– Na razie – odrzekł Panov. – Mówisz, że przynęta żyje w bezustannym napięciu, bo musi podtrzymać swój negatywny, wyrazisty wizerunek. W jakim środowisku przebywa?
– Najbardziej brutalnym, jakie sobie można wyobrazić.
– Od jakiego czasu?
– Od trzech lat.
– Dobry Boże – jęknął psychiatra. – Bez przerwy?
– Zupełnie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Trzy lata. Przez cały ten czas udaje kogoś, kim nie jest.
– Kiedy wy, idioci, zrozumiecie to wreszcie? Nawet więźniom w obozach pracy pozwala się być sobą, rozmawiać z innymi, którzy też są sobą. – Panov przerwał, zastanawiając się, czy to, co powiedział, odnosi się do sprawy opowiedzianej przez Conklina. – Czy o to ci chodzi?
– Nie jestem pewien – odrzekł oficer wywiadu. – To wszystko jest takie niewyraźne, niespójne, nawet sprzeczne. Moje pytanie brzmi następująco: Czy facet w podobnych okolicznościach mógłby zacząć… utożsamiać się z tym, kogo udaje, przyswoić jego charakter, myśleć, że życiorys tamtego to jego życiorys?
– Odpowiedź jest tak oczywista, że aż dziwię się, że pytasz. Jasne, że mógłby, i pewnie tak się stało. Takiego nieznośnie przedłużanego udawania nie da się wytrzymać, o ile się nie zacznie myśleć, że to właśnie jest rzeczywistość. Aktor, który nie schodzi ze sceny w trwającej wiecznie sztuce. Dzień po dniu, noc po nocy. – Lekarz znowu przerwał, po czym spytał ostrożnie: – Ale nie o to naprawdę ci chodzi?
– Nie – odrzekł Conklin. – Muszę wyprzedzić przynętę o jeden krok. Tylko to ma jakiś sens.
– Poczekaj no – przerwał mu ostro Panov. – Zatrzymaj się lepiej, gdzie jesteś, bo nie potwierdzam żadnych diagnoz tak w ciemno. Wiem, do czego zmierzasz. Nie ma mowy, Charlie. To byłoby upoważnieniem cię do czegoś, za co nie mogę być odpowiedzialny. Nawet gdybym wziął forsę za tę konsultację.
– Nie ma mowy… Charlie? Dlaczego to powiedziałeś, Mo?
– Dlaczego co powiedziałem? To takie powiedzonko. Tak mówią wszyscy. Dzieciarnia w wytartych dżinsach, szulerzy w moich ulubionych szulerniach.
– Skąd możesz wiedzieć, do czego zmierzam? – spytał funkcjonariusz CIA.
– Ponieważ czytuję książki, a ty nie jesteś zbytnio subtelny. Gdybym ci pozwolił, opisałbyś mi klasyczny przypadek schizofrenii paranoidalnej z rozszczepieniem osobowości. Rzecz nie polega na tym, że ten twój gość utożsamia się z rolą przynęty, lecz na tym, że sama przynęta przybiera osobowość tego kogoś, na kogo jest zastawiona. Obiektu. Do tego właśnie zmierzasz, Aleks. Chcesz mi powiedzieć, że ten twój facet jest trzema osobami: sobą, przynętą i obiektem. A ja ci powtarzam. Nie ma mowy, Charlie. Nie potwierdzę nic na odległość bez przeprowadzenia badania. Dałbym ci prawo, które ci się nie należy: trzy powody dla przeprowadzenia egzekucji. Nie ma mowy!
– Nie proszę o żadne potwierdzenie! Chcę tylko się dowiedzieć, czy to możliwe. Na miłość boską, Mo, facet o doświadczeniach mordercy biega z pistoletem, zabija ludzi, których niby to nie zna, ale z którymi pracował przez trzy lata! Zaprzecza, że był w określonym miejscu o określonym czasie, a odciski palców świadczą niezbicie o tym, że tam był. Twierdzi, że przypomina sobie jakieś obrazy – twarze, których nie potrafi umiejscowić, nazwiska, które gdzieś już słyszał, lecz nie wie gdzie. Upiera się, że nigdy nie był żadną przynętą, że to nie był on! Ale to był on! To jest on! Czy to jest możliwie? Tylko tyle chcę wiedzieć! Czy stres, długi okres i bezustanne napięcie mogły tak rozszczepić jego jaźń? Na trzy?
Panov na chwilę wstrzymał oddech.
– To możliwe – powiedział cicho. – Jeśli tak się rzeczy mają, to możliwe, i to wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć, bo istnieje poza tym jeszcze wiele różnych możliwości.
– Dziękuję ci. – Conklin zamilkł na moment. – Ostatnie pytanie. Załóżmy, że jest pewna data – miesiąc i dzień – która jest dość istotna w tym przybranym życiorysie, życiorysie przynęty.
– Wyrażaj się jaśniej.
– Zgoda. Chodzi mi o dzień, w którym został zabity facet, którego życiorys dostała nasza przynęta.
– Znaczy, że jest to szczegół z roboczego życiorysu, znany twemu facetowi. Dobrze zrozumiałem?
– Tak, on go zna. Powiedzmy, że był przy tym. Czy może go pamiętać?
– Nie jako przynęta.
– Ale jako jeden z tamtych dwóch.
– Założywszy, że obiekt również wie o tym lub że dowiedział się o tym przy swej transformacji, to tak.
– Jest jeszcze miejsce, gdzie powstała owa strategia, gdzie stworzono przynętę. Jeśli nasz facet znajdzie się w sąsiedztwie tego miejsca i zdarzy się to akurat w rocznicę tamtej śmierci, to czy to jakoś na niego wpłynie? Czy to może się uzewnętrznić i stać się dla niego ważne?
– Jeśli jest to powiązane z autentycznym miejscem śmierci tamtego, ponieważ tam powstała przynęta, to jest to możliwe. Zależy od tego, kim będzie w danej chwili.
– A jeśli obiektem?
– I zna to miejsce?
– Tak, ponieważ inna część jego osobowości je zna.
– Podda się temu. Będzie to podświadomy przymus.
– Dlaczego?
– Musi zabić przynętę. Musi zabić wszystko w zasięgu wzroku, ale głównym jego obiektem będzie przynęta. Czyli on sam.
Aleksander Conklin odłożył słuchawkę telefoniczną. Jego nie istniejąca stopa rwała go, myśli krążyły tak, że musiał znowu zamknąć powieki, by je uspokoić. Nie miał racji tam w Paryżu… na podparyskim cmentarzu. Chciał zabić człowieka z niewłaściwych powodów, właściwe bowiem przekraczały jego wyobraźnię. Miał do czynienia z szaleńcem. Z kimś, czyja choroba nie dawała się wytłumaczyć dwudziestoletnim treningiem, lecz stawała się zrozumiała, jeśli się pomyślało o cierpieniach, stratach, jakich doznał, przemocy… bezowocnych w ostatecznym rozrachunku. Nikt naprawdę nie był niczego pewien. Nic nie miało sensu. Dziś złapano Carlosa, zabito, a jutro inny zajmie jego miejsce. Dlaczego to robiliśmy… Dawidzie?
Dawid. W końcu powiedziałem twoje imię. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, Dawidzie… Delto. Znałem twoją żonę i dzieci. Piliśmy wspólnie i od czasu do czasu razem jadaliśmy w tej odległej azjatyckiej placówce. Byłeś najlepszym oficerem w zagranicznej służbie i wszyscy o tym wiedzieli. Miałeś być kluczem do nowej polityki, Kimś zawsze pod ręką. Ale wtedy stało się tamto. Śmierć przyszła z nieba nad Mekongiem… Zmieniłeś front, Dawidzie. Wszyscy ponieśliśmy klęskę, ale tylko jeden z nas został Deltą. W „Meduzie”. Nie znałem cię tak dobrze – widać nie wystarczy pić i jeść z kimś, żeby się do niego zbliżyć – i nagle niektórzy z nas ulegli zezwierzęceniu. Na przykład ty, Delta.
A teraz musisz umrzeć. Nie stać nas na twoje życie. Nikogo z nas.
– Proszę nas zostawić – powiedział generał Villiers do swego adiutanta, siadając naprzeciw Marie St. Jacques w kafejce na Montmartrze. Adiutant skinął głową i skierował się do stolika oddalonego o trzy metry; odszedł, ale to nie znaczyło, że przestał czuwać. Zmęczony stary żołnierz spojrzał na Marie. – Czemu nalegała pani, żebym tu przyszedł?
On życzył sobie, żeby wyjechała pani z Paryża. Dałem mu na to moje słowo.
– Z Paryża, z życia – odrzekła Marie przejęta wymizerowaną twarzą starca. – Przepraszam. Ma pan dość kłopotów beze mnie. Słyszałam wiadomości radiowe.
– Szaleństwo – rzekł Villiers sięgając po szklankę brandy, którą zamówił dla niego adiutant. – Przez trzy godziny opowiadałem policji okropne kłamstwa, obciążając swą zbrodnią kogoś innego.
– Opis był dokładny, niesamowicie dokładny. Nie można go z nikim pomylić.
– Sam mi go podał. Siedząc przed toaletką mojej żony, dyktował mi, co mam powiedzieć i w jakiś bardzo dziwny sposób przyglądał się swej twarzy. Uznał to za jedyne wyjście. Carlosa mogło przekonać tylko moje pójście na policję, zapoczątkowanie przeze mnie poszukiwań winnego. Oczywiście, miał rację.
– Miał rację – zgodziła się Marie – ale nie ma go w Paryżu ani w Brukseli, ani w Amsterdamie.
– Co też pani mówi?
– Proszę, żeby mi pan powiedział, dokąd się udał.
– Sam to pani powiedział.
– Okłamał mnie.
– Skąd ta pewność?
– Ponieważ poznaję, kiedy nie mówi prawdy. Widzi pan, oboje jesteśmy na nią wyczuleni.
– Oboje?… Chyba nie rozumiem.
– Nie oczekuję tego od pana; byłam pewna, że panu nie powiedział. Kiedy kłamał mi przez telefon, a robił to z wahaniem, zdając sobie sprawę, że ja wiem, iż są to kłamstwa, nie mogłam tego pojąć. Zrozumiałam dopiero, gdy wysłuchałam wiadomości radiowych. Pańskich wyjaśnień i innych. Ten opis… wyczerpujący, szczegółowy, nawet ta blizna na lewej skroni, i wtedy zrozumiałam. Nie zamierzał zostać w Paryżu ani gdzieś w pobliżu. Miał zamiar pojechać daleko – tam, gdzie ten opis nie będzie miał większego znaczenia – a dokąd zaprowadzi Carlosa, prosto w ręce tych, z którymi Jason ma układ. Czy tak?
Villiers postawił szklankę.
– Dałem słowo. Pani ma być bezpiecznie stąd wywieziona. Nie rozumiem, o czym pani mówi.
– Spróbuję powiedzieć to jaśniej – rzekła Marie nachylając się ku niemu. – Przez radio nadano jeszcze jeden komunikat, którego pewnie pan nie słyszał, będąc akurat w prefekturze lub w ustronnym miejscu. Dziś rano na cmentarzu w pobliżu Rambouillet znaleziono dwóch zastrzelonych mężczyzn. Jeden to znany najemny morderca z St-Gervais. Drugiego zidentyfikowano jako byłego oficera amerykańskiego wywiadu, mieszkającego ostatnio w Paryżu; to bardzo kontrowersyjna postać, której dano do wyboru opuszczenie armii albo sąd wojenny.
– Czy pani uważa, że ma to jakiś związek?
– W Ambasadzie Amerykańskiej polecono Jasonowi udać się minionej nocy na ten cmentarz w celu spotkania się z kimś, kto miał przylecieć z Waszyngtonu.
– Z Waszyngtonu?
– Tak. Pracował dla pewnej niewielkiej grupy należącej do amerykańskiego wywiadu. Próbowali zabić go w nocy; oni uważają, że muszą go zabić.
– Dobry Boże, ale dlaczego?
– Ponieważ stracili do niego zaufanie. Nie wiedzą, co robił i gdzie przebywał przez dłuższy czas, a on nie jest w stanie im tego powiedzieć. – Marie przerwała, przymykając na chwilę oczy. – On nie wie, kim jest. Nie wie, kim są tamci, a ten człowiek z Waszyngtonu poprzedniej nocy najął ludzi, żeby go zabili. Nie chciał go nawet wysłuchać, bo tamci uważają, że ich zdradził, ukradł miliony i zabił nie znanych mu ludzi. To nie jest prawdą. On jednak nie wie, jak to faktycznie było. Jest człowiekiem, który pamięta jakieś fragmenty, a każdy taki fragment go obciąża. On ma prawie całkowitą amnezję.