Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pomarszczona twarz Villiersa zastygła w zaskoczeniu, w jego oczach pojawiło się bolesne wspomnienie.

– „Z powodu straszliwej pomyłki”… tak mi powiedział. „Wszędzie porozsyłali swoich ludzi… z rozkazem wykonania na mnie wyroku śmierci przy pierwszej okazji… ścigają mnie ludzie, których nie znam i nie mogę zobaczyć… Z powodu straszliwej pomyłki…”

– Z powodu straszliwej pomyłki – powtórzyła z naciskiem Marie wyciągając rękę nad stolikiem, żeby dotknąć starca. – Porozsyłali wszędzie swoich ludzi, gotowych zastrzelić go przy pierwszej okazji. Czekają na niego wszędzie, dokądkolwiek pójdzie.

– Skąd będą wiedzieć, gdzie on jest?

– Sam da im o tym znać. To część planu. A kiedy to uczyni, oni go zabiją. Wpadnie we własną pułapkę.

Przez chwilę Villiers milczał, ogarnięty poczuciem winy.

– Boże Wszechmogący – szepnął wreszcie – cóżem uczynił?

– Sądził pan, że tak będzie najlepiej. On pana przekonał. Nie wolno panu się obwiniać. Ani jego, naprawdę.

– Powiedział, że opisze wszystko, co mu się przydarzyło, wszystko, co pamięta… Jak bolesna musiała być ta obietnica dla niego. Nie mogę czekać na ten list, mademoiselle. Nie możemy. Muszę usłyszeć wszystko, co pani wie. Teraz.

– Co pan może zrobić?

– Pójdę do Ambasady Amerykańskiej. Do samego ambasadora. A teraz proszę mi opowiedzieć. Wszystko.

Marie St. Jacques cofnęła rękę i wyprostowała się, jej kasztanowe włosy ułożyły się na oparciu kanapy. Oczy powędrowały gdzieś daleko, zaszły łzami.

– Powiedział mi, że życie zaczęło się dla niego na śródziemnomorskiej wysepce o nazwie Île de Port Noir…

Sekretarz Stanu wkroczył gniewnie do biura dyrektora Operacji Konsularnych, sekcji wydziału zajmującego się działalnością o charakterze ściśle tajnym. Przemierzywszy pokój znalazł się przed biurkiem zaskoczonego dyrektora, który wstał na widok ważnego urzędnika. Na jego twarzy malowało się oburzenie pomieszane z niedowierzaniem.

– Pan Sekretarz?… Pańskie biuro nie powiadomiło mnie, sir. Przyszedłbym sam na górę.

Sekretarz Stanu rzucił na biurko dyrektora żółty notatnik. Na wierzchniej stronie widniała kolumna złożona z sześciu haseł wypisanych grubym flamastrem.

Bourne

Delta

Meduza

Kain

Carlos

Treadstone

– Co to jest? – spytał Sekretarz. – Co to jest, do diabła? Szef Operacji Konsularnych pochylił się nad biurkiem.

– Nie mam pojęcia, sir. Jak widać, jakieś nazwiska. Szyfr literowy – litera D – i aluzja do operacji „Meduza”, jak się domyślam, zresztą słyszałem o takowej. „Carlos” to przypuszczalnie ten zabójca, szkoda, że nie wiem o nim nic więcej. Nigdy natomiast nie spotkałem się z „Bourne’em”, „Kainem” ani z „Treadstone”.

– Niech więc pan pójdzie do mego biura i wysłucha zapisu rozmowy telefonicznej, którą właśnie odbyłem z Paryżem, to się pan wszystkiego o nich dowie – wybuchnął Sekretarz Stanu. – Na tej taśmie są różne rewelacje, dotyczące między innymi zabójstw w Ottawie i Paryżu i bardzo dziwnych układów, które nasz pierwszy sekretarz z ambasady w Paryżu zawarł z agentem CIA. Do tego jakiś kretyn robi na szaro przedstawicieli innych rządów, nasze własne komórki wywiadowcze i europejską prasę – bez wiedzy i zgody Departamentu Stanu! Mamy do czynienia ze spiskiem na wielką skalę, polegającym na rozsiewaniu fałszywych informacji w tylu krajach, że się to w głowie nie mieści. Jesteśmy pod presją Kanadyjki z paszportem dyplomatycznym, ekonomistki pracującej dla rządu w Ottawie, podejrzanej o dokonanie morderstwa w Zurychu. Zostaliśmy zmuszeni do udzielenia azylu poszukiwanemu przez policję zbiegowi, do łamania prawa, bo – jeśli ta kobieta mówi prawdę – umoczyliśmy sprawę! Chciałbym wiedzieć, co tu się dzieje. Niech pan odwoła wszystkie dzisiejsze spotkania, co do jednego. Resztę dnia i noc poświęci pan na przekopanie tego wszystkiego. Kręci się tu facet, który nie wie, kim jest, ale za to ma we łbie tyle informacji, że niejeden komputer mógłby mu pozazdrościć!

Było już po północy, kiedy wyczerpanemu dyrektorowi Operacji Konsularnych udało się uzyskać połączenie; niewiele brakowało, a nie dostałby go wcale. Pierwszy sekretarz ambasady w Paryżu, pod groźbą natychmiastowej dymisji, podał mu imię i nazwisko Conklina. Ale Conklina nie można było nigdzie znaleźć. Wrócił rano z Brukseli do Waszyngtonu wojskowym odrzutowcem, ale wymeldował się z Langley o pierwszej dwadzieścia po południu, nie zostawiając numeru telefonu – nawet na wypadek czegoś nagłego. Z tego, co dyrektor dowiedział się o Conklinie, takie przeoczenie było dla niego niezwyczajne. Agent CIA należał do gatunku tych, których określano mianem poławiaczy rekinów; kierował operacjami na całym świecie, wszędzie tam, gdzie podejrzewano dezercję i zdradę. Tylu ludzi na różnych placówkach potrzebowało w każdej chwili jego akceptacji dla swych poczynań. Jak więc wytłumaczyć fakt, że zerwał łączność na całe dwanaście godzin? Niezwykłe było też to, że zapisy jego rozmów telefonicznych zostały wymazane; od dwóch dni nie odbył żadnych rozmów, a przecież Centralna Agencja Wywiadowcza miała bardzo określone przepisy w tej sprawie. Nowe szefostwo wymagało zapisu wszystkich kontaktów. Dyrektorowi Operacji Konsularnych udało się stwierdzić jeden fakt: Conklin miał powiązania z „Meduzą”.

Grożąc sankcjami ze strony Departamentu Stanu, dyrektor zażądał odczytu połączeń Conklina z ostatnich pięciu tygodni. Agencja posłusznie mu je przesłała i dyrektor przez następne dwie godziny siedział przed ekranem, polecając operatorom w Langley przewijać taśmę aż do odwołania.

Wywołano osiemdziesiąt sześć kluczy logicznych, podając słowo „Treadstone” – żadnej reakcji. Wtedy dyrektor zastanowił się nad osobą pewnego zawodowego wojskowego, którego wcześniej nie brał pod uwagę z powodu znanej wszystkim jego antypatii do CIA. Tydzień wcześniej Conklin w ciągu dwunastu minut odbył z nim dwie rozmowy telefoniczne. Dyrektor nawiązał kontakt ze swymi źródłami w Pentagonie i znalazł to, czego szukał – operację „Meduza”.

Generał brygady Irwin Arthur Crawford, obecnie w randze oficera banku danych wywiadu wojskowego, były sajgoński dowódca, odkomenderowany do tajnych operacji „Meduza”.

Dyrektor podniósł słuchawkę telefonu w sali konferencyjnej, mającego bezpośrednie połączenie z miastem. Wykręcił numer domu generała w Fairfax. Po czwartym dzwonku Crawford odpowiedział. Urzędnik Departamentu Stanu przedstawił się i spytał, czy generał byłby uprzejmy oddzwonić do nich i poddać się weryfikacji.

– A to czemu?

– Chodzi o sprawę o kryptonimie „Treadstone”.

– Oddzwonię.

Zrobił to w ciągu osiemnastu sekund, a w ciągu następnych dwóch minut dyrektor przekazał mu w skrócie informacje będące w posiadaniu Departamentu Stanu.

– Nie ma w tym nic takiego, o czym byśmy nie wiedzieli – odrzekł generał. – Operacja ta od początku podlega kontroli komitetu; Biuro Prezydenta otrzymało raport w tydzień po jej zawiązaniu. Nasze cele tłumaczą taki sposób postępowania, zapewniam pana.

– Chętnie dam się o tym przekonać – odrzekł przedstawiciel Departamentu Stanu. – Czy pozostaje to w jakimś związku z tym, co zdarzyło się przed tygodniem w Nowym Jorku? Elliot Stevens, major Webb i Dawid Abbott? Gdzie okoliczności zostały znacznie zmienione, jeśli można się tak wyrazić?

– Byliście świadomi tych zmian?

– Jestem szefem Operacji Konsularnych, panie generale.

– Tak, musieliście być… Stevens nie był żonaty; w przypadku reszty sprawa oczywista. Zabójstwo na tle rabunkowym było najodpowiedniejsze. Odpowiedź jest twierdząca.

– Rozumiem… wasz człowiek, Bourne, przyleciał do Nowego Jorku wczoraj rano.

– Wiem, Wiemy – to znaczy Conklin i ja. Jesteśmy spadkobiercami Treadstone.

– Czy ma pan jakiś kontakt z Conklinem?

– Rozmawiałem z nim mniej więcej o pierwszej po południu. Bez zapisu. Życzył sobie tego.

– Wyniósł się z Langley. Nie zostawił numeru, pod którym można by go znaleźć.

– O tym też wiem. Niech pan nie usiłuje… Z całym szacunkiem, niech pan powie Sekretarzowi, żeby się z tego wycofał. To samo dotyczy pana. Proszę się nie angażować.

– Jesteśmy już zaangażowani, generale. Mamy na karku Kanadyjkę z paszportem dyplomatycznym.

– Na miłość boską, dlaczego?

– Zostaliśmy zmuszeni. Ona nas do tego zmusiła.

– Więc trzymajcie ją od tego z daleka. Musicie. Ona jest nam potrzebna; potem się nią zajmiemy.

– Nie rozumiem.

– Mamy do czynienia z szaleńcem. Schizofrenikiem z wielokrotnym rozszczepieniem jaźni. Ten facet jest chodzącym oddziałem egzekucyjnym; wystarczy, żeby coś mu odbiło, a gotów jest jednym pociągnięciem za spust sprzątnąć tuzin niewinnych ludzi. Całkiem nieświadomie.

– Skąd pan o tym wie?

– Bo on już zabił. Ta masakra w Nowym Jorku w zeszłym tygodniu – to on. Zabił Stevensa, Mnicha, a przede wszystkim Webba i jeszcze dwóch innych, o których nigdy nawet nie słyszał… Teraz już wiemy, że on nie odpowiada za swoje czyny, ale to niczego nie zmienia. Niech go nam pan zostawi Conklinowi.

– W zeszłym tygodniu? Bourne?

– Tak. Mamy dowody. Odciski palców. Zostały sprawdzone przez FBI. To był on.

– Wasz człowiek zostawia odciski palców?

– Zostawił.

– Ależ to niemożliwe – powiedział urzędnik Departamentu Stanu.

– Co mianowicie?

– Skąd panu przyszło do głowy, że jest niepoczytalny? Schizofrenik z wielokrotnym rozszczepieniem jaźni, czy jak pan to nazwał?

– Conklin rozmawiał z jednym z najlepszych psychiatrów, będącym autorytetem w dziedzinie zaburzeń psychicznych powstałych pod wpływem stresu. Aleks opisał mu tę brutalną historię nie owijając niczego w bawełnę, a lekarz potwierdził nasze obawy, obawy Conklina.

– Potwierdził je? – zapytał dyrektor, w jego głosie brzmiało niedowierzanie.

– Tak.

– Na podstawie tego, co powiedział mu Conklin? Na podstawie tego, co tamtemu się zdawało?

– Nie ma innego wytłumaczenia. Niech go pan nam zostawi. To jest nasza sprawa.

– Jest pan skończonym durniem, generale. Nie powinien pan wysadzać nosa poza swoje banki danych, a jeszcze lepiej poza armaty.

106
{"b":"97694","o":1}