– Tutaj! Jest tutaj! – krzyknął Carlos.
Obłęd! Morderca kieruje tych ludzi prosto do niego, do niego! Rozum oszalał, nic już nie ma sensu!
Drzwi otworzył z hukiem wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu; nie był sam, lecz Jason już nic nie widział. Oczy zachodziły mu mgłą, kształty i dźwięki stawały się niewyraźne, zamazane. Toczył się w dal. Coraz dalej i dalej… Wtem jednak zobaczył coś, czego nie chciał widzieć. Postać o sztywnych ramionach, poruszających się płynnie nad zwężającym się torsem wybiegła z pokoju i pomknęła słabo oświetlonym korytarzem. Carlos! Krzyki zabójcy pozwoliły mu się wydostać z pułapki. Odwrócił sytuację. W chaosie, jaki zapanował, schwytał w potrzask myśliwego, i uciekał!
– Carlos… – Bourne wiedział, że go nie usłyszą; z jego krwawiącego gardła wydobył się jedynie szept. Spróbował jeszcze raz, wydobywając dźwięk z brzucha. – To on. To… Carlos.
Powstało zamieszanie, wykrzykiwano chaotyczne i zaskakujące rozkazy. Nagle w polu widzenia Bourne’a pojawiła się znajoma postać. Utykając, szedł ku niemu mężczyzna, kaleka, który usiłował go zabić na cmentarzu pod Paryżem. Nie było ratunku! Jason pochylił się do przodu i zaczął się czołgać w kierunku syczącej, oślepiającej rakiety. Pochwycił ją i trzymał, jak gdyby była bronią palną, mierząc w człowieka z laską.
– No dalej! Naprzód! Zbliż się, skurwielu! Wypalę ci ślepia! Myślisz, że mnie zabijesz, co? To ja cię zabiję! Wypalę ci ślepia!
– Nie rozumiesz – powiedział drżącym głosem utykający mężczyzna. – To ja, Delta. Conklin. Myliłem się.
Rakieta przypalała mu ręce, oślepiała go!… Szaleństwo. Wszędzie dokoła słyszał wybuchy, oślepiające, ogłuszające, przerywane niesamowitymi wrzaskami z dżungli, które towarzyszyły każdej eksplozji.
Dżungla? Tam Quan! Wszędzie wilgotny, gorący odór, ale dotarli na miejsce! Obóz-baza należał do nich!
Wybuch z lewej strony! Widzi go! Wysoko nad ziemią wisi między drzewami bambusowa klatka. Zamknięta wewnątrz niej postać porusza się. Żyje! Dostać się do niej, dotrzeć tam!
Usłyszał krzyk z prawej strony. Jakiś człowiek z bronią w ręku szedł utykając w zarośla. Oddychał ciężko i kasłał z powodu dymu. To on. Blond włosy, które nagle oświetliło słońce i stopa złamana przy skoku spadochronowym. Skurwiel! Kawał drania, który razem z nimi przechodził szkolenie, czytał mapy, latał z nimi na północ… zastawiając jednocześnie przez cały czas na nich pułapkę! Zdrajca z nadajnikiem, przez który przekazywał przeciwnikowi informacje, gdzie atakować w dżungli – Tam Quan.
To był Bourne! Jason Bourne. Zdrajca, śmieć!
Złap go! Nie pozwól mu dotrzeć do innych! Zabij go! Zabij Jasona Bourne’a! To on jest twoim wrogiem! Ognia!
Nie upadł! Wciąż miał przed sobą głowę, która przecież została rozerwana na kawałki. Zbliżała się do niego! Co się dzieje? Obłęd. Tam Quan…
– Chodź z nami – powiedział kaleka wchodząc z dżungli do pokoju. – Nie jesteśmy twoimi wrogami. Chodź z nami.
– Zostawcie mnie w spokoju! – Bourne znów się rzucił, tym razem z powrotem w stronę ściągniętego ekranu. Było to jego sanktuarium, jego całun, okrycie przy narodzinach i obicie trumny. – Jesteś moim wrogiem! Zabiję was wszystkich! Wszystko mi jedno, nieważne! Czy nie rozumiesz? Jestem Deltą! Kain to Charlie, a Delta to Kain! Czego jeszcze chcecie ode mnie? Istniałem i zarazem nie istniałem! Żyję, a zarazem mnie nie ma! Skurwysyny! Dranie! No, dalej! Zbliżcie się!
Nagle usłyszał inny głos, głębszy, spokojniejszy, mniej natrętny.
– Pójdźcie po nią. Przyprowadźcie ją tutaj.
Gdzieś w oddali syreny osiągnęły crescendo, po czym ucichły. Zapadła ciemność, fale uniosły Jasona wysoko w nocne niebo, po to tylko, by znów rzucić w dół, cisnąć w przepaść wodnej przemocy. Wkraczał do królestwa lekkiej jak piórko… pamięci. Teraz nocne niebo wypełnił wybuch, nad ciemną wodą wzniósł się ognisty diadem. Nagle z chmur padły słowa i wypełniły ziemię, usłyszał je.
– Jasonie, kochanie moje. Moje jedyne kochanie. Weź mnie za rękę. Ściśnij ją. Mocno, Jasonie. Mocno, kochanie.
Wraz z ciemnością pojawił się spokój.