Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Co by wówczas zrobił? O czym by myślał? Czy oprócz nieujarzmionego strachu przed śmiercią i pustką czułby coś jeszcze? Na tym winien się teraz skoncentrować, właśnie to wielokrotnie podkreślał Washburn w Port Noir. Przypomniały mu się słowa doktora.

Jeśli kiedykolwiek będziesz miał okazję przyjrzeć się sytuacji wywołującej stres – i oczywiście starczy ci czasu – postaraj się za wszelką cenę wyobrazić sobie w niej siebie. Daj się ponieść skojarzeniom, niech twój umysł wypełnią słowa i obrazy. W nich szukaj klucza.

Jean-Pierre spoglądał więc w okno, świadomie pragnąc ujawnić choćby cząstkę nieświadomości; wbił oczy w szaleństwo natury za szybą, analizował je i „starał się za wszelką cenę” usłyszeć słowa, ujrzeć obrazy.

Krystalizowały się, niespiesznie. Ciemność. Ryk wiatru – ciągle narastający, rozdzierający uszy aż do bólu. Głowa… Wichura chłostała lewą część twarzy, paliła skórę, zmusiła go do tego, by osłonił się ramieniem. Ramię… Lewe ramię. Lewa ręka była uniesiona, dłoń w rękawiczce zaciśnięta na równej metalowej krawędzi, a prawa na… taśmowym uchwycie. Trzymał za taśmowy uchwyt i na coś czekał. Na sygnał, na… migotanie światła, klepnięcie w plecy, może na oba sygnały jednocześnie. Sygnał. Nadszedł. Runął w dół. W mrok. W otchłań. Jego ciało porwane wiatrem, ciśnięte w czarne niebo, koziołkowało i obracało się. Skoczył. Skoczył ze… spadochronem!

– Etes-vous malade?

Obłąkany majak prysnął. Zdenerwowany pasażer siedzący obok dotknął jego lewego ramienia; ręka Jean-Pierre’a była uniesiona, palce dłoni rozczapierzone i zesztywniałe, jak gdyby stawiały czemuś opór. Prawa ręka wciśnięta głęboko w marynarkę biegła w poprzek piersi, a dłoń ściskała klapę, gniotąc materiał; z czoła ściekały mu strumyczki potu. A jednak! Udało się. Trwało ledwie jeden chory moment, ale nadeszło, przyszło.

– Pardon - powiedział, opuszczając ręce. – Un rêve – dodał, by coś rzec.

Pogoda odmieniła się i maszyna wyrównała lot. Uśmiechy na znękanych twarzach stewardes stały się na powrót szczere. Zaczęto znów obsługiwać pasażerów, a ci spoglądali, po sobie z lekkim zażenowaniem.

Pacjent doktora Washburna obserwował otoczenie, lecz widział niewiele. Był pochłonięty obrazami, które przed chwilą ujrzał oczyma duszy, dźwiękami, które słyszał z tak namacalną wyrazistością. Więc wyskoczył z samolotu… Nocą. Te sygnały – metalowa krawędź, taśmowy uchwyt – były niezmiernie istotne. Skakał ze spadochronem! Gdzie?! Po co?!

Przestań się zadręczać!

Żeby odegnać rozbuchane szaleństwo myśli, sięgnął do kieszeni na piersi, wydostał sfałszowany paszport i otworzył go. Jak się spodziewał, nazwisko „Washburn” pozostało nie zmienione; było nader pospolite i – jak zapewniał jego prawowity właściciel – nie trefne. Ale imię doktora, „Geoffrey R.”, uległo zmianie na „George P.”, a interlinie, odstępniki i opustki wykonano po mistrzowsku. Po mistrzowsku również podretuszowano fotografię i w niczym już nie przypominała tamtego zdjęcia z automatu, jakie zrobił w pasażu pod arkadami.

Oczywiście numery identyfikacyjne sfałszowano, a nowe dawały gwarancję, że nie wzbudzą czujności komputera podczas odprawy paszportowej, przynajmniej do chwili, gdy właściciel dokumentu okaże go urzędnikowi po raz pierwszy – później klient brał na siebie całą odpowiedzialność. Płaciło się więc i za kunszt wykonania, i za sprzęt, i za gwarancję, gdyż owa gwarancja wymagała rozlicznych koneksji w Interpolu i w urzędach imigracyjnych. Ludzie pracujący przy odprawie celnej, eksperci od komputerów, fachowcy zatrudnieni w całej europejskiej sieci granicznej – wszyscy dostawali regulaminowy haracz w zamian za bezcenne informacje i rzadko popełniali błędy. Kiedy – o ile w ogóle – je popełniali, ryzykowali utratę oka lub ręki, bo tacy już byli handlarze fałszywymi dokumentami.

„George P. Washburn”. Nie odpowiadało mu to nazwisko; człowiek, który nosił je w nie zmienionej formie, zbyt solidnie wprowadził go w psychologiczne podstawy techniki wolnych skojarzeń. „George P.” wygląda prawie jak „Geoffrey R.”, a Geoffrey R. to nieszczęśnik, ofiara nałogu wynikającego z konieczności ucieczki – ucieczki od własnego „ja”, od własnej tożsamości. Ucieczka była ostatnią rzeczą, jakiej Jean-Pierre chciał; życie jako takie miało dla niego mniejsze znaczenie niż odpowiedź na pytanie: kim był?

Czy aby na pewno?

Wszystko jedno. Klucz do zagadki spoczywał w Zurychu. W Zurychu…

– Mesdames et messieurs. Nous commençons notre descente vers l’aéroport de Zurich.

Znał nazwę hotelu: „Carillon du Lac”. Podał ją kierowcy taksówki bez chwili namysłu. Wyczytał ją gdzieś? Może w jednym z folderów reklamujących Zurych, które znalazł w pojemnych kieszeniach pasażerskiego fotela?

Nie, bo znał skądś wnętrze hotelowego foyer, bo ponure, ciemne, wypolerowane drewno boazerii nie było mu obce. I te ogromne tafle okien wychodzących na jezioro! Musiał tu kiedyś być, musiał kiedyś tu stać, tu, w miejscu, gdzie stał teraz – przed wykładaną marmurem ladą recepcji. Był tu kiedyś! Dawno!

Słowa recepcjonisty rozwiały wszelkie wątpliwości i spadły na Jean-Pierre’a jak grom.

– Miło znów pana widzieć, sir. Od pańskiej ostatniej wizyty minęło sporo czasu.

Minęło?! Sporo czasu?! Ile czasu?! Chryste, dlaczego nie zwraca się do mnie po nazwisku?! Nie znam cię! Sam siebie nie znam! Pomóż mi! Proszę, pomóż mi!

– No cóż… chyba tak – odrzekł. – Zechce pan coś dla mnie zrobić? Wywichnąłem rękę i trudno mi pisać. Proszę wypełnić za mnie kartę meldunkową; spróbuję ją jakimś cudem podpisać, dobrze? – Jean-Pierre wstrzymał oddech. Co będzie, jeśli ugrzeczniony recepcjonista za kontuarem poprosi go o powtórzenie nazwiska? Albo choćby o jego przeliterowanie?

– Oczywiście, proszę pana. – Recepcjonista obrócił kartę i zaczął pisać. – Czy zechce pan udać się do naszego lekarza?

– Może później, nie teraz.

Wciąż pisał. W końcu przestał, znów obrócił kartę i ułożył do podpisu.

Pan J. Bourne. Nowy Jork, USA.

Pacjent doktora Washburna wbił w nią oczy. Gapił się, osłupiały, zahipnotyzowany literkami. Zdobył wreszcie własne nazwisko – część nazwiska, mówiąc dokładniej. Zdobył też nazwę kraju i miasta, w którym mieszkał.

J. Bourne. Jon ? James ? Joseph ? Jakie imię kryje się za literą „J”?! Czy tamten zechce, żeby podpisał się także imieniem? Nie. Podpisze się dokładnie tak, jak stało w karcie.

J. Bourne.

Starał się pisać nazwisko w sposób tak niewymuszony i naturalny, na jaki tylko było go stać. Dał umysłowi carte blanche i czekał, aż myśli i obrazy uwolnione sytuacją dotrą do jaźni. Do jaźni nie dotarło nic, ot, tyle tylko, że podpisywał się obcym nazwiskiem; nie odczuł żadnych sensacji.

– Zaniepokoiłem się, mein Herr – powiedział recepcjonista. – Już sądziłem, że może popełniłem gdzieś błąd. Mam za sobą bardzo pracowity tydzień, jeszcze bardziej pracowity dzień. Ale z drugiej strony, byłem pewien, że błędu nie zrobiłem.

A gdyby tak zrobił? Gdyby tak popełnił jakiś błąd? Pan J. Bourne z Nowego Jorku, USA, nie chciał nawet o tym myśleć.

– Zawsze wierzyłem w pańską pamięć, Herr… Stossel – odrzekł Bourne, rzuciwszy okiem na tabliczkę z nazwiskiem dyżurującego recepcjonisty wywieszoną na ścianie z lewej strony kontuaru; Stossel był zastępcą dyrektora hotelu „Carillon du Lac”.

– Bardzo pan uprzejmy, Herr Bourne. – Stossel skłonił się za ladą. – Oczywiście, wszelkie pana życzenia zostaną spełnione tak jak zwykle. Pamiętam je doskonale.

– Cieszę się. Z tym, że być może zmienię nieco obyczaje. Czegóż to ja od was ostatnio chciałem?

– Życzył pan sobie, żeby każdemu, kto do pana telefonuje lub kto o pana pyta w recepcji, mówić, że jest pan aktualnie nieobecny, po czym natychmiast o takim fakcie pana zawiadomić. Jedynym wyjątkiem jest pana firma z Nowego Jorku, Korporacja Treadstone-71 jeśli mnie pamięć nie myli…

Jeszcze jedna nazwa! Firma, którą może zlokalizować jednym telefonem międzynarodowym. Mglista łamigłówka zaczynała przybierać coraz konkretniejsze kształty. Wracało ożywienie.

– Tak, niech tak zostanie. Herr Stossel. Odpowiednio docenię pańskie kompetencje.

– Jesteśmy w Zurychu, sir – odparł skromnie i grzecznie, wzruszywszy lekko ramionami. – Był pan zawsze nadzwyczaj hojny, Herr Bourne… Vorwärts! Schnell!

Kiedy wchodził do windy za boyem hotelowym, czuł, że wyjaśniło się kilka spraw. Znał swoje nazwisko i rozumiał, dlaczego zastępca dyrektora „Carillon du Lac” tak szybko je sobie przypomniał. Wiedział, z jakiego kraju tu przyjeżdżał, z jakiego miasta, poznał też nazwę firmy, która go zatrudnia – w każdym razie firmy, która go kiedyś zatrudniała, i za każdym razem, kiedy odwiedzał Zurych, podejmował pewne środki ostrożności; miały go chronić przed niepożądanymi lub niespodziewanymi gośćmi. Tego właśnie nie umiał rozgryźć, bo albo organizuje się zabezpieczenie dokładne i szczelne, albo nie organizuje się go wcale. Gdzie szukać plusów ochrony tak dziurawej, tak łatwej do ominięcia? Uznał ją za amatorską, bezwartościowa, za dziecięcą zabawę w chowanego: Gdzie jestem? No? Spróbuj mnie znaleźć. Krzyknę i naprowadzę cię na moją kryjówkę, dobrze?

Amatorszczyzna, a jeśli w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w ogóle się czegoś o sobie dowiedział, to tego, że jest zawodowcem. Jaki miał fach, nie miał pojęcia, lecz bez wątpienia był profesjonalistą.

Głos panienki z nowojorskiej informacji zanikał chwilami na linii, ale to, co mówiła, docierało do niego z irytującą wyrazistością i nieodwołalnością wyroku.

– Takiej firmy nie ma w spisach, proszę pana. Sprawdziłam najnowsze wykazy, nawet numery prywatne, i nie figuruje tam żadna korporacja „Treadstone”. Nie ma tam nawet nazwy podobnej do „Treadstone-71”.

– Może „71” zostało opuszczone, żeby…

– Nie, proszę pana, firma o takiej nazwie nie istnieje. Powtarzam, jeśli dysponuje pan nazwą pełniejszą, jeśli poda mi pan rodzaj działalności, jaką firma prowadzi, być może będę w stanie pomóc.

12
{"b":"97694","o":1}