Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Według tabeli – zauważyła Wendy – to o jeden punkt wyżej od ciała w stężeniu pośmiertnym.

– Patrz, mają jogę – powiedziała później, gdy przeglądały klubowy plan zajęć. – Słyszałam, że joga może odmienić ludzkie życie. I zajęcia są wieczorem. – Dała Ruth kuksańca. – Łatwiej ci będzie wyleczyć się z Paula.

Tamtego wieczoru podsłuchały rozmowę dwu kobiet w szatni.

– Facet obok mnie pytał, czy chciałabym iść z nim na zajęcia o północy. Joga bez togi. Znaczy nago.

– Nago? Ale drań!… Był chociaż przystojny?

– Niezły. Ale wyobrażasz sobie dwadzieścia gołych tyłków, jak będą robić Leżącego Psa?

Kobiety wyszły z szatni, a Ruth zwróciła się do Wendy:

– Kto, do cholery, chciałby uprawiać jogę nago?

– Na przykład ja – odparła Wendy. – Nie patrz na mnie takim zgorszonym wzrokiem, panno Porządnicka. Przynajmniej nie byłoby nudno.

– Naga, wśród zupełnie obcych ludzi?

– Nie, z moim księgowym, dentystą i szefem. A jak sądzisz?

W zatłoczonej sali ćwiczeń trzydzieścioro adeptów, głównie kobiety, znaczyło swój teren, rozkładając i poprawiając maty, podczas gdy maruderzy dopiero wchodzili. Kiedy jakiś mężczyzna tuż obok Ruth rozwinął swoją matę, starała się na niego nie patrzeć, podejrzewając, że to właśnie może być ów drań. Rozejrzała się po sali. Większość kobiet miała wypielęgnowane i polakierowane paznokcie. Stopy Ruth były szerokie, a palce przypominały świnki z wierszyka dla dzieci. Nawet stopy mężczyzny obok wyglądały lepiej – o gładkiej skórze i pięknych, wąskich palcach. Zaraz się jednak zmitygowała. Przecież nie powinna przychylnie myśleć o potencjalnym zboczeńcu.

Zajęcia zaczęły się od czegoś, co brzmiało jak rytualna inkantacja, a potem ludzie przybierali różne pozycje, jak gdyby oddawali cześć pogańskiemu bożkowi. Urdhva Muka Svanasana! Adho Muka Svanasana! Wszyscy z wyjątkiem Ruth i Wendy znali układy. Ruth naśladowała ruchy pozostałych jak w zabawie “Ojciec Wirgiliusz…". Od czasu do czasu podchodziła do niej muskularna instruktorka, by zgiąć, poprawić lub podnieść którąś część jej ciała. Pewnie wyglądam jak ofiara tortur, pomyślała Ruth, albo jeden z tych dziwolągów bez kości, których matka widziała w Chinach – małych żebraków, co ku uciesze widowni wyginali swoje ciała, jakby były zrobione z gumy. Zaczął po niej płynąć pot, ale zdążyła się za to uważnie przyjrzeć mężczyźnie obok, żeby umieć później podać policji jego rysopis, gdyby było trzeba. “Gwałciciel od nagiej jogi miał pięć stóp jedenaście cali wzrostu i ważył jakieś sto sześćdziesiąt funtów. Ciemne włosy, duże brązowe oczy, gęste brwi oraz przystrzyżona broda i wąsy. Paznokcie czyste i starannie obcięte".

Był też niewiarygodnie zręczny. Potrafił założyć sobie nogi na szyję, utrzymując przy tym równowagę niczym Barysznikow. Ona natomiast wyglądała, jak gdyby właśnie badał ją ginekolog. Biedna pacjentka. Miała na sobie starą koszulkę i wyblakłe leginsy z dziurą na kolanie. Przynajmniej nikt nie podejrzewał, że przyszła tu kogoś upolować, w odróżnieniu od tamtych wymalowanych bab w drogich sportowych ciuchach.

Potem zauważyła obrączkę na palcu tego faceta, szeroki grawerowany pasek złota na palcu prawej dłoni. Na lewej ręce niczego nie nosił. Oczywiście, nie wszyscy żonaci mężczyźni noszą obrączki, ale noszenie jej na prawej dłoni było, przynajmniej w San Francisco, jawną manifestacją homoseksualizmu. Zastanowiwszy się nad tym, Ruth dostrzegła inne sugestywne znaki: zadbana broda, szczupły tors, pełne wdzięku ruchy. Odetchnęła. Przyglądała się, jak brodacz, chwyciwszy się dłońmi za podeszwy stóp, przycisnął czoło do kolan. Heteryk by tego nie potrafił. Ruth pochyliła się ciężko, sięgając rękami ledwie do połowy łydek.

Pod koniec zajęć było stanie na głowie. Nowicjusze przesunęli się pod ścianę, a ci najgorliwsi w mgnieniu oka zmienili się w słoneczniki wycelowane prosto w tarczę słońca w południe. Pod ścianą nie było już miejsca, więc Ruth usiadła po prostu na macie. Chwilę później usłyszała głos brodacza:

– Może pomóc? Mogę panią potrzymać za nogi, dopóki nie chwyci pani równowagi.

– Dzięki, ale chyba nie skorzystam. Boję się, że dostałabym wylewu. Uśmiechnął się.

– Zawsze wszędzie podejrzewa pani tyle niebezpieczeństw?

– Zawsze. Życie jest wtedy bardziej ekscytujące.

– Stanie na głowie to jedna z najważniejszych postaw, jakie można przyjąć. Staje pani do góry nogami i całe życie może się odwrócić. I człowiek się cieszy.

– Doprawdy?

– Widzi pani? Już się pani śmieje.

– Wygrał pan – odparła, opierając czubek głowy na złożonym kocu. – Niech pan dźwiga.

Jeszcze w pierwszym tygodniu Wendy zrezygnowała z jogi i przesiadła się na jakiś domowy przyrząd do ćwiczeń, przypominający rikszę wyposażoną w wiosła. Ruth chodziła na zajęcia trzy razy w tygodniu. Znalazła taką formę ćwiczeń, która ją relaksowała. Szczególnie podobała się jej zasada koncentracji, myślenia o niczym z wyjątkiem oddechu. Polubiła też Arta, mężczyznę z brodą. Był miły i zabawny. Zaczęli chodzić po zajęciach do kafejki za rogiem.

Pewnego dnia przy bezkofeinowym cappuccino dowiedziała się, że Art wychował się w Nowym Jorku i zrobił doktorat z językoznawstwa na Uniwersytecie Berkeley.

– W ilu językach mówisz? – zapytała.

– Właściwie nie jestem poliglotą – odrzekł. – Większość lingwistów, których znam, też nie jest. Na Berkeley specjalizowałem się w amerykańskim języku migowym. Teraz pracuję w ośrodku głuchych na Uniwersytecie San Francisco.

– Zostałeś ekspertem od ciszy? – zażartowała.

– Nie jestem ekspertem od niczego. Ale podoba mi się język w każdej postaci – dźwięki i słowa, wyraz twarzy, gesty rąk, postawa, rytm ciała – wszystko, co ludzie chcą wyrazić, niekoniecznie słowami. Zawsze podobała mi się siła słów.

– A jakie jest twoje ulubione słowo?

– Doskonałe pytanie. – Zamilkł, gładząc w zamyśleniu brodę.

Ruth poczuła dreszczyk emocji. Szukał zapewne jakiegoś wielosylabowego słowa, znanego tylko wtajemniczonym, które można znaleźć jedynie w wielkim słowniku oksfordzkim.

– Opar – powiedział w końcu.

– Opar? – Ruth pomyślała o przejmującym chłodzie, mgle i duchach samobójców. Ona na pewno nie wybrałaby takiego słowa.

– Przemawia do wszystkich zmysłów – wyjaśnił. – Może nie być przezroczysty, ale nie ma stałej formy. Można go poczuć, ale nie ma trwałego kształtu. Może być gorący albo zimny. Niektóre opary mają okropny zapach, inne wspaniały. Niektóre są niebezpieczne, inne nieszkodliwe. Niektóre są jaśniejsze od innych, na przykład płonącej rtęci i sodu. Opar może człowiekowi wejść przez nos i przeniknąć do płuc. A brzmienie tego słowa, układ warg i języka – oparrrr – doskonale pasuje do jego znaczenia.

– Rzeczywiście – zgodziła się Ruth. – Oparrrr – powtórzyła, rozkoszując się wibrowaniem języka.

– I jeszcze prężność oparu – pary wodnej – ciągnął Art.

– Kiedy osiąga stopień równowagi między dwoma stanami, sto stopni Celsjusza. – Ruth skinęła głową, posyłając mu inteligentne w jej mniemaniu spojrzenie, które miało sugerować skupienie. Czuła się głupia i niedouczona. – Raz masz wodę – mówił Art, wykonując rękami faliste ruchy. – Ale pod wpływem ciśnienia temperatury woda zmienia się w parę. – Jego palce gwałtownie zatrzepotały.

Ruth energicznie kiwała głową. Woda zmienia się w parę, to mniej więcej rozumiała. Matka opowiadała jej o ogniu i wodzie, które łącząc się, tworzą parę, a para wygląda na niegroźną, lecz potrafi obedrzeć cię ze skóry.

– Jak jin i jang? – zaryzykowała.

– Dwoistość natury. Oczywiście, że tak.

Ruth wzruszyła ramionami. Czuła się jak oszustka.

– A ty? – spytał. – Jakie jest twoje ulubione słowo? Przybrała kretyńską minę.

– Ojej, czy ja wiem, tyle ich jest! Zaraz. “Wakacje". “Wygrana". Poza tym jeszcze “gratis". “Wyprzedaż". “Promocja". Normalnie.

Roześmiał się, kiedy mówiła, więc zrobiło jej się przyjemniej.

– Pytam serio – rzekł po chwili. – Jakie?

Serio? Zastanowiła się, co pierwsze przychodzi jej na myśl. Same banały: pokój, miłość, szczęście. Co te słowa mogłyby powiedzieć o Ruth? Że brakuje jej tych wartości? Ze nie ma wyobraźni? Wahała się, czy nie powiedzieć “onomatopeja" – dzięki temu słowu wygrała w piątej klasie konkurs ortograficzny. Ale “onomatopeja" stanowiła zlepek sylab, w ogóle nieprzypominający prostych dźwięków, jakie miała oznaczać. Trach, bum, bach.

– Jeszcze nie mam ulubionego – oświadczyła wreszcie.

– Chyba za długo żyję ze słów, żebym umiała myśleć o nich inaczej niż w kategoriach praktycznych.

– Czym się zajmujesz?

– Kiedyś zajmowałam się komunikacją zbiorową. Potem zostałam niezależnym wydawcą, a kilka lat temu zaczęłam na większą skalę współpracować przy tworzeniu książek, głównie na temat inspiracji i samodoskonalenia. Jak poprawić własne zdrowie, jak lepiej uprawiać seks, jak mieć lepszą duszę i tak dalej.

– Czyli jesteś lekarzem książek.

Ruth spodobało się to określenie. Lekarz książek. Nigdy tak nie powiedziała o sobie ani o innych. Większość ludzi nazywała ją po prostu murzynem, wykonującym pracę za kogoś.

– Tak – powiedziała do Arta. – Chyba rzeczywiście można mnie nazwać lekarzem książek. Chociaż sama uważam się za kogoś w rodzaju tłumacza, który pomaga ludziom przelać na papier ich myśli. Niektórym książkom trzeba pomóc bardziej niż innym.

– Nigdy nie chciałaś napisać własnej książki?

Zawahała się. Oczywiście, że tak. Chciała napisać powieść w stylu Jane Austen, obyczajową, o klasie wyższej, powieść, która nie będzie miała nic wspólnego z jej życiem. Wiele lat temu marzyła o pisaniu opowiadań, które stanowiłyby formę ucieczki. Mogłaby dokonać korekt we własnym życiu i stać się kimś innym. Mogłaby być gdzie indziej. W wyobraźni mogła zmienić wszystko, siebie, matkę, przeszłość. Ale z drugiej strony, myśl, że mogłaby poprawić własne życie, przerażała ją, jak gdyby posługując się tylko wyobraźnią, skazywała na potępienie wszystko, czego nie lubiła w sobie i innych. Pisanie, o czym się tylko zechce, było najniebezpieczniejszą formą wyrażania życzeń.

6
{"b":"94968","o":1}