Gadała, a Stary wciąż stał, bo nie poprosiła go, żeby usiadł. Reprymenda miała oczywisty podtekst i była tym bardziej poniżająca. Pogróżki, zwłaszcza te zawoalowane, miał gdzieś. Ale czuł się jak uczniak, któremu za karę kazano zostać po lekcjach w szkole.
– Musiałam go zawiadomić o nieudanej akcji pod rondem Waszyngtona. – Powiedziała to tak, jakby dyrektor kazał jej wylać kubeł gówna w Gabinecie Owalnym. – Każda porażka ma swoje konsekwencje. Tej musi pan wbić kołek w serce, żeby można było jak najszybciej o niej zapomnieć. Rozumie pan?
– Doskonale.
– A pamięć jeszcze nigdy mnie nie zawiodła…
Stary czuł, że na skroni pulsuje mu żyłka. Miał ochotę przygrzmocić babie.
Powiedziałem, że rozumiem.
Przez chwilę taksowała go wzrokiem, jakby zastanawiała się, czy można mu zaufać. W końcu spytała:
– Gdzie jest Jason Bourne?
– Uciekł z kraju. – Dyrektor zacisnął pięści tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Nie mógł, po prostu nie mógł jej powiedzieć, że Bourne zniknął, nic przeszłoby mu to przez gardło. Ale gdy tylko zobaczył jej minę, zrozumiał, że popełnił błąd.
– Uciekł? – powtórzyła. – Dokąd?
Stary milczał.
– Rozumiem. Jeśli ten człowiek pojawi się w Reykjaviku albo gdzieś w pobliżu…
– W Reykjaviku? Po co miałby tam jechać?
– Nie wiem. Jest obłąkany. Już pan o tym zapomniał? To odszczepieniec i buntownik. Dobrze wie, że gdyby udało mu się tam dotrzeć mimo ścisłych środków bezpieczeństwa, Stany Zjednoczone skompromitowałyby się jak nigdy dotąd. – Trzęsła nią furia i pierwszy raz w życiu Stary zaczynał się jej bać. – Bourne ma umrzeć – dodała twardym jak stal głosem. – Czy to jasne?
– Absolutnie. – Dyrektor był zły. – Zabił dwóch ludzi, w tym mojego starego przyjaciela.
Doradczyni wstała i wyszła zza biurka.
– Chce tego sam prezydent. Zbuntowany agent, a – nie oszukujmy się – zwłaszcza Bourne, to koszmar koszmarów. Ten człowiek musi zginąć. Czy wyrażam się jasno?
Stary kiwnął głową.
– Proszę mi wierzyć, on już nie żyje – odrzekł. – Zniknął, jakby nigdy się nie narodził.
– Bóg wszystko słyszy. A prezydent widzi. – Pani Alonzo- Ortiz zakończyła audiencję nagle i arogancko, tak jak ją zaczęła.
Poranne niebo było zachmurzone, padał smętny kapuśniaczek. Paryż, miasto świateł, nie wyglądał najlepiej w deszczu. Mansardowe dachy były szare i zamazane, a zwykle wesołe i rojne kafejki posępne i opustoszałe. Choć przytłumione, życie toczyło się dalej, lecz samo miasto w niczym nie przypominało słonecznej metropolii, gdzie niemal na każdym rogu rozbrzmiewa gwar rozmów i śmiechy.
Bourne, wyczerpany fizycznie i psychicznie, prawie przez cały lot leżał zwinięty w kłębek. Spał. Sen, choć często przerywany mrocznymi koszmarami, przyniósł mu tak potrzebne wytchnienie i złagodził ból, który dręczył go przez pierwszą godzinę po starcie. Budził się, zmarznięty i zesztywniały, myśląc o posążku Buddy na szyi Chana. Zdawało się, że Budda z niego drwi, uśmiecha się szyderczo, jakby ukrywał przed nim jakąś tajemnicę. Wiedział, że jest wiele takich posążków – w sklepie, w którym wybierali go z Dao, było ich co najmniej kilkanaście! Wiedział też, że nosi je wielu Azjatów, na szczęście i dla ochrony.
Oczami wyobraźni znowu ujrzał twarz Chana, na której malował się wyraz wyczekiwania i nienawiści, znowu usłyszał jego głos. "Wiesz, co to jest, prawda?" I pełne pasji: "Ten Budda jest mój. Rozumiesz? Mój!" Nie, to niemożliwe, myślał. Chan nie jest Joshua. Jest inteligentny, tak, lecz okrutny: to wielokrotny morderca. Nie może być moim synem.
Mimo silnych bocznych wiatrów nad wschodnim wybrzeżem Stanów samolot wylądował na międzynarodowym lotnisku Charles'a de Gaulle'a mniej więcej o czasie. Bourne miał ochotę uciec z ładowni, gdy jeszcze kołowali, ale się powstrzymał.
Coś za nimi lądowało. Gdyby wyskoczył już teraz, byłby jak na widelcu i zauważono by go w miejscu, gdzie nie powinien przebywać nawet personel naziemny. Dlatego cierpliwie zaczekał, aż maszyna podkołuje bliżej terminalu.
Kiedy zwolniła, uznał, że już pora; silniki wciąż pracowały, wciąż byli w ruchu i wiedział, że teraz nie podejdzie do niej żaden mechanik. Otworzył luk i wyskoczył na asfalt w chwili, gdy tuż obok powolutku przejeżdżała cysterna. Stanął na tylnym stopniu i natychmiast go zemdliło, bo odór lotniczego paliwa obudził wspomnienie niespodziewanego ataku Chana. Zeskoczył na ziemię szybko, lecz bez pośpiechu i ruszył w stronę terminalu.
W przejściu zderzył się z bagażowym. Przytknął rękę do czoła, przeprosił go wylewnie po francusku, skarżąc się na migrenę, skręcił za róg korytarza i skradzionym bagażowemu identyfikatorem otworzył dwoje drzwi do hali głównej, która – ku jego konsternacji – okazała się zwykłym, trochę tylko przerobionym hangarem. Kręciło się tam kilka osób, ale udało mu się przynajmniej ominąć odprawę celną i paszportową.
Przy pierwszej okazji wrzucił identyfikator do kosza na śmieci; bagażowy zameldował już pewnie o jego utracie i Jason nie chciał, żeby złapano go z dowodem rzeczowym w ręku. Stanął pod wielkim zegarem i przestawił godzinę. W Paryżu było po szóstej. Potem zadzwonił do Robbineta i powiedział mu, gdzie jest.
Minister był nieco zaskoczony.
– Przyleciałeś czarterem? – spytał.
– Nie, transportowcem.
– Bon, to by wyjaśniało, dlaczego jesteś w starym terminalu numer trzy. Pewnie skierowano was tam z Orly. Nigdzie się nie ruszaj, zaraz przyjadę. – Robbinet zachichotał. – Tymczasem witaj w Paryżu, mon ami. Niechaj ci, co cię ścigają, mają pecha. Niechaj ogarnie ich zamęt i konfuzja.
Bourne poszedł się umyć. W toalecie spojrzał w lustro i zobaczył wymizerowaną twarz, udręczone oczy i zakrwawioną szyję człowieka, którego ledwo rozpoznał. Oblał wodą głowę, zmywając pot, brud i resztki makijażu; wilgotnym papierowym ręcznikiem przetarł ranę na szyi. Mu- 3 siał jak najszybciej postarać się o antybiotyk w kremie.
Czuł gulę w żołądku i chociaż nie był głodny, wiedział, że powinien coś zjeść. Co jakiś czas pojawiał mu się w ustach smak paliwa przywołujący mdłości tak silne, że Bourne'owi do oczu napływały łzy. Żeby o tym nie myśleć, przez pięć minut rozciągał się i przez pięć kolejnych gimnastykował, rozprostowując zesztywniałe ręce i nogi. Bolały go wszystkie mięśnie, lecz nie zwracał na to uwagi. Koncentrował się na oddechu, równym i głębokim.
Gdy wyszedł z toalety, Robbinet już czekał, wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany, w ciemnym garniturze w jodełką, błyszczących butach z naszywanymi noskami i stylowym tweedowym płaszczu. Trochę się postarzał i posiwiał, ale poza tym dokładnie odpowiadał Robbinetowi z okruchów pamięci Bourne'a.
Natychmiast go zauważył i uśmiechnął się szeroko, lecz zamiast do niego podejść, dyskretnym ruchem głowy wskazał w prawo. Bourne spojrzał w tamtą stronę i od razu zrozumiał. Do hangaru weszło kilku funkcjonariuszy Police Nationale – przesłuchiwali personel, bez wątpienia szukając człowieka, który ukradł bagażowemu identyfikator. Jason ruszył przed siebie swobodnym, naturalnym krokiem. Był już niemal w drzwiach, gdy zauważył dwóch policjantów, którzy z przewieszonymi przez pierś pistoletami maszynowymi uważnie przypatrywali się twarzom wchodzących i wychodzących z terminalu ludzi.
Jacques też ich zobaczył. Zmarszczywszy czoło, szybko wyprzedził Bourne'a i zajął ich rozmową. Gdy się przedstawił, powiedzieli mu, że są na akcji, szukają podejrzanego domniemanego terrorysty – który ukradł bagażowemu identyfikator. Pokazali mu jego zdjęcie.
Nie, minister go nie widział. Nie widział, lecz nagle przybrał zalękniony wyraz twarzy. Może – czy to w ogóle możliwe? – ten terrorysta poluje na niego. Czy byliby tak uprzejmi i odprowadzili go do samochodu?
Gdy tylko się oddalili, Jason szybko wyszedł na spowity szarą mgiełką parking. Zobaczył, jak policjanci podchodzą z Robbinetem do jego peugeota, i skręcił w przeciwną stronę. Jacques wsiadł do samochodu, posłał mu ukradkowe spojrzenie i podziękował policjantom, którzy zawrócili do drzwi terminalu.
Robbinet zatoczył łuk i skręcił w kierunku wyjazdu. Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku tamtych, zwolnił i opuścił boczną szybę.
– Niewiele brakowało, mon ami.
Jason chciał wsiąść, ale Jacques pokręcił głową.
– Postawili na nogi całe lotnisko, na pewno jest ich więcej. – Pociągnął za dźwignię i otworzył bagażnik. – Wskakuj. Niezbyt tam wygodnie, ale bezpieczniej niż tu.
Bez słowa sprzeciwu Bourne wszedł do bagażnika, zatrzasnął klapę i pojechali. Jacques miał rację; zanim opuścili teren lotniska, musieli zaliczyć blokadę obsadzoną przez funkcjonariuszy Police Nationale i drugą, gdzie czuwali agenci Quai d'Orsay, francuskiego odpowiednika CIA. Robbinet był ministrem, więc nie mieli żadnych kłopotów, ale dwa razy pokazywano mu zdjęcie Bourne'a i pytano, czy go nie widział.
Skręcili na Al i dziesięć minut później przystanęli w zatoczce. Jason przesiadł się na przedni fotel, Jacques dodał gazu i ruszyli na północ.
– To on! – Bagażowy postukał palcem w zdjęcie. – To on ukradł mi identyfikator.
– Jest pan tego pewien, monsieur? Niech pan dobrze się przyjrzy. – Inspektor Alain Savoy podsunął bagażowemu zdjęcie pod nos. Byli w betonowym pomieszczeniu, w terminalu numer trzy, gdzie Savoy postanowił założyć tymczasową kwaterę główną. Miejsce wybrał paskudne, bo cuchnęło tam pleśnią i środkami dezynfekcyjnymi. Wydawało mu się, że zawsze bywał w takich miejscach.
– Tak – powiedział bagażowy. – Wpadł na mnie, mruknął, że boli go głowa. Dziesięć minut później, kiedy chciałem otworzyć drzwi, identyfikatora już nie było. To on mi go ukradł.
– Tak, wiemy – przerwał mu Savoy. – Od chwili zaginięcia system monitoringu wykrył go w dwóch miejscach. – Oddał bagażowemu identyfikator. Savoy nie grzeszył wzrostem i był na tym punkcie przewrażliwiony. Miał wymiętą twarz, za długie, rozczochrane ciemne włosy i wiecznie ściągnięte usta, jakby nawet podczas wypoczynku nie przestawał dzielić ludzi na winnych i niewinnych. – Znaleźliśmy go w koszu na śmieci.
– Dziękuję, panie inspektorze.
– Będzie pan musiał zapłacić grzywnę; potrącą panu dniówkę.