu były pieniądze… oraz coś jeszcze; czuł, że tam właśnie znajdzie ostateczną odpowiedź.

Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie.

Czego się dowie? Czy spotka człowieka zwanego Carlosem? Kim jest ów Carlos i co go łączy z Jasonem Bourne’em?

Usłyszał szelest pościeli na kanapie przy ścianie. Odwrócił głowę i zdumiony spostrzegł, że Marie nie śpi. Leżała wpatrując się w niego intensywnie.

– Mylisz się – powiedziała.

– W czym?

– To nie jest tak, jak myślisz.

– Skąd wiesz, co myślę?

– Bo już widziałam to spojrzenie w twoich oczach; myślisz o sprawach, których nie jesteś pewien, i boisz się, że te różne przypuszczenia, które przychodzą ci do głowy, mogą okazać się prawdziwe.

– Niektóre są prawdziwe. Inaczej skąd bym wiedział o Steppdeckstrasse? Albo o grubasie w „Drei Alpenhäuser”?

– Nie mam pojęcia, ale ty też nie.

– Ta ulica istnieje, grubas również. Nie wymyśliłem ich.

– Musisz poznać prawdę, Jasonie. Nie jesteś taki, jak twierdzą. Postaraj się znaleźć odpowiedź.

– W Paryżu.

– Tak, w Paryżu.

Podniosła się z kanapy; jasnokremowa, niemal wpadająca w biel koszula nocna zapinana pod szyją na guziczki z masy perłowej falowała nad podłogą, kiedy Marie boso zbliżała się do łóżka. Stanęła przy nim, patrząc w dół na Jasona i powoli zaczęła rozpinać guziki; pozwoliła, żeby koszula zsunęła się jej z ramion, po czym przysiadła obok mężczyzny. Widział nad sobą jej piersi. Po chwili schyliła się, delikatnie ujmując w swoje dłonie jego twarz; spojrzenie miała nieruchome, oczy – tak jak często podczas ostatnich kilku dni – utkwione w jego oczach.

– Dziękuję za uratowanie mi życia – szepnęła.

– Ja tobie również – odparł.

Pragnął jej i wiedział, że ona czuje to samo, i zastanawiał się tylko, czy jej pragnieniu również towarzyszy ból. Nie miał wspomnień dotyczących kobiet i może dlatego, że ich nie miał, Marie utożsamiała dla niego wszystko, co mógł sobie wymarzyć, a nawet o wiele więcej. Rozproszyła mrok, który go otaczał. Odjęła mu ból.

Bał się powiedzieć jej, co czuje. A teraz ona mówiła mu, że się zgadza, choćby na bardzo krótko, że gotowa jest poświęcić resztę nocy na przywracanie mu pamięci, bo sama również łaknie wytchnienia od wiejącej wokół grozy. Na godzinę czy dwie mogą zapomnieć o napięciu i rozkoszować się błogim spokojem. Jason nie prosił o nic więcej; Boże, jakże strasznie pragnął Marie!

Dotknął ręką jej piersi i zbliżył usta do jej ust; ich wilgotność podnieciła go, rozwiała wszelkie wątpliwości.

Kobieta uniosła kołdrę i wsunęła się w jego ramiona.

Leżała w objęciach Jasona, z głową na jego piersi, uważając, by nie dotknąć postrzelonego ramienia. Po chwili zsunęła się delikatnie i podparła na łokciu. Jason spojrzał na nią; ich oczy się spotkały i oboje się uśmiechnęli. Podniosła rękę i położyła palec na jego ustach.

– Mam ci coś do powiedzenia – rzekła cicho – i nie chcę, żebyś mi przerywał. Nie wyślę telegramu do Petera. Jeszcze nie teraz.

– Ale… – Zdjął jej rękę ze swojej twarzy.

– Proszę cię, nie przerywaj. Powiedziałam: jeszcze nie teraz. To nie znaczy, że wcale nie wyślę; wyślę, ale później. Na razie zostaję z tobą. Jadę z tobą do Paryża.

– A jeśli nie chcę twojego towarzystwa? – spytał wbrew sobie. Pochyliła się, całując go lekko w policzek.

– Nie wierzę. Mój komputer ma inne dane.

– Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien.

– Ale nie jesteś na moim miejscu… słuchaj, czułam, jak mnie tulisz, jak usiłujesz powiedzieć mi tyle różnych rzeczy, których nie potrafisz ująć w słowa, a które od kilku dni obojgu nam leżą na sercu. Nie umiem wytłumaczyć tego, co się stało. Pewnie istnieją jakieś mętne psychologiczne teorie objaśniające więź, jaka powstaje między dwojgiem w miarę inteligentnych ludzi, którzy znaleźli się w piekle i razem próbują się z niego wydostać. Może nic więcej się za tym nie kryje. Ale w tej chwili ta więź jest zbyt silna, żebym mogła ją zerwać i cię tak po prostu zostawić. Ocaliłeś mi życie i chcę ci pomóc.

33
{"b":"97694","o":1}