Twój oddany przyjaciel
Bartholomew Rossi
22 czerwca
Jezioro Snagov
Drogi Przyjacielu!
Nie natknąłem się jeszcze na żadne miejsce, z którego mógłbym wy słać pierwszy list – wysłać go z pełnym przekonaniem, że dotrze do Two ich rąk – ale pełen najlepszych nadziei prę przed siebie, zwłaszcza że wiele się wydarzyło. Cały wczorajszy dzień upłynął mi na poszukiwaniach w bukareszteńskich księgarniach dokładnych map – udało mi się zdobyć kilka dobrych map drogowych Wołoszczyzny i Transylwanii – oraz na spotkaniach na miejscowym uniwersytecie z historykami interesującymi się dziejami Vlada Tepesa. Najwyraźniej jednak nikt nie chciał rozmawiać ze mną na ten temat i odnosiłem wrażenie, że ilekroć wymieniłem imię Draculi, rozmówcy żegnali się w duchu. Muszę Ci szczerze wyznać, iż po moich stambulskich doświadczeniach taka mrukłiwość sprawia, że zaczynam czuć się trochę niepewnie. W końcu jednak udało mi się zdobyć pewien kontakt.
Dotarłem do młodego profesora archeologii na bukareszteńskim uni wersytecie, który okazał się na tyle uprzejmy, że poinformował mnie o swoim koledze, panu Georgescu, specjalizującym się w historii Snagov, który tego właśnie lata prowadzi tam prace wykopaliskowe. Wiadomość ta zelektryzowała mnie na tyle, że natychmiast spakowałem swój bagaż, zabrałem wszystkie mapy i wynająłem kierowcę, który oświadczył, iż Snagov znajduje się w odległości zaledwie kilku godzin jazdy od Bukaresztu. Wyruszamy tam dziś o pierwszej po południu. Chwilowo muszę kończyć. Przed wyjazdem chcę jeszcze wpaść na lunch -jest tu niewielka restauracyjka, w której serwują miejscowe potrawy, więc spróbuję tych orientalnych frykasów.
Wieczorem
Mój drogi Przyjacielu!
Nie umiem się powstrzymać przed kontynuowaniem tej naszej fikcyj nej korespondencji, gdyż miniony dzień obfitował w tyle niezwykłych wy darzeń, że muszę się z kimś podzielić swymi wrażeniami. Bukareszt opuści łem niewielkim, schludnym samochodem osobowym, kierowanym przez drobnego mężczyznę o równie schludnym wyglądzie, z którym mogłem porozumieć się tylko za pomocą dwóch lub trzech słów (jednym z nich było «Snagov"). Po krótkiej lustracji map i wielu zapewniających klep nięciach w ramię (w moje ramię) ruszyliśmy w drogę. Podróż zajęła nam całe popołudnie. Tłukliśmy się w tumanach kurzu, brukowanymi przeważnie drogami. Otaczały nas przepiękne tereny, głównie rolnicze, choć często pola ustępowały miejsca gęstym lasom. I tak oto dotarliśmy do je ziora Snagov.
Pierwszą oznaką, że zbliżamy się do celu, było triumfalne machnięcie ręką kierowcy, lecz kiedy wyjrzałem przez szybę, zobaczyłem tylko otaczający drogę las. Ale to był zaledwie wstęp. Sam nie wiem, czego się dokładnie spodziewałem. Podejrzewam jednak, że jako historyk nie ocze kiwałem niczego niezwykłego. A jednak widok jeziora poruszył mnie do głębi. Jest to, mój Przyjacielu, niewyobrażalnie cudne miejsce. Bukoliczne, jak nie z tego świata. Wyobraź sobie, jeśli potrafisz, długi bezmiar jeziora o pofalowanej, skrzącej się w promieniach słońca toni, wynurzającego się spośród gęstego lasu. Tu i tam widać wytworne rezydencje, czasami spośród wyniosłych drzew wystają tylko ich kominy. Wiele domostw pochodzi z początku dziewiętnastego wieku, niektóre są jeszcze starsze.
Kiedy wyszliśmy na rozległą, leśną polanę - zaparkowaliśmy auto obok niewielkiej, przydrożnej gospody – rozpostarł się przed nami zapierający w piersiach dech widok na jezioro i leżącą na nim wyspę. Właśnie tam stoi monaster. Panorama niewiele zmieniła się tu od stuleci. Wyspa znajduje się w niewielkiej odległości od brzegu i można dostać się na nią łodzią. Podobnie jak brzegi jeziora porasta ją gęsty las. Ponad koronami drzew majaczą wspaniałe, bizantyjskie kopuły monasteru. Kiedy tam dotarliśmy, nad wodą niósł się dźwięk klasztornego dzwonu. To mnisi uderzali weń (jak się później dowiedziałem) drewnianym młotem. Ów dochodzący z oddali dźwięk sprawił, że zadrżało mi serce. Zupełnie jakby ktoś z odległej przeszłości przesyłał mi wieści, których znacze nia nie potrafiłem zrozumieć. Kierowca i ja staliśmy zatopieni w blasku późnopopołudniowego słońca. Bardziej przypominaliśmy dwóch tureckich szpiegów, spoglądających na ów bastion obcej wiary, niż współczesnych, trochę wymęczonych długą jazdą łudzi, opartych o maskę samochodu.
Mógłbym tak stać tam jeszcze bardzo długo, ale przed zachodem słońca musiałem koniecznie odnaleźć archeologa. Udałem się zatem do restauracji, gdzie za pomocą łamanej łaciny i gestykulacji załatwiłem łódź, by popłynąć nią na wyspę. «Tak, tak, mieszka tam człowiek z Bukaresztu, który kopie łopatą " – zapewnił mnie właściciel łodzi i w dwadzieścia minut później wylądowaliśmy na brzegu wyspy. Z bliska monaster jest jeszcze piękniejszy, a zarazem bardziej nieprzystępny i cokolwiek złowrogi ze swymi starodawnymi murami, wzniosłymi kopułami. Każdą z nich wieńczy trzyramienny, przekreślony krzyż. Właściciel łodzi zaprowadził mnie po stromych schodach do samych drzwi świątyni. Miałem właśnie przekroczyć wielkie, drewniane wrota monasteru, kiedy przewoźnik wskazał nam teren leżący za monumentalnymi murami kościoła.
Spoglądając na przepiękne, starodawne ściany, uświadomiłem sobie nagle, że stoję na schodach, po których kroczył ongiś Dracula. Dotąd tropiłem jego ślady w skomplikowanym labiryncie dokumentów; teraz stałem tam, gdzie chodził – w jakich był butach? W skórzanych? Z przypiętymi do nich okrutnymi ostrogami? Gdybym był człowiekiem wierzącym, natychmiast bym się przeżegnał. Poczułem nagłą ochotę, aby klepnąć właściciela łodzi w ramię przyodziane w sweter z szorstkiej wełny i poprosić, żeby natychmiast zabrał nas z powrotem na ląd. Ale, jak sam zapewne najlepiej wiesz, nic takiego nie uczyniłem.
W piętrzących się za monasterem ruinach rzeczywiście spotkaliśmy mężczyznę z łopatą. Sprawiał wrażenie osoby rubasznej i bezceremonialnej. Był w średnim wieku, miał ciemne, kręcone włosy, a na sobie białą, wypuszczoną ze spodni koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. W pracy pomagało mu dwóch chłopców, którzy ostrożnie przegarniali ziemię rękami. Sam archeolog również czasami odkładał łopatę i zaczynał przebierać palcami wykopaną ziemię. Grzebali w jednym tylko miejscu, jakby znaleźli tam coś interesującego, a praca tak ich pochłaniała, że nie zauważyli nawet naszego nadejścia. Dopiero kiedy przewoźnik pozdrowił ich gromkim głosem, unieśli głowy.
Mężczyzna w białej koszuli odłożył łopatę, obrzucił nas przenikliwym spojrzeniem swych ciemnych oczu, po czym się zbliżył. Nastąpił moment prezentacji, w której pomagał mój szofer. Wyciągnąłem rękę i używając kilku znanych mi rumuńskich słów, powiedziałem:
«Md numesc Bartolomeo Rossi. Nu va suparati… "
Tego pięknie brzmiącego zwrotu nauczyłem się od jakiegoś człowieka, który pytał o coś w recepcji mego hotelu. Znaczy dokładnie: «Proszę się nie gniewać… " – czy wyobrażasz sobie słowa bardziej pachnące historią, a używane tu na co dzień? «Nie wyciągaj sztyletu, przyjacielu… po prostu zagubiłem się w tym lesie i nie znam powrotnej drogi". Nie wiem, czy użycie przeze mnie tego zwrotu, czy też mój okropny akcent sprawiły, że archeolog wybuchnął śmiechem i uścisnął mi dłoń.
Z bliska okazał się krzepkim, smagłym jegomościem. Wokół jego ust i oczu pojawiały się zmarszczki. Brakowało mu dwóch przednich zębów, a większość pozostałych miała złote koronki. Jego dłoń była niezwykle silna, sucha i szorstka, jak u rolnika.
«Bartolemeo Rossi -powiedział, nie przestając się uśmiechać. – Md numesc Velior Georgescu. Co słychać? Czym mogę służyć? "
Na chwilę przeniosłem się myślami do mej wyprawy sprzed roku. Do złudzenia przypominał jednego z ogorzałych górali, których nieustannie wypytywaliśmy o kierunek, z tym tylko, że Georgescu miał włosy piaskowego koloru, a tamci czarne.
«Mówi pan po angielsku? " – zapytałem głupawo.
«Trochę – odrzekł Georgescu. – Od dawna nie miałem okazji używać tego języka, ale myślę, że jeszcze wrócę do dawnej wprawy".
Mówił płynnie, słownictwo miał bogate, wyraźnie akcentował literę «r ".
«Proszę mi wybaczyć, ale słyszałem, że szczególnie interesuje się pan Vladem IV. Bardzo chciałbym porozmawiać na ten temat. Jestem historykiem z uniwersytetu w Oksfordzie ".
Kiwnął głową.
«Cieszą mnie pańskie zainteresowania. Czy przebył pan taki szmat drogi, by zobaczyć jego grób? "
«Cóż, spodziewałem się…"
«Ha, spodziewał się pan, spodziewał! – wykrzyknął Georgescu, klepiąc mnie po ramieniu. -Ale muszę trochę ostudzić pańskie oczekiwania, miody przyjacielu ".
Zamarłem. Czy to możliwe, że ten człowiek również uważał, iż Vlad został pochowany gdzie indziej? Postanowiłem jednak cierpliwie wysłuchać wszystkiego, co archeolog miał mi do powiedzenia. Mężczyzna popatrzył na mnie zagadkowo i ponownie się roześmiał.
«Proszę za mną, oprowadzę pana po terenie".
Wydał swoim pomocnikom kilka poleceń, które w moim odczuciu znaczyły, że chwilowo mogą przerwać pracę, gdyż chłopcy radośnie odłożyli narzędzia i z wyraźną ulgą rzucili się na trawę pod drzewem. Sam Georgescu oparł łopatę o fragment odkopanego muru i skinął w moją stronę. Ja z kolei powiadomiłem kierowcę i właściciela łodzi, że będę chwilowo zajęty. Przewoźnikowi wręczyłem kilka srebrnych monet. Mężczyzna dotknął daszka czapki i szybko zniknął. Kierowca rozsiadł się obok ruin, oparł o nie plecami i wyciągnął z kieszeni ćwiarteczkę.
«Doskonale, najpierw oprowadzę pana dookoła tego miejsca. – Georgescu zatoczył ramieniem szeroki łuk. - Czy zna pan historię wyspy? Niewiele? W czternastym wieku stał tu kościół, monaster wzniesiono trochę później, ale też w tamtym stuleciu. Pierwszy kościół był drewniany, następny z kamienia, ale ten pochłonęły wody jeziora w roku tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim. To dziwny zbieg okoliczności, nie sądzi pan? Dracula po raz drugi przejął władzę nad Wołoszczyzną w tysiąc czterysta pięćdziesiątym roku i miał własne pomysły. Sądzę, że lubił ten monaster, ponieważ samo położenie na wyspie chroniło go w naturalny sposób. Zawsze szukał miejsc, gdzie mógłby ufortyfikować się przeciw tureckim najazdom. A ta wyspa stanowiła idealne miejsce".