W niespełna dziesięć minut, przy minimum wyjaśnień, sprawa została załatwiona – po zeszlifowaniu numerów silnika jaguar miał przepaść gdzieś w północnej Afryce.
Kluczyki osadzone w srebrze, z monogramem, oddał za sześć tysięcy franków, co stanowiło jedną piątą ceny samochodu Chamforda. Potem złapał taksówkę i kazał się wieźć do lombardu, ale nie do renomowanego, gdzie zadawano by dużo pytań. Polecenie było jasne – to Marsylia. Trzydzieści minut później sprzedał złotego perrégauxa i za osiemset fraków nabył seiko. Zegarek był odporny na wstrząsy – praktyczność określa wartość.
Następny przystanek: niewielki dom towarowy w południowej części Cannebière. Z półek i wieszaków wybrał ubranie, zapłacił, dopasował je w przymierzalni i wyrzucił źle leżącą bluzę wraz ze spodniami.
Z wystawy na piętrze kupił miękką, skórzana walizkę i umieścił w niej chlebak oraz trochę zapasowej odzieży. Spojrzał na swój nowy czasomierz; dochodziła piąta. Pora rozejrzeć się za dobrym hotelem. Praktycznie biorąc, nie spał od kilku dni, a musiał odpocząć, nabrać sił przed spotkaniem na rue Sarrasin, w knajpie „Le Bouc de Mer”, gdzie poczyni przygotowania do innego, o wiele ważniejszego spotkania – tego w Zurychu.
Leżał na łóżku i gapił się w sufit, na którego gładkiej powierzchni tańczyły nieregularne refleksy ulicznych latarń. Noc nad Marsylią zapadła nagle, a wraz z ciemnością przyszło nieokreślone poczucie wolności, jak gdyby mrok był ogromnym, grubym pledem tłumiącym ostre światło słońca, które obnażało zbyt wiele i zbyt szybko, i znów dowiadywał się czegoś o sobie: nocą czuł się lepiej niż za dnia; niczym na wpół zagłodzony kot pewniej wychodził na żer w ciemności. Lecz odkrył w tym i sprzeczność, gdyż podczas długich miesięcy w Île de Port Noir łaknął słońca, chłonął je, z utęsknieniem czekał brzasku pragnąc, by dzień trwał wiecznie.
Coś się z nim działo, zmieniał się.
Coś się już wydarzyło. Za sobą miał doświadczenia, które zadawały kłam temu, że lepiej sobie radzi nocą. Nie dalej jak przed dwunastoma godzinami tkwił w łodzi rybackiej na morzu, mając przed oczyma cel podróży i ledwie dwa tysiące franków u pasa. Zgodnie z wywieszoną w hotelowym holu tabelą bieżących kursów dwa tysiące franków to mniej niż pięćset dolarów amerykańskich. Teraz dysponował paroma zestawami niezłych ubrań, leżał na łóżku w przyzwoitym hotelu, a w portfelu od Vuittona, należącym do markiza Chamforda, miał dwadzieścia trzy tysiące franków. Dwadzieścia trzy tysiące franków… To prawie sześć tysięcy dolarów.
Gdzie się narodził, że zdolny jest do takich rzeczy?!
Dość! Dość!
Rue Sarrasin była tak wiekowa, że w innym mieście uchodziłaby pewnie za trakt graniczny. Tymczasem ów szeroki, pokryty klinkierową nawierzchnią zaułek łączący ulice wybudowane stulecia później znajdował się w Marsylii, gdzie starożytność współistnieje ze starością, ale gdzie starożytność pospołu ze starością gryzie się z nowym. Rue Sarrasin miała nie więcej niż dwieście metrów długości – dwieście metrów zastygłych w czasie zatrzymanym między ścianami budynków nabrzeża, nie oświetlonych latarniami, chwytającymi w sidła napływające z portu mgły. Rue Sarrasin to ustronna uliczka sprzyjająca przelotnym spotkaniom tych, którzy swymi konszachtami woleli nie kłuć ludzi w oczy.
„Le Bouc de Mer” była jedynym źródłem światła i dźwięku. Knajpa mieściła się mniej więcej pośrodku alei, w dziewiętnastowiecznym budynku dawnego urzędu. Zburzono w nim wiele gabinetów, żeby ulokować tam duży bar i stoliki; wiele z nich zachowano, by umożliwić bywalcom mniej publiczne spotkania. Był to rodzaj wyzwania, jaki nadbrzeże rzucało zacisznym pokoikom, od jakich roiło się w restauracjach przy Cannebière; tyle tylko, że wierni swemu statusowi właściciele z rue Sarrasin nie instalowali w owych przybytkach drzwi, lecz zasłony.
Jean-Pierre manewrował między stolikami, przebijając się przez warstwy tytoniowego dymu, omijając słaniających się na nogach rybaków, pijanych żołnierzy i dziwki o czerwonych twarzach, które szukały tu łóżka na noc, a przy okazji kilku franków. Niby rozglądając się za kumplami z załogi, raz po raz odchylał zasłony gabinecików, aż znalazł kapitana łodzi. Obok niego za stołem siedział jeszcze ktoś: chudy mężczyzna o bladej twarzy, z oczami świdrującymi niczym ślepia łasicy.
– Siadaj – rzucił groźnie szyper. – Myślałem, że będziesz wcześniej.
– Powiedział pan między dziewiątą a jedenastą. Jest za kwadrans jedenasta.
– Kto późno przychodzi, ten stawia.
– Chętnie. Niech pan zamówi coś porządnego, jeśli coś takiego tu mają.
Chudy mężczyzna o bladej twarzy uśmiechnął się. Będzie dobrze.
I było. Sfałszowanie paszportu Washburna okazało się – jakżeby inaczej? – rzeczą najtrudniejszą pod słońcem, ale pietyzm, odpowiedni sprzęt i kunszt załatwią nawet to.
– Ile?
– Umiejętności i sprzęt są w cenie. Dwa i pół tysiąca franków.
– Kiedy go mogę odebrać?
– Kunszt i dokładność wymagają czasu. Za trzy, cztery dni. Najwcześniej, bo i tak mistrz będzie pracował pod wpływem wielkiego stresu. Skrzyczy mnie.
– Dołożę tysiąc franków, jeśli mistrz zdąży do jutra.
– Do dziesiątej rano – odrzekł szybko mężczyzna o bladej twarzy. – Jakoś przełknę jego obelgi.
– I ten tysiączek ekstra, co? – wtrącił się naburmuszony kapitan. – Coś ty wywiózł z Port Noir? Brylanty?
– Talent – powiedział Jean-Pierre i wierzył w to, choć tego nie rozumiał.
– Będzie tylko potrzebne zdjęcie – dodał bladolicy.
– W pasażu zrobiłem to – odpowiedział pacjent Washburna, wyjmując z kieszeni bluzy małą kwadratową fotografię. – Jestem pewien, że pański drogocenny sprzęt jakoś ją wyostrzy.
– Ładne ciuchy – rzucił szyper, oddając zdjęcie fałszerzowi.
– Tak, dobrze skrojone – zgodził się Jean-Pierre.
Uzgodnili miejsce porannego spotkania, zapłacili za whisky, kapitan odebrał ukradkiem pięćset franków – dobito targu. Klient opuścił gabinet i ruszył poprzez zatłoczony, buchający ochrypłymi głosami i dymem bar w stronę drzwi.
Stało się to tak nagle, tak szybko, tak zupełnie nieoczekiwanie, że nie było czasu na myślenie. Zadziałał odruchowo.
Zderzyli się gwałtownie i przypadkowo, ale oczy, które w nim utkwiły, najwyraźniej wiedziały, na kogo patrzą, bo szeroko rozwarte z niedowierzania, na granicy histerycznego przerażenia, zdawały się wychodzić z orbit.
– Nie! Boże, nie! To niemożliwe! – Mężczyzna odwrócił się i chciał wniknąć w tłum.
Jean-Pierre zrobił krok w przód i chwycił go za ramię.
– Zaczekaj!
Mężczyzna odwrócił się znowu, ujął nadgarstek Jean-Pierre’a między kciuk a wyprostowane palce dłoni i niczym widłami zrzucił rękę z ramienia.
– Przecież ty… Ty nie żyjesz! Jesteś trupem! Nie mogłeś przeżyć!
– Przeżyłem. Mów, co wiesz.
Twarz mężczyzny wykrzywiła maska obłąkanej wściekłości. Zmrużył oczy, otworzył usta wciągając głośno powietrze i odsłaniając żółtawe zęby, które połyskiwały jak zwierzęce kły. Nagle wyciągnął nóż, a szczęku otwieranego sprężyną ostrza nie zagłuszył nawet barowy zgiełk. Uzbrojona dłoń wystrzeliła do przodu; klinga niczym przedłużone ramię atakującego mierzyła w brzuch Jean-Pierre’a.
– Wykończę cię! – syknął nieznajomy.
Przedramię Jean-Pierre’a pomknęło ruchem wahadłowym w dół, odrzucając z drogi nóż. Obrócił się unosząc lewą nogę i obcasem buta trafił tamtego w biodro.
– Cze-sah! – mimowolny okrzyk go ogłuszył.
Mężczyzna runął do tyłu na trójkę pijących rybaków; nóż brzęknął o podłogę. Ludzie zauważyli broń, zbiegli się gapie, pięści i ręce rozdzieliły walczących.
– Won stąd!
– Kłócić się to nie tutaj!
– Nie chcemy tu glin, zalane sukinsyny!
Rozjuszona, ordynarna gwara marsylczyków niosła się ponad kakofonią dźwięków wypełniających „Le Bouc de Mer”. Bywalcy otoczyli Jean-Pierre’a, a on patrzył, jak jego niedoszły zabójca przebija się przez tłum w stronę wyjścia, trzymając ręce w pachwinie. Masywne drzwi otworzyły się na oścież i nieznany mężczyzna zniknął w ciemnościach na rue Sarrasin.
Ktoś, kto sądził, że pacjent doktora Washburna nie żyje, ktoś, kto pragnął jego śmierci, wiedział już, że Jean-Pierre ocalał.
Klasa turystyczna Caravelli Francuskich Linii Lotniczych lecącej do Zurychu wypełniona była do granic możliwości; na wąskich fotelach siedziało się tym mniej wygodnie, im mocniej dawały o sobie znać turbulencje powietrza rzucającego samolotem. Jakieś niemowlę wrzeszczało w ramionach matki, inne dzieci szlochały, tłumiąc w sobie okrzyki strachu; rodzice uśmiechali się uspokajająco, sztucznymi uśmiechami dodając sobie pewności, której nie czuli. Inni pasażerowie siedzieli cicho, niektórzy pili whisky, opróżniając jednakże szklaneczki szybciej niż zazwyczaj. Kilku z nich siliło się na śmiech z trudem dobywający się z zaciśniętych gardeł. Obłudni pozoranci – miast kamuflować, śmiech podkreślał tylko ich strach. Każdy przeżywał ciężki lot na swój sposób, lecz nikt nie zdołał uciec przed strachem. Człowiek zamknięty w stalowym cygarze trzydzieści tysięcy stóp nad ziemią ulegał mu łatwo, bo maszyna zaraz, za chwilę, mogła runąć w dół, pikując w przepaść z agonalnym rykiem silników. Narastaniu strachu towarzyszyły nieodłączne pytania: Jakie myśli cisną się wówczas do głowy? Jak się wtedy człowiek zachowuje?
Pacjent doktora Washburna chciał znaleźć na nie odpowiedź; czuł, że to ważne. Siedział przy oknie ze wzrokiem utkwionym w skrzydło samolotu i obserwował, jak powierzchnia olbrzymiej metalowej płaszczyzny drga, gnie się i wibruje pod wpływem brutalnych uderzeń wiatru. Strumienie powietrza zderzały się ze sobą, zmuszając stalowy produkt cywilizacji do uległości, ostrzegając mikrych śmiałków przed kaprysami przyrody, wobec których nie znaczyli nic. Odrobina ciśnienia ponad wytrzymałość tworzywa i skrzydło pęknie niczym kończyna oderwana żywcem od opływowego korpusu, odrzucona i rozszarpana wichurą. Nadwątlony nit – maszyna eksploduje i poszybuje bezwładnie w nicość.