Литмир - Электронная Библиотека
A
A

"Żółć się w nim zagotowała". Martin Lindros w końcu zrozumiał, co to znaczy. Bourne uciekł mu po raz drugi. Jak teraz spojrzeć w oczy Staremu?

– Nie posłuchałeś moich rozkazów! – wrzasnął na cale gardło. – Co ty sobie, do diabła, myślisz?

Mechanicy ze stołecznego wydziału ruchu wciąż zmagali się z ciężarówką i w tunelu pod rondem Waszyngtona rozbrzmiewało hałaśliwe echo.

– To ja zauważyłem, jak wychodził z Wal- Martu!

– Tak, i pozwoliłeś mu zwiać!

– Nie ja, tylko ty! Ja miałem na karku tego palanta z miejskiej!

– No właśnie! – wrzasnął Lindros. – Co on tam, kurwa, robił?

– To ty mi powiedz, panie mądry, bo to ty spieprzyłeś akcję w Alexandrii, nie ja! Gdybyś mnie uprzedził, pomógłbym wam obstawić starówkę. Znam ją jak własną kieszeń. Ale nie, ty jesteś federalny, ty wszystko wiesz lepiej, bo to ty tu rządzisz, nie?

– A żebyś wiedział, że ja! Moi ludzie dzwonią już na lotniska, stacje kolejowe, dworce autobusowe i do wypożyczalni samochodów. Wyrwę tego sukinsyna choćby spod ziemi!

– Nie bądź śmieszny. Nawet gdybyś nie związał mi rąk, nie mam takich pełnomocnictw. Ale moi chłopcy też przeczesują teren i nie zapominaj, że to nasz rysopis Bourne'a rozesłano na wszystkie przejścia graniczne.

Harris miał rację, mimo to Lindros nie przestał się pienić.

– Chcę wiedzieć, po jaką cholerę wciągnąłeś w to tych z miejskiej. Jeśli potrzebowałeś wsparcia, powinieneś przyjść z tym do mnie!

Niby dlaczego? Dasz mi chociaż jeden dobry powód? Dasz? Kim ty jesteś? Moim kumplem? Współpracownikiem? Takiego wała. – Harris łypał na niego ponuro i z odrazą. – I jeszcze jedno, dla wyjaśnienia: to nic ja wezwałem miejską. Już ci mówiłem, facet wsiadł na mnie, jak tylko przyjechał, i z pianą na gębie wyzwał mnie od najgorszych, bo niby wlazłem na jego podwórko.

Lindros prawie go nie słyszał. Zawyła syrena i migająca światłami karetka wreszcie odjechała, wioząc postrzelonego kierowcę do szpitala. Zabezpieczenie terenu, oznakowanie miejsca wypadku i wydostanie rannego z szoferki zajęło im prawie czterdzieści pięć minut. Przeżyje czy umrze? Lindros wolał o tym nie myśleć, przynajmniej nie teraz. Łatwo byłoby powiedzieć, że kierowca został ranny przez Bourne'a; wiedział, że na pewno powie tak Stary. Ale Stary miał skórę złożoną z dwóch warstw pragmatyzmu i warstwy goryczy, dlatego on, Lindros, nie miał do niego startu. I dzięki Bogu. Bez względu na to, jaki los czekał kierowcę, całą odpowiedzialność ponosił on, i ta świadomość jeszcze bardziej go nakręcała. Fakt, nie miał skóry Starego, ale nie zamierzał też zadręczać się czymś, czego już nie można naprawić. Nie pozostawało mu nic innego, jak upuścić trochę jadu.

– Czterdzieści pięć minut! – burknął, gdy karetka przebiła się przez zakorkowany wjazd do tunelu. – Ten biedny sukinsyn mógł w tym czasie dziesięć razy umrzeć.

– Urzędasy na państwowej posadce!

– O ile mnie pamięć nie myli, ty też jesteś na państwowej posadzie – odparł zgryźliwie Lindros.

– A ty nie?

Lindros omal nie udławił się żółcią.

– Posłuchaj, kutasie, ja to nie ty, jasne? Ja jestem z innej gliny. Moje wyszkolenie…

– Wyszkolenie gówno ci dało! Dwa razy miałeś Bourne'a w ręku i dwaj razy ci zwiał!

– A co ty zrobiłeś, żeby mi pomóc?

Chan patrzył, jak się kłócą. Nikt go nie zaczepiał, nikt nie spytał nawet, co tu robi. W kombinezonie mechanika wyglądał jak ci z miejskiego wydziału ruchu drogowego. Stał tuż obok nich, przed ciężarówką, udając, że ogląda miejsce, gdzie uderzył w nią samochód. Po chwili w głębokim cieniu na ścianie tunelu zauważył żelazną drabinkę. Ciekawe, dokąd prowadzi. Czy Bourne też się nad tym zastanawiał, czy po prostu wiedział? Chan rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy w jego: stronę, i szybko wskoczył na drabinkę, znikając z oczu tym na dole. Znalazł właz w stropie i bez zdziwienia stwierdził, że rygiel jest otwarty. Pchnął klapę i wyszedł z tunelu.

Stanąwszy na rondzie, zaczął powoli obracać się w prawo, uważnie lustrując okolicę. Twarz smagał mu porywisty wiatr. Niebo jeszcze bardziej pociemniało, jakby posiniaczył je przytłumiony odległością grzmot burzy przetaczającej się nad głębokimi kanionami ulic i szerokimi alejami miasta. Na zachodzie były autostrady Rock Creek Parkway, Whitehurst Freeway i Georgetown. Na północy widniały strzeliste gmachy ciągu hoteli: ANA, Grandu, Park Hyatta, Marriotta i Rock Creeka. Na zachód od nich, między placem McPhersona i Parkiem Franklina, biegła K Street. Na południu był Foggy Bottom, Uniwersytet Jerzego Waszyngtona i masywny gmach Departamentu Stanu. Nieco dalej, w miejscu gdzie skręcający na wschód Potomac rozszerza się, tworząc spokojne rozlewisko Tidal Basin, zobaczył srebrzysty punkcik, znieruchomiały na tle nieba samolot, który błyszczał jak lustro nad pokrywą gęstniejących chmur. Samolot schodził do lądowania.

Chanowi zadrgały nozdrza, jakby zwęszył zdobycz. Lotnisko. Bourne spróbuje dostać się na lotnisko. Był tego pewien, bo na jego miejscu zrobiłby to samo.

David Webb i Jason Bourne to jedna i ta sama osoba: złowieszczy cud. Ten cud nie dawał mu spokoju, odkąd mu się objawił. Myśl, że on i Bourne wykonywali ten sam zawód, była zniewagą, pogwałceniem wszystkiego, co z takim trudem dla siebie zbudował. Bo to on – i tylko on – zdołał wyrwać się z bagien azjatyckich dżungli. Cudem było już samo to, że przeżył w nich tyle nienawistnych lat. Ale przynajmniej tamte dni należały wyłącznie do niego. To, że musiał teraz podzielić się sceną, którą tak bardzo chciał zawładnąć, że musiał podzielić się nią akurat z Davidem Webbem, było okrutne i do cna niesprawiedliwe. Było błędem, który musiał naprawić, im szybciej, tym lepiej. Nie mógł się już doczekać, kiedy stanie z nim twarzą w twarz, kiedy powie mu prawdę, kiedy spojrzy mu w oczy, wiedząc, że zanim Bourne wykrwawi się na śmierć, ta prawda go zniszczy.

Rozdział 10

Hala odlotów międzynarodowego lotniska w Waszyngtonie, wszędzie szkło i chrom. Bourne stał w cieniu. Tłumy biznesmenów z laptopami i dyplomatkami, rodziny z ciężkimi walizami, dzieci, plecaki z Myszką Miki, Power Rangersami i misiami, staruszki na wózkach, grupy mormońskich misjonarzy w drodze do krajów Trzeciego Świata, objęci kochankowie z biletami do raju – prawdziwy dom wariatów. Ale mimo kłębiących się tłumów na lotniskach panowała swoista pustka, dlatego Bourne dostrzegał jedynie puste spojrzenia pochłoniętych sobą ludzi, które są instynktowną obroną przed straszliwą nudą.

Paradoksalnie na lotniskach, gdzie czekanie urastało do rangi instytucji, czas stał w miejscu. Ale nie dla niego. Dla niego liczyła się każda minuta, bo każda minuta groziła mu śmiercią z rąk tych, dla których niegdyś pracował.

Dotarł tu przed kwadransem i przez ten czas zdążył zauważyć kilkunastu podejrzanych osobników. Jedni snuli się bez celu po hali, paląc, pijąc coś z dużych papierowych kubków i próbując nie rzucać się w oczy. Rzecz w tym, że większość z nich kręciła się w pobliżu stanowisk odprawy bagażowej i obserwowała twarze pasażerów stojących w kolejce po kartę pokładową. Bourne niemal natychmiast stwierdził, że nie wsiądzie na pokład zwykłego samolotu rejsowego. Jaki więc pozostawał mu wybór? Musiał jak najszybciej dostać się do Budapesztu.

Był w luźnych brązowych spodniach, tanim płaszczu przeciwdeszczowym, czarnym golfie i zamszowych butach zamiast adidasów, które wychodząc z Wal- Martu, wrzucił do kosza na śmieci wraz z resztą ubrania, Ponieważ go tam rozpoznano, musiał jak najszybciej zmienić wygląd, lecz oceniwszy sytuację w hali odlotów, nie był z siebie zadowolony.

Unikając agentów, wyszedł w deszczową noc i wsiadł do autobusu jadącego do terminalu towarowego. Usiadł tuż za kierowcą i wszczął z nim rozmowę. Kierowca miał na imię Ralph, a on przedstawił się jako Joe. Gdy autobus zahamował przed przejściem dla pieszych, uścisnęli sobie ręce.

– W magazynie On Time czeka na mnie kuzyn – mówił Bourne – a ja, jak ten kretyn, zgubiłem kartkę z namiarami i nie wiem, gdzie to jest.

– Gdzie pracuje? – spytał Ralph, skręcając na pas szybkiego ruchu.

– Kuzyn? Jest pilotem. – Bourne przysunął się bliżej. – Bardzo chciał latać w Americanie albo w Delcie, ale wiesz, jak to jest.

Ralph ze współczuciem kiwnął głową.

– Bogaci się bogacą, biedni biednieją. – Miał guzikowaty nos, strzechę włosów na głowie i podkrążone oczy. – Mnie nie musisz tego mówić.

To jak? Powiesz mi, gdzie to jest?

Nie tylko powiem. – Ralph zerknął w długie lusterko i puścił do niego oko. – Kończę tam zmianę. Zawiozę cię pod sam magazyn.

Chan stał na deszczu w krystalicznych światłach lotniska i intensywnie myślał. Bourne wyczułby tajniaków z CIA, zanim by ich spostrzegł. On sam naliczył ponad pięćdziesięciu, co oznaczało, że na całym lotnisku może ich być trzy razy tyle. Bourne wiedział, że nie wejdzie na pokład rejsowego samolotu bez względu na rodzaj i wyrafinowanie przebrania. Rozpoznali go w Wal- Marcie, wiedzieli już, jak wygląda – Chan podsłuchał ich rozmowę w tunelu.

Czuł, że jego ofiara jest blisko. Siedział obok Bourne'a na ławce w parku, znał jego wagę, ułożenie kości i mięśni, widział grę świateł na jego twarzy. Tak, wiedział, że tu jest. Bo właśnie jego twarzy przypatrywał się ukradkiem podczas tych kilku krótkich spotkań. Zdawał sobie sprawę, że musi zapamiętać każdy jej szczegół, każdy rys, każdą jego zmianę. Czego w niej wypatrywał, spostrzegłszy, że Bourne wykazuje wielkie zainteresowanie jego słowami? Potwierdzenia? Uzasadnienia? Nawet on tego nie wiedział. Wiedział tylko, że twarz Bourne'a stała się częścią jego świadomości. Że na dobre czy złe Bourne nim zawładnął. Że wpadli w matnię własnych żądz, z której uwolni ich dopiero śmierć.

Rozejrzał się jeszcze raz. Bourne chciał wydostać się z miasta, może nawet z kraju. CIA będzie przydzielała do tej sprawy coraz więcej agentów, rozszerzając poszukiwania i zaciskając pętlę. Na jego miejscu on też chciałby uciec z kraju, dlatego wszedł do hali przylotów, staną) przed wielkim, kolorowym planem lotniska i poszukał najlepszej drogi do terminalu towarowego. Przy tak ścisłych środkach bezpieczeństwa samoloty pasażerskie zdecydowanie odpadały, jeśli więc Bourne zamierzał uciec z tego właśnie lotniska, ucieknie samolotem towarowym. Najważniejszy był teraz czas. Tajniacy zorientują się wkrótce, że człowiek, na którego polują, nie wsiądzie do maszyny pasażerskiej, i rozszerzą obserwację na przewoźników towarowych.

26
{"b":"97655","o":1}