Литмир - Электронная Библиотека
A
A

«Dracula. – Pani Bora potrząsnęła głową. – Wolę Szekspira od Draculi. To o wiele normalniejszy temat… poza tym Szekspir pozwala opłacać nam rachunki» – dodała złośliwie.

Odprowadzili nas do drzwi, a Turgut obiecał, że następnego dnia będzie czekać na nas o dziewiątej rano w recepcji naszego pension. Dostarczy nam wtedy nowych informacji, jeśli uda mu się je zdobyć, po czym znów udamy się do archiwum. Tymczasem – ostrzegł nas – musimy bardzo na siebie uważać. Turgut chciał odprowadzić nas do domu, ale zapewniliśmy go, że damy sobie radę. «Macie dwadzieścia minut do najbliższego promu» – powiedział profesor, spoglądając na zegarek. Pożegnali nas, machając rękami ze schodków swego domu. Kilkakrotnie odwróciłem się w ich stronę, kiedy szliśmy ulicą wysadzoną topolami i figowcami.

«Tak, to bardzo dobrana para» – powiedziałem i natychmiast pożałowałem swych słów, gdyż Helen w charakterystyczny dla siebie sposób parsknęła.

«Daj spokój, jankesie. Mamy ważniejsze sprawy na głowie».

W innych okolicznościach uśmiechnąłbym się na to zabawne przezwisko, ale teraz popatrzyłem tylko w milczeniu na kobietę, a po plecach przeszły mnie ciarki. Naszła mnie dziwna myśl co do tej osobliwej, popołudniowej wizyty: gdy spojrzałem na twarz Helen, uderzyło mnie niezwykłe podobieństwo jej rysów do przerażającego oblicza za czarną zasłoną w gabinecie Turguta".

33

Kiedy ekspres do Perpignan zniknął za srebrzystymi drzewami i dachami domów wioski, Barley potrząsnął głową.

– Cóż, został w pociągu, z którego my wysiedliśmy – oświadczył.

– Tak – odrzekłam. – Ale dokładnie wie, gdzie jesteśmy.

– Nie na długo.

Barley podszedł do kasy biletowej, w której drzemał kasjer. Zamienił z nim kilka słów i szybko wrócił do mnie.

– Następny pociąg do Perpignan mamy dopiero jutro rano. A autobus do najbliższego miasta jutro po południu. Musimy zatrzymać się na noc w farmie położonej pół kilometra za wioską, a jutro wrócić na poranny pociąg.

– Barley, nie mogę czekać na jutrzejszy pociąg do Perpignan. Stracimy zbyt wiele czasu.

– Nic na to nie poradzę – odrzekł poirytowany. – Pytałem o taksówkę, samochód, ciężarówkę, wóz zaprzężony w osła, o autostop. Czego jeszcze ode mnie chcesz?

Szliśmy przez wioskę pogrążeni w milczeniu. Było późne, upalne, leniwe popołudnie. Mijani ludzie, siedzący przy domach lub w ogródkach, sprawiali wrażenie ospałych, zupełnie jakby spadł na nich jakiś urok. Przed wskazaną nam farmą stała tablica z wypisanymi ręcznie cenami jajek, sera i wina. Kobieta, która wyszła nam na spotkanie, nie sprawiała wrażenia zaskoczonej naszym widokiem. Wycierała dłonie w obszerny, kuchenny fartuch. Kiedy Barley przedstawił mnie jako swoją siostrę, przesłała nam miły uśmiech, nie zwracając wcale uwagi na to, że nie mamy żadnych bagaży. Stephen zapytał, czy ma wolny pokój dla dwóch osób.

– Oui, oui – odrzekła jednym tchem, jakby mówiła do siebie.

Na dziedzińcu rosło kilkanaście rachitycznych krzaków, a między nimi włóczyły się niemrawo kury. Pod blaszanymi rynnami stały plastikowe wiadra. Właścicielka posesji wyjaśniła nam, że jeść możemy w ogrodzie za domem, a spać będziemy w najstarszej części farmy na tyłach budynku.

Gospodyni przeprowadziła nas przez nisko sklepioną kuchnię i służbówkę do pokoju gościnnego. Znajdowały się tam dwa łóżka ustawione po przeciwnych stronach izby oraz wielka drewniana szafa na ubrania. W łazience znajdowała się toaleta i zlew. Pomieszczenie było czyste, w oknach wisiały wykrochmalone firanki, na ścianie lśniła w promieniach słońca haftowana makatka. Weszłam do łazienki, by spryskać zimną wodą twarz, podczas gdy Barley płacił gospodyni.

Kiedy wróciłam do pokoju, zaproponował mi przechadzkę. Właścicielka farmy miała przygotować dla nas kolację za godzinę. Początkowo nie chciało mi się opuszczać domu, ale na zewnątrz, pod rozłożystymi drzewami, panował rozkoszny chłód. Gdy dotarliśmy do ruin wspaniałej posiadłości z resztkami baszty, przeskoczyliśmy przez mur strzegący tej budowli. W rozpadającej się stodole dostrzegliśmy stóg siana. Ruina, lecz mimo zapadłego dachu wciąż jeszcze służyła komuś za magazyn. Barley przysiadł na zwalonej belce.

– No dobrze, wiem, że jesteś wściekła – powiedział zaczepnie. – Kiedy ratowałem cię przed niebezpieczeństwem, nie miałaś nic przeciwko temu. Ale teraz, gdy okoliczności nam nie sprzyjają, masz do mnie o wszystko pretensje.

Prawie odebrało mi dech.

– Jak śmiesz! – warknęłam, wstając z miejsca i ruszając między ruiny. Słyszałam za sobą kroki Barleya.

– Zamierzasz czekać tu na ten pociąg? – dobiegło mnie jego pytanie. Odwróciłam się gwałtownie w jego stronę.

– Oczywiście, że nie. Ale równie dobrze jak ja wiesz, że mój ojciec może już przebywać w Saint-Matthieu.

– Ale Draculi, czy kimkolwiek on jest, jeszcze tam nie ma.

– Ma nad nami dzień przewagi – odparłam, spoglądając na rozciągające się wokół nas pola.

Nad majaczącymi w oddali topolami górowała wieża miejscowego kościoła. Sielskiemu krajobrazowi brakowało tylko pasących się na polach owiec i krów.

– Po pierwsze… – odezwał się Barley (nienawidziłam go za jego dydaktyczny ton) -…po pierwsze, nie wiemy, kim jest ten człowiek z pociągu. Zapewne nie był to osobiście ten łajdak. Zgodnie.z tym, co napisał w listach twój ojciec, ma swoich pachołków.

– W takim razie jest gorzej, niż myślisz – mruknęłam. – Jeśli wysługuje się pachołkami, to sam zapewne przebywa już w Saint-Matthieu.

– Albo też… – Barley urwał. Wiedziałam, co chce powiedzieć. – Albo też jest tu z nami.

– Dokładnie pokazaliśmy mu, gdzie wysiedliśmy z pociągu. Barley nieśmiało objął mnie ramieniem, a ja odniosłam nieprzeparte wrażenie, że chłopak uwierzył w opowieść mego ojca. Po policzkach popłynęły mi powstrzymywane od jakiegoś czasu łzy.

– Och, daj spokój – mruknął Barley.

Kiedy położyłam mu na ramieniu głowę, koszulę miał nagrzaną od słońca. Po chwili oderwałam się od niego i w milczeniu ruszyliśmy do ogrodu na kolację.

«W drodze powrotnej do naszego pension Helen nie odezwała się słowem, tak więc z zadowoleniem i w spokoju mogłem obserwować przechodniów, szukając wśród nich jakiejś wrogiej nam postaci. Kilkakrotnie obejrzałem się za siebie, by sprawdzić, czy nikt nie podąża naszym śladem. Kiedy już zbliżaliśmy się do naszej kwatery, ponownie naszła mnie przykra refleksja, że niewiele zyskaliśmy informacji co do tego, gdzie szukać Rossiego. I w jaki sposób miała nam pomóc lista książek, z których wiele zapewne już nie istniało?

«Chodźmy do mego pokoju – odezwała się bezceremonialnie Helen, kiedy przekroczyliśmy próg pension. - Musimy porozmawiać na osobności».

Rozśmieszył mnie trochę taki brak panieńskich skrupułów, ale twarz miała tak posępną i zaciętą, że zacząłem zastanawiać się, o co jej chodzi. Ale ani w wyrazie jej twarzy, ani w wyglądzie pokoju nie było nic uwodzicielskiego. Łóżko zostało starannie posłane, a rzeczy osobiste pochowane. Kobieta usiadła na parapecie, a mnie wskazała krzesło.

«Posłuchaj – odezwała się, zdejmując rękawiczki i kapelusz. – Przyszło mi na myśl, że poszukując Rossiego, natknęliśmy się na mur nie do przebicia».

Ponuro skinąłem głową.

«Nad tym właśnie głowiłem się przez ostatnie pół godziny. Ale może Turgutowi uda się zdobyć od znajomych jakieś ciekawe informacje».

«Sądzę, że to szukanie gruszek na topoli» – odpowiedziała markotnie Helen, potrząsając głową.

«Na wierzbie» – poprawiłem, ale bez szczególnego zapału.

«Zgoda, szukanie gruszek na wierzbie. Wydaje mi się w dalszym ciągu, że zaniedbujemy pewne bardzo ważne źródło informacji».

«Jakie?» – wytrzeszczyłem na nią oczy.

«Moją matkę – wyjaśniła tępym głosem. – Miałeś rację, kiedy jeszcze w Stanach Zjednoczonych pytałeś mnie o nią. Myślę o niej od rana. Poznała profesora Rossiego znacznie wcześniej, niż ty się z nim zetknąłeś. A i ja nie wypytywałam o niego, i to nawet wtedy, gdy wyznała mi, że jest moim ojcem. Sama nie wiem dlaczego, ale chyba z tego względu, iż był to dla niej temat bardzo drażliwy. Poza tym… moja matka jest osobą bardzo prostą i nie sądziłam, by była w stanie pogłębić moją wiedzę na temat tego, nad czym naprawdę Rossi pracował. Nawet kiedy przed rokiem wyznała mi, że Rossi wierzył w istnienie Draculi. Nie drążyłam tematu, wiedząc, jak bardzo jest przesądna. Ale teraz nie daje mi spokoju myśl, że zapewne wie coś, co pomogłoby nam w poszukiwaniach».

Wstąpiła we mnie nagła otucha.

«Ale jak z nią porozmawiamy? Sama mówiłaś, że nie ma telefonu».

«Bo nie ma».

«A zatem… jak? «

Helen złożyła rękawiczki i uderzyła nimi o kolano.

«Musimy zobaczyć się z nią osobiście. Mieszka w małym miasteczku nieopodal Budapesztu».

«Co?! – tym razem ja wykrzyknąłem, poirytowany. – No tak, rozumiem, to proste. Wskoczymy do pociągu: ty ze swoim węgierskim paszportem i ja z amerykańskim, po czym udamy się na pogawędkę z twoimi bliskimi o Draculi».

«Paul, nie musisz aż tak bardzo się wściekać – odrzekła, wybuchając nieoczekiwanie śmiechem. – Na Węgrzech istnieje przysłowie: Jeśli coś jest niemożliwe do zrobienia, należy to zrobićn.

«No, dobrze. – Tym razem ja się roześmiałem. – Jaki masz plan? Już wcześniej zauważyłem, że zawsze jakiś masz».

«Mam… to znaczy mam nadzieję, że moja ciotka coś wymyśli».

«Twoja ciotka?»

Helen długą chwilę spoglądała przez okno na beżowe stiuki starych domów po drugiej stronie ulicy. Nadchodził wieczór i śródziemnomorskie światło, które zaczynałem już lubić, nadawało złocistą barwę całemu miastu.

«Moja ciotka od tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku pracuje w węgierskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i jest tam osobą raczej prominentną. To dzięki niej udało mi się zdobyć wykształcenie. W moim kraju bez wpływowej ciotki lub wuja niczego by człowiek nie osiągnął. Jest najstarszą siostrą mojej matki i wraz z mężem pomogli jej uciec z Rumunii na Węgry. Ciotka mieszkała tam jeszcze przed moim urodzeniem. Zawsze byłyśmy sobie bardzo bliskie i uczyni wszystko, o co ją poproszę. W przeciwieństwie do matki ma telefon, więc do niej zadzwonię».

55
{"b":"97494","o":1}