Nie patrząc w jego stronę, skinąłem głową. Jego ostatnie stwierdzenie dotarło do mnie z całą ostrością. Wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że takiego miejsca i takiej warowni mogło skutecznie bronić niewielu mnichów. Velior Georgescu popatrzył na mnie i na siedzącego na ziemi kierowcę z ogromnym zadowoleniem.
«Dlatego więc Vlad przekształcił istniejący monaster w fortecę. Otoczył dookoła murem, a w podziemiach umieścił więzienne lochy i izbę tortur. Kazał też wykopać sekretny tunel, który ułatwiłby ucieczkę obrońcom, oraz zbudował most łączący wyspę z lądem. Most od dawna już nie istnieje, aleja odkryłem jego resztki. Tam gdzie obecnie kopiemy, znajdowały się lochy. Natrafiliśmy już na kilka ludzkich szkieletów ".
Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech i w promieniach słońca zalśniły złote zęby.
«A więc jest to kościół Vlada?" - spytałem, wskazując przepiękną świątynię ze strzelistymi kopułami w otoczeniu drzew o bujnej, soczystej zieleni.
«Obawiam się, że nie - odparł Georgescu. – Monaster został częściowo zniszczony przez Turków w tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim roku, kiedy na tronie Wołoszczyzny zasiadał jeszcze Radu, brat Vlada, marionetka w rękach Turków. Wkrótce po pogrzebie Vlada straszliwa burza zdmuchnęła klasztor do jeziora. - A więc jednak Vlad został tu pochowany? -pomyślałem. Chciałem o to spytać, ale poskromiłem język. Okoliczni wieśniacy uważali to za dopust boży i karę za grzechy księcia. Świątynię odbudowano w tysiąc pięćset siedemnastym roku. Prace trwały trzy lata, a ich wynik ma pan przed oczyma. Zewnętrzne mury monasteru zostały odbudowane zaledwie przed około trzydziestoma łaty ".
Dotarliśmy do samego kościoła. Georgescu poklepał starodawną robotę kamieniarską niczym zad ulubionego konia. Nieoczekiwanie zza załomu muru wyłonił się jakiś człowiek i ruszył w naszą stronę. Był to przygarbiony mężczyzna o siwej brodzie, w czarnych szatach i obszernym kapturze. Posuwał się o łasce. Habit przepasany miał zgrzebnym sznurem, na którym wisiał metalowy kabłąk z pękiem kluczy. Z szyi zwieszał mu się przepiękny, starodawny krzyż, przypominający kształtem krzyże zdobiące kopuły monasteru.
Jego nieoczekiwane pojawienie się tak mnie zaskoczyło, że o mało się nie przewróciłem. Odniosłem wręcz wrażenie, iż to Georgescu wywołał ducha. Ale archeolog postąpił śmiało z uśmiechem w stronę mnicha, pokłonił się nad jego wyciągniętą, sękatą dłonią z błyszczącym złotym pierścieniem, który z wielkim uszanowaniem pocałował. Starzec najwyraźniej darzył archeologa wielkim uczuciem, gdyż dotknął na chwilę palcami jego głowy, a na twarzy pojawił mu się nikły uśmiech, odsłaniający jeszcze mniej zębów, niż miał ich Georgescu. Kiedy Rumun mnie przedstawiał, usłyszałem swoje nazwisko. Ukłoniłem się więc nisko i z szacunkiem mnichowi, choć nie zdobyłem się na ucałowanie jego pierścienia.
«To jest opat - wyjaśnił Georgescu. – Jest najstarszy. Wraz z nim mieszka tu jeszcze trzech innych mnichów. Żyje w tym miejscu od najwcześniejszej młodości i zna wyspę lepiej niż ja. Wita pana i przekazuje swoje błogosławieństwo. Mówi, że gdyby miał pan do niego jakieś pytania, z chęcią na nie odpowie".
W odpowiedzi ponownie nisko się ukłoniłem i starzec powoli się oddalił. Kilkanaście minut później dostrzegłem, jak siedzi na piętrzących się za nami ruinach murów, grzejąc się niczym wrona w świetle popołudniowego słońca.
«I żyją tu tak przez cały, okrągły rok? " – zapytałem Georgescu.
«Oczywiście. Nie opuszczają wyspy nawet podczas najostrzejszych zim – wyjaśnił mój przewodnik i pokiwał głową. -Jeśli nie będzie się pan spieszył na wieczerzę, usłyszy pan, jak śpiewają mszę. – Zapewniłem go, że za żadne skarby nie mogę przepuścić takiej okazji. - A teraz chodźmy do samego kościoła ".
W środku panował przenikliwy chłód, ale zanim zdążyłem cokolwiek dostrzec w zalegającym świątynię półmroku, poczułem unoszącą się w powietrzu woń kadzideł i osobliwy, lepki opar bijący ze ścian, jakby kamienie, z których zostały zbudowane, oddychały. Kiedy już moje oczy oswoiły się z mrokiem, dostrzegłem lekki błysk mosiężnych przedmiotów i płomień świecy. Dzienne światło z trudem przedzierało się przez wąskie witraże z ciemnego szkła. W środku nie było ani kościelnych ławek, ani rzędów krzeseł. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnęło się tylko kilka wysokich, drewnianych siedzeń wpuszczonych w mur. Nieopodal wejścia mieścił się stojak ze świecami, z wolna okapującymi i rozsiewającymi ciężki zapach topionego wosku. Jedne z nich paliły się w mosiężnym stojaku, inne w dużej wazie wypełnionej piaskiem.
«Mnisi codziennie zapałają świece -przerwał milczenie Georgescu. Ale wiele z nich pochodzi też od zwiedzających. Te na górze są za żyjących, te u podnóża stojaka za dusze zmarłych. Wszystkie płoną tak długo, aż się wypalą ".
Kiedy znaleźliśmy się pośrodku świątyni, wskazał na strop. Ze szczytu kopuły spoglądała na nas jakaś twarz.
«Czy zna się pan na bizantyjskich kościołach? – zapytał Georgescu. Pośrodku sufitu zawsze znajduje się wizerunek Chrystusa spoglądającego w dół. A to jest kandelabr. – Ze środka malowidła zwieszała się ogromna korona, ale umieszczone w niej świece dawno się już wypaliły. – To też jedna z charakterystycznych cech tych świątyń ".
Podeszliśmy do ołtarza. Nieoczekiwanie poczułem się jak intruz. Ale nigdzie nie widziałem mnichów, a Georgescu kroczył do przodu z absolutną pewnością siebie. Z ołtarza zwieszały się haftowane tkaniny, a przed nim leżała cała masa wełnianych kobierców i dywaników. Gdybym nie znał się na rzeczy, ich ludowe motywy określiłbym mianem tureckich. Nad samym ołtarzem zawieszono liczne, drogocenne ozdoby. Między nimi dostrzegłem przepyszny, emaliowany krzyż i oprawioną w złote ramy ikonę przedstawiającą Dziewicę i Dzieciątko. Za ołtarzem zobaczyłem figury świętych o smętnych oczach i jeszcze smutniejszych aniołów. Między nieruchomymi postaciami widniały kute w złocie odrzwia, które obramowały purpurowe, jedwabne kotary. Drzwi prowadziły w jakieś nieznane, tajemnicze regiony.
W spowijającym wnętrze świątyni mroku wszystko to widziałem niewyraźnie, ale uroda miejsca poruszyła mnie do głębi. Odwróciłem się do Georgescu.
«Czy to tu właśnie modlił się Vlad? To znaczy, w poprzedniej świątyni? "
«Z całą pewnością. – Archeolog zachichotał. - Był bardzo pobożnym człowiekiem, a zarazem mordercą. Ufundował wiele kościołów i monasterów. Wielu ludzi zanosiło modły o jego zbawienie. Ten monaster należał do jego ulubionych i z tutejszymi mnichami pozostawał w bardzo zażyłych stosunkach. Nie wiem, co sądzili o jego straszliwych postępkach, ale kochali go za szczodrość i opiekę, jaką otaczał ich klasztor. Poza tym skutecznie chronił ich przed Turkami. Zgromadzone tu skarby pochodziły z innych świątyń. W zeszłym stuleciu, kiedy monaster był zamknięty, większość z nich porozkradali okoliczni wieśniacy. Ale niech pan popatrzy na to… to właśnie chciałem panu pokazać".
Przykucnął i odchylił dywan, przykrywający posadzkę przed samym ołtarzem. Ujrzałem długi, prostokątny kamień, gładki i- bez napisów, ale stanowiący bez wątpienia płytę nagrobną. Serce zaczęło boleśnie obijać mi się o żebra.
«Czy to grobowiec Vlada? " – zapytałem schrypniętym z emocji głosem.
«Tak, wedle legend. Przed kilkoma laty, w towarzystwie moich kolegów, otworzyłem grób, ale był pusty… Znajdowało się w nim tylko kilka zwierzęcych kości".
Ze świstem, głośno, wciągnąłem powietrze w płuca.
«Nie było go w nim?"
«Z całą pewnością". – Zęby Georgescu zalśniły jak otaczające nas przedmioty wykonane z brązu i złota. – Wszystkie źródła mówią wprawdzie, że tu właśnie został pochowany, przed samym ołtarzem, a nową świątynię postawiono na fundamentach starej, więc jego grób powinien zostać nienaruszony. Czy wyobraża pan sobie, jak bardzo byliśmy rozczarowani, kiedy nie znaleźliśmy szczątków księcia? "
Rozczarowani? -pomyślałem. Mnie pomysł pustego grobu przerażał, a nie rozczarowywał.
«Dla spokoju sumienia postanowiliśmy pomyszkować trochę tu i trochę tam… – Zaprowadził mnie w pobliże głównego wejścia do monasteru i odsunął kolejny kobierzec. – Tu natknęliśmy się na następny kamień grobowy ".
Gapiłem się na płytę jak wół na malowane wrota. Była taka sama jak poprzednia. Jej również nie pokrywały żadne inskrypcje.
«Otworzyliśmy grób " – wyjaśnił Georgescu, klepiąc dłonią kamień.
«I co?…"
«Och, znaleźliśmy śliczniutki szkielecik – oświadczył z wyraźną satysfakcją. – W trumnie, zawinięty w nietknięty zębem czasu całun… rzecz niespotykana po pięciuset łatach. Całun w barwie królewskiej purpury wyszyty został złotą nicią. Sam szkielet zachował się w stanie nienaruszonym. Przybrany został w strojne szaty z purpurowego brokatu o ciemnoczerwonych rękawach. Najbardziej zaintrygował nas jeden z rękawów, w który wszyto niewielki pierścień. Był on raczej skromny, ale jeden z moich współpracowników utrzymuje, iż wyryty na nim symbol to herb Zakonu Smoka ".
Serce na chwilę przestało mi bić.
«Symbol na oczku…"
«Tak, smok z długimi szponami i ze splątanym ogonem. Członkowie Zakonu nosili zawsze przy sobie takie wizerunki, najczęściej umieszczane na broszach spinających ich płaszcze. Nasz przyjaciel Vlad należał do nich. Prawdopodobnie wprowadził go do tego bractwa jego ojciec, kiedy syn osiągnął pełnoletność. – Georgescu popatrzył na mnie z chytrym uśmiechem. -Ale o tym chyba już wiesz, profesorze".
Ogarnęły mnie sprzeczne uczucia żalu i ulgi.
«Zatem tu znajdował się jego prawdziwy grób, a ludowe legendy umieściły go w niewłaściwym miejscu ".
«Nie, moim zdaniem to nie tak. – Nakrył płytę dywanem. – Nie wszyscy moi koledzy zgadzają się ze mną, ale uważam, że wszelkie dowody wskazują na coś przeciwnego ".