«Mój przyjaciel jest wspaniałym i znanym artystą – powiedział cicho Turgut. – Teraz już sami rozumiecie, dlaczego trzymam to malowidło za zasłoną. Podczas pracy nie lubię na nie patrzeć. – Równie dobrze mógłby powiedzieć, że nie lubi, kiedy twarz z obrazu spogląda na niego, błysnęła mi myśl. – Tak właśnie, w wizji artysty, Vlad Dracula wyglądał około tysiąc czterysta pięćdziesiątego czwartego roku, kiedy zaczynał swe długie rządy na Wołoszczyźnie. Miał wówczas dwadzieścia pięć lat, był bardzo wykształcony jak na standardy tamtych czasów i swojej kultury, wyśmienicie jeździł konno. Przez następnych dwadzieścia lat zabił zapewne piętnaście tysięcy swych poddanych – czasami z powodów politycznych, a często dla samej przyjemności zadawania śmierck.
Turgut zasunął zasłonę, a ja poczułem niewymowną ulgę, kiedy zniknęły owe przerażające oczy.
«Chcę wam też pokazać kilka innych ciekawostek – rzekł, otwierając drewnianą szafę stojącą przy jednej ze ścian. – To jest pieczęć Zakonu Smoka, którą kupiłem w sklepiku ze starociami przy porcie w starym mieście. A tu widzicie srebrny sztylet pochodzący ze Stambułu z czasów wczesnego Imperium Osmańskiego. Sądzę, że używano go do tępienia wampirów, ponieważ mówi o tym napis umieszczony na pochwie. A te łańcuchy i szpikulce służyły do zadawania tortur. Najprawdopodobniej pochodzą z samej Wołoszczyzny. Natomiast tutaj, moi przyjaciele, mam największy skarb».
Sięgnął po stojącą na jego biurku przepięknie inkrustowaną, drewnianą skrzynkę i otworzył metalowe zaczepy. W środku, na pomiętej, zrudziałej, czarnej satynie, spoczywały ostre narzędzia przypominające instrumenty medyczne oraz niewielki, srebrny pistolet i wykonany z tego samego kruszcu nóż.
«Co to jest?» – zapytała Helen, wyciągając niepewnie dłoń w stronę pudła, ale natychmiast ją cofnęła.
«Autentyczny zestaw przyrządów służących do zabijania wampirów. Liczy dobrze ponad sto lat – oświadczył z dumą Turgut. – Sadzę, że pochodzi z Bukaresztu. Jeden z moich znajomych, kolekcjoner starożytności, wynalazł mi go kilkanaście lat temu. Wiele było takich skrzynek. W osiemnastym i dziewiętnastym wieku masowo sprzedawano je wędrowcom podróżującym po Europie Wschodniej. Pierwotnie w tej skrzynce znajdował się również czosnek, aleja zawiesiłem swój».
Wskazał palcem na drzwi znajdujące się naprzeciwko jego biurka. Z dreszczem ujrzałem zawieszone po obu stronach framugi warkocze suchego czosnku. Przyszło mi na myśl, podobnie jak w przypadku Rossiego zaledwie tydzień wcześniej, że profesor Bora jest nie tylko sumienny w swych badaniach, ale również szalony.
W wiele lat później zrozumiałem lepiej swoją pierwszą reakcję na widok gabinetu Turguta, przypominającego bardziej komnatę w zamku Draculi, oraz średniowiecznej szafy wypełnionej przyborami do zadawania tortur. To prawda, że my, historycy, interesujemy się tym, co stanowi jakąś cząstkę nas samych, cząstkę, nad którą raczej się nie zastanawiamy, traktując wszystko jedynie jako przedmiot naszej pracy badawczej. Prawdą jest też to, iż nasze zainteresowania stają się coraz bardziej i bardziej cząstką nas samych. Kilkanaście lat temu, podczas wizyty w pewnym 7. amerykańskich uniwersytetów, przedstawiono mi najwybitniejszego historyka zajmującego się dziejami hitlerowskich Niemiec. Człowiek ów mieszkał w wytwornym domu na skraju kampusu, gdzie trzymał nie tylko książki dotyczące interesującego go tematu, ale i oficjalną porcelanę Trzeciej Rzeszy. Serwował na niej posiłki swoim gościom. Terenu jego posiadłości, dniem i nocą, strzegły dwa olbrzymie owczarki niemieckie. Gdy piliśmy drinki, w towarzystwie innych prominentnych naukowców, wyznał mi szczerze, iż gardzi zbrodniami Hitlera i pragnie przedstawić je ze wszystkimi szczegółami cywilizowanemu światu. Przyjęcie opuściłem wcześnie. Kiedy mijałem ze strachem strzegące posesji olbrzymie psy, ogarnęły mnie mdłości.
«Zapewne uważa pan, że przesadzam – odezwał się usprawiedliwiająco Turgut, jakby dobrze odczytał wyraz mojej twarzy. Ciągle wskazywał czosnek. – Zawiesiłem go, gdyż nie jestem w stanie pracować tu otoczony całym złem przeszłości. A teraz pozwólcie, że pokażę wam to, po co was tu naprawdę sprowadziłem».
Posadził nas na rozchwierutanych, obitych adamaszkiem krzesłach. Ich oparcia kojarzyły mi się z ludzkimi kośćmi i nie odważyłem się oprzeć o nie plecami. Turgut wyciągnął z regału na książki masywny segregator. Wyjął z niego kopię rękopisów, które studiowaliśmy w archiwum – podobne do szkiców Rossiego, ale wykonane o wiele dokładniej a następnie list, który mi wręczył. Napisany był na maszynie na papierze firmowym uniwersytetu i podpisany przez Rossiego… Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to jego autentyczny podpis – zamaszyste B i R były mi doskonale znane. Poza tym, kiedy pisał ten list, przeniósł się już z Harvardu na uniwersytet w Stanach Zjednoczonych. Turgut nie kłamał. Rossi pisał, że nie jest mu nic wiadome o archiwum sułtana Mehmeda. Jest mu przykro, że rozczarowuje profesora Borę, i ma tylko nadzieję, iż dalsze jego badania okażą się bardziej owocne. Był to naprawdę intrygujący list.
Następnie Turgut pokazał nam niewielką książkę oprawioną w popękaną ze starości skórę. Wiele trudu kosztowało mnie, by natychmiast nie wziąć jej w dłonie, ale zapanowałem nad sobą i czekałem rozgorączkowany, patrząc, jak Turek delikatnie ją otwiera, pokazując nam pierwsze i ostatnie niezapisane stronice, a następnie drzeworyt w samym jej środku – znany mi już wizerunek ukoronowanego smoka o rozpostartych skrzydłach trzymającego w szponach proporzec z tym jednym, złowrogim słowem. Otworzyłem własną teczkę i wyjąłem swoją książkę. Turgut położył na biurku obok siebie oba woluminy. Oba złowieszcze smoki były takie same, choć w jego książce wydawał się ciemniejszy. Mój był bardziej wyblakły. Nawet lekkie smugi po atramencie na bokach drzeworytów były identyczne. Helen z zadumą patrzyła na oba wizerunki.
«To nadzwyczajne – odezwał się cicho Turgut. – Nigdy nie spodziewałem się, że zobaczę drugą podobną książkę».
«I dowie się pan o trzeciej – wtrąciłem. – Proszę nie zapominać, że pańska książka jest już trzecią, jaką widzę. Drzeworyt w woluminie Rossiego był taki sam».
«Ale co to może znaczyć, moi przyjaciele? – mruknął, rozkładając obok książek kopie map. Zaczął wodzić palcem po zarysach smoków, rzeki i gór. – Że sam na to nie wpadłem!… Podobieństwo jest oczywiste. Sam smok stanowi mapę. Ale mapę czego?»
«Tego właśnie próbował dowiedzieć się Rossi w tym archiwum – powiedziałem. – Gdyby tylko udało mu się zrobić kolejny krok w poszukiwaniach^
«A może właśnie zrobił» – odezwała się w zamyśleniu Helen.
Odwróciłem się gwałtownie w jej stronę, by spytać, co ma na myśli, ale w tej samej chwili otworzyły się drzwi, na których futrynach wisiały dziwaczne warkocze czosnku. Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz strachu. Ale zamiast jakiegoś przerażającego stwora pojawiła się drobna, uśmiechnięta, ubrana w zieloną sukienkę kobieta. Była to żona Turguta. Wszyscy podnieśliśmy się grzecznie z miejsc".
«Witam cię, moja droga. – Turgut szybko podszedł do kobiety. – To są właśnie moi nowi znajomi ze Stanów Zjednoczonych, o których ci mówiłem».
Z galanterią przedstawił nas żonie, a ona uprzejmie uścisnęła nam dłonie. Była dokładnie o połowę mniejsza od swego męża, miała zielone oczy okolone długimi rzęsami, wdzięczny, lekko orli nos i długie, rudawe włosy spadające połyskliwą falą na plecy.
«Przepraszam za spóźnienie. – Mówiła po angielsku powoli, starannie dobierając słowa. – Zapewne mój mąż niczym jeszcze państwa nie poczęstowała
Gwałtownie zaprotestowaliśmy, mówiąc, że zostaliśmy ugoszczeni po królewsku, ale gospodyni domu wiedziała swoje.
«Pan Bora nigdy jeszcze nikogo nie ugościł. Będę musiała kiedyś… solidnie na niego nakrzyczeć».
Pogroziła drobną pięścią mężowi, który puszył się jak paw.
«Muszę wyznać, że okropnie boję się własnej żony – wyznał z zadowoleniem. – Czasami jest dzika i gwałtowna niczym Amazonka».
Górująca nad panią Bora Helen przesłała im serdeczny uśmiech. Urokowi tej pary doprawdy trudno było się oprzeć.
«A teraz na dodatek dręczy was swoją koszmarną kolekcją – powiedziała pani Bora. – Proszę w jego imieniu o wybaczenie».
I znów siedzieliśmy na puszystych dywanach, a żona gospodarza z promiennym uśmiechem nalewała nam kawę. Zauważyłem, że jest piękną i uroczą niczym ptak kobietą w wieku około czterdziestu lat. Po angielsku mówiła raczej słabo, lecz z wielkim wdziękiem. Najwyraźniej jej mąż często zapraszał do domu gości posługujących się tym językiem. Ubrana była skromnie, ale elegancko, zachowywała się wytwornie. Skojarzyła mi się z przedszkolanką, do której z pełnym zaufaniem garną się maluchy. Ciekawiło mnie, czy mieli własne dzieci. W salonie nie widziałem żadnych fotografii, ale nie śmiałem o to pytać.
«Czy mój mąż pokazał państwu miasto?» – zwróciła się z pytaniem do Helen.
«Tak, w każdym razie dużą jego część. Obawiam się, że nadużyliśmy jego drogocennego czasu».
«Nie, to ja zanudzałem państwa gadaniną. Ale i tak czeka nas jeszcze wiele pracy. – Upił łyk kawy i zwrócił się do żony: – Czeka nas huk roboty. Moja droga, musimy odnaleźć profesora, który zaginął w tajemniczych okolicznościach. Przez kilka następnych dni będę bardzo zajęty».
«Profesora, który zaginął? – Pani Bora przesłała mężowi łagodny uśmiech. – Dobrze. Ale przedtem musimy zjeść obiad».
Na myśl o dalszym jedzeniu skręciły mi się kiszki i nie śmiałem nawet popatrzeć na Helen. Ale ona podeszła do sprawy realnie.
«Dziękujemy bardzo. Jest pani przemiłą gospodynią, pani Bora, ale musimy już wracać do hotelu. Jesteśmy tam umówieni z kimś na siedemnastą^
«No, właśnie – dodałem. – Ma do nas wpaść kilku Amerykanów. Mam jednak nadzieję, że niebawem znów się spotkamy».
«Aja przejrzę jeszcze raz dokładnie swoją bibliotekę – przyszedł nam w sukurs Turgut. – Może znajdę coś, co okaże się nam przydatne. Musimy przyjąć założenie, że grób Draculi znajduje się w Stambule… być może to właśnie do tego miasta odnosi się mapa. Mam kilka starych książek dotyczących Stambułu oraz licznych przyjaciół interesujących się historią tego miejsca. Wieczorem wszystkim się zajmę».