Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Najbardziej zaawansowana broń w rosyjskim arsenale – powiedział Spalko.

– Ale ile to wszystko kosztuje? – spytał Arsienow. Spalko rozłożył ręce.

– Ile byście zapłacili, gdyby ta broń pomogła wam odzyskać wolność? Arsienow zmarszczył czoło.

– Czy da się wycenić wolność?

– Właśnie, Hasanie. Wolność jest bezcenna. Płaci się za nią krwią i nieugiętością ludzi takich jak wy. – Popatrzył na Zinę. – Cała zgromadzona tu broń należy do was. Użyjcie jej do obrony granic, tak jak uznacie to zastosowne. Niechaj wasi ludzie ją zauważą.

Zina podniosła głowę. Spotkali się wzrokiem i chociaż wyraz ich twarzy nie uległ zmianie, coś między nimi zaiskrzyło.

– Nawet tak dobra broń nie umożliwi nam wejścia na szczyt w Reykjaviku. Spalko kiwnął głową. Kąciki jego ust powędrowały do góry.

– To prawda. Obowiązujące tam środki bezpieczeństwa są zbyt ścisłe. Bezpośredni szturm oznaczałby pewną śmierć. Mam jednak pewien plan, dzięki któremu nie tylko wejdziemy do hotelu Oskjuhlid, ale i bez narażania się na ryzyko zabijemy wszystkich tam obecnych. Kilka godzin później to, o czym od wieków marzyliście, będzie należało do was.

– Chalid Murat bał się przyszłości. Bał się tego, co my, Czeczeni, możemy zdobyć. – Twarz Arsienowa gorzała fanatyzmem. – Świat za długo nas ignorował. Rosjanie mordują nas i miażdżą, tymczasem ich towarzysze broni, Amerykanie, przypatrują się temu z założonymi rękami. Miliardy amerykańskich dolarów płyną na Bliski Wschód, a do Czeczenii ani jeden rubel!

Spalko przybrał minę zadowolonego profesora, który widzi, że jego najlepszy student robi coraz większe postępy. Złowrogo zalśniły mu oczy.

– To wszystko się zmieni. Za pięć dni będziecie mieli u stóp cały świat. Zdobędziecie władzę i szacunek tych, którzy was opluwali i porzucili.

Szacunek Rosji, islamskiego świata i całego Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych!

– Zmienimy cały świat! – Arsienow prawie krzyczał.

– Ale jak? – spytała Zina. – Jak to możliwe?

– Za trzy dni spotkamy się w Nairobi – odparł Spalko. – Zobaczycie sami.

Nad jego głową zamyka się woda, ciemna, głęboka, rojąca się od niewypowiedzianych koszmarów. Idzie na dno. Bez względu na to, jak bardzo się szamocze, jak rozpaczliwie próbuje wypłynąć na powierzchnię, kręcąc się wkoło, opada coraz niżej i niżej, jakby miał ołów u nóg. Spogląda w dół, dostrzega śliski od wodorostów gruby sznur obwiązany wokół lewej kostki. Nie widzi, co jest na jego końcu, bo sznur znika w czarnej otchłani. Ale cokolwiek to jest, musi być bardzo ciężkie, gdyż pociąga go za sobą, mocno napinając sznur. Rozpaczliwym ruchem sięga w dół, napuchniętymi palcami szarpie węzeł i Budda odpływa, obracając się powoli, znika w niezgłębionym mroku…

Chan obudził się gwałtownie, jak zwykle miotany poczuciem potwornej straty. Łóżko. Zmięte, wilgotne prześcieradła. Przez jakiś czas przed oczami przewijał mu się znajomy koszmar. Sięgnął w dół i pomacał kostkę u nogi, żeby się upewnić, że nie ma tam sznura. Potem, ostrożnie, nieufnie, niemal z nabożną czcią, przesunął palcem po napiętych mięśniach brzucha, po piersi i wreszcie dotknął małego rzeźbionego Buddy na złotym łańcuszku. Nigdy go nie zdejmował, nawet przed snem. Był tam. Oczywiście, że tam był, jak zawsze. Jego talizman, chociaż próbował sobie wmówić, że nie wierzy w talizmany.

Zdegustowany mruknął coś pod nosem, wstał, poszedł do łazienki i ochlapał sobie głowę zimną wodą. Zapalił światło i szybko zamrugał. Zbliżył twarz do lustra i przyjrzał się swemu odbiciu, jakby widział je pierwszy raz w życiu. Chrząknął, oddał mocz, wrócił do pokoju, zapalił lampkę, usiadł na brzegu łóżka i jeszcze raz przeczytał skąpe dossier, które dał mu Spalko. Nie było w nim absolutnie niczego, co wskazywałoby, że David Webb posiadł umiejętności, jakimi się przed nim wykazał. Dotknął siniaka na gardle i pomyślał o jego sprytnie zastawionej sieci ze splecionych pnączy. Wyjął z teczki kartkę i porwał ją na strzępy. Akta były bezużyteczne, więcej niż bezużyteczne, bo zmyliły go i sprawiły, że nie docenił przeciwnika. Nasuwał się też inny, równie niepokojący wniosek: Spalko dostarczył mu fałszywych albo niekompletnych informacji.

Podejrzewał, że dobrze wie, kim jest David Webb. Musiał teraz sprawdzić, czy czegoś nie knuł. Co do Webba miał swoje własne plany i nie chciał, żeby ktoś – nawet sam Stiepan Spalko – wszedł mu w drogę.

Westchnął ciężko, zgasił światło i położył się, lecz jego umysł nie był gotowy do snu. Całe ciało wibrowało od domysłów i spekulacji. Do chwili zawarcia ostatniej umowy ze Spalkiem nie wiedział nawet, że Webb istnieje, że w ogóle żyje. I pewnie nie przyjąłby tego zlecenia, gdyby Spalko nie pomachał mu nim przed nosem jak marchewką. Musiał wiedzieć, że nie oprze się pokusie. Współpracując z nim, od jakiegoś czasu czuł się bardzo nieswojo. Spalko myślał, że go kupił, ale Spalko jest megalomanem.

W dżunglach Kambodży, gdzie musiał radzić sobie jako dziecko i młody chłopak, poznał wielu megalomanów. Upał, wilgoć, chaos wojny, niepewność jutra – wszystko to razem sprawiało, że ludzie popadali w obłęd. We wrogim środowisku słabi umierali, silni przeżywali, a każdy jakoś się zmieniał.

Leżąc na plecach, przesunął palcami po swoich bliznach. Było to coś w rodzaju rytuału, może nawet przesądu, była to ucieczka przed złem. Nie przed przemocą, jaką dorosły stosuje przeciwko dorosłemu, tylko przed narastającym, nienazwanym strachem, jaki odczuwa dziecko w środku nocy. Budząc się z koszmaru, dzieci biegną do rodziców, wpełząją do ich ciepłego, bezpiecznego łóżka i szybko zasypiają. Ale on nie miał rodziców, nie miał nikogo, kto mógłby go pocieszyć! Przeciwnie, wciąż musiał uciekać przed ogłupiałymi dorosłymi, dla których był jedynie źródłem pieniędzy lub seksu. Zarówno biali, jak i Azjaci, których miał nieszczęście spotkać, przez wiele lat traktowali go jak niewolnika. Nie należał do ich świata i dobrze o tym wiedzieli. Jako mieszaniec był obrzucany obelgami, przeklinany, bity, wykorzystywany i poniżany tak, jak tylko można poniżyć człowieka.

Mimo to wytrwał. Przetrwanie z dnia na dzień stało się jego jedynym celem. Gorzkie doświadczenie nauczyło go jednak, że sama ucieczka nie wystarczy, że ci, którzy chcą go zniewolić, zawsze będą go ścigać i surowo karać. Dwukrotnie omal nie umarł. I dopiero wtedy zrozumiał, że przetrwanie to za mało. Że albo zacznie zabijać, albo ktoś zabije jego.

Tuż przed piątą rano oddział antyterrorystyczny, ściągnięty z blokady na szosie, po cichu stanął przed motelem. O obecności Jasona Bourne'a zawiadomił ich recepcjonista, który, obudziwszy się z drzemki po silnym środku uspokajającym, na ekranie telewizora zobaczył jego twarz. Uszczypnął się, żeby sprawdzić, czy nie śni, wypił kieliszek taniej żytniówki i zadzwonił na policję.

Dowódca oddziału rozkazał, żeby zgaszono światła przed motelem, gdyż u tak po ciemku był pewniejszy i bezpieczniejszy. Ale gdy zaczęli zajmować pozycje, zawarczał silnik stojącej na podjeździe chłodni i rozbłysły silne reflektory. Dowódca rozpaczliwie zamachał rękami, podbiegł bliżej i kazał kierowcy się wynosić. Widząc uzbrojonych po zęby agentów, kierowca wybałuszył oczy i natychmiast posłuchał: zgasił światła, wyjechał z parkingu i skręcił na szosę.

Dowódca dał znak podwładnym i ruszyli prosto do pokoju Bourne'a. Na bezgłośny rozkaz dwóch agentów pobiegło na tyły motelu. Dowódca dał im dwadzieścia sekund, żeby zdążyli dotrzeć na miejsce, po czym kazał ludziom włożyć maski przeciwgazowe. Dwóch z nich uklękło i przez otwarte okno odpaliło ładunki z gazem łzawiącym. Wtedy dowódca dał znak ręką: wyważyli drzwi i z gotową do strzału bronią wpadli do pokoju. W środku syczał pojemnik z gazem i mrugał ekran telewizora z wyłączonym dźwiękiem. Leciały wiadomości CNN i z ekranu gapiła się na nich twarz poszukiwanego. Na łóżku nie było pościeli, na przetartej wykładzinie walały się resztki jedzenia. Bourne zniknął.

Owinąwszy się prześcieradłem, kocem i narzutą, legł między sięgającymi sufitu stertami skrzyń wypełnionych plastikowymi koszykami. W koszykach były truskawki. Udało mu się znaleźć miejsce metr nad podłogą, w ciasnym kominie z drewnianych skrzyń. Wszedłszy do chłodni, zamknął za sobą drzwi; wszystkie chłodnie miały w środku klamki, a raczej długie dźwignie na wypadek, gdyby ktoś się w nich zatrzasnął. Zapalił latarkę i zobaczył przejście szerokie na tyle, że mógł się nim przecisnąć. Na prawej ścianie, tuż pod sufitem, było zakratowane ujście przewodu wentylacyjnego.

Nagle zesztywniał. Ciężarówka zwalniała i w końcu się zatrzymała. Blokada. Nadeszła krytyczna, najniebezpieczniejsza chwila.

Przez pięć minut panowała całkowita cisza, a potem drzwi gwałtownie się otworzyły. Usłyszał czyjś głos.

– Zabierał pan jakichś autostopowiczów?

– Nie. – Kierowca był wystraszony.

– Niech pan spojrzy na zdjęcie. Może widział pan tego faceta gdzieś przy drodze?

– Nie, nie widziałem. Co on zrobił?

– Co pan wiezie? – Głos innego policjanta.

– Świeże truskawki – powiedział Guy. – Jezu, ludzie, miejcie serce. Przy otwartych drzwiach zaraz mi sflaczeją. Jak zaczną gnić, zabulę za nie z własnej pensji.

Ktoś chrząknął, ktoś inny burknął. Światło silnej latarki omiotło przejście i podłogę, musnęło rząd skrzyń, między którymi półleżał Bourne.

– Dobra, zamykaj pan.

Światło zgasło, drzwi się zatrzasnęły.

Bourne odczekał, aż ciężarówka nabierze prędkości, i dopiero wtedy wstał. W głowie mu huczało. Policjanci musieli pokazać kierowcy to samo zdjęcie, które widział w CNN.

Przez pół godziny jechali gładko i bez przystanków, potem zaczęli skręcać, zatrzymywać się na światłach i znowu ruszać. Miasto, pora wysiadać. Bourne podszedł do drzwi i pchnął dźwignię. Ani drgnęła. Spróbował jeszcze raz, tym razem silniej. Zaklął i zapalił latarkę z domu Conklina. Jasny krąg światła, w świetle zakleszczony zamek. Zatrzaśnięto go na amen.

Rozdział 5

Dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej był na porannej odprawie z Roberta Alonzo- Ortiz, doradczynią prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Spotkali się w Pokoju Sytuacyjnym, okrągłej sali w trzewiach Białego Domu. Kilka pięter nad nimi ciągnęły się rzędy wyłożonych boazerią, pięknie ozdobionych wnętrz, które kojarzyły się większości z tym historycznym budynkiem, ale tutaj, na dole, mieścił się ośrodek władzy oligarchów z Pentagonu. Tak jak wielkie starożytne świątynie, Pokój Sytuacyjny zbudowano tak, żeby przetrwał wieki. Wyżłobiony pod starymi piwnicami, miał onieśmielające proporcje, jak przystało na pomnik niezwyciężonych.

14
{"b":"97655","o":1}