– Nigdy zadowolona! – mówiła LuLing do Ruth.
Ruth wiedziała, że nie powinna brać strony lokatorki. Niepokoiła się jednak, że kiedyś rzeczywiście może zdarzyć się jakiś wypadek, na przykład pożar. Bała się nagłówków w gazetach: “Właścicielka slumsu w więzieniu. Kara za lekceważenie śmiertelnych niebezpieczeństw". Dlatego Ruth zaczęła ukradkiem załatwiać sprawy, z którymi można się było uporać najszybciej. Kiedy kupiła Francine nowy czujnik dymu, dowiedziała się o tym LuLing i zareagowała histerycznie.
– Myślisz, że ona ma rację, ja nie? – I tak samo jak przez całe dzieciństwo Ruth, matka wściekała się coraz bardziej, aż nie była w stanie wykrztusić nic poza dawną groźbą: – Może umrę niedługo!
– Musisz porozmawiać ze swoją mamą – jęczała teraz Francine. – Oskarża mnie o to, że nie płacę za mieszkanie. A ja zawsze płacę w terminie, pierwszego każdego miesiąca. Nie wiem, o co jej chodzi, ale ona powtarza w kółko to samo, jak zacięta płyta.
W Ruth zamarło serce. Właśnie tego nie chciała usłyszeć.
– Pokazałam jej nawet anulowany czek, a ona na to: “Widzisz, masz jeszcze czek!". Dziwne, jakby nic nie rozumiała.
– Zajmę się tym – powiedziała cicho Ruth.
– Nęka mnie ze sto razy dziennie. Zaczynam przez to wariować.
– Wyjaśnię to.
– Mam nadzieję, bo chciałam już dzwonić na policję, żeby wydano w tej sprawie jakiś zakaz sądowy! Zakaz sądowy? Kto tu jest stuknięty?
– Przykro mi, że tak się stało – rzekła Ruth, przypominając sobie jedną z książek, którą pomagała pisać i która mówiła o tym, że należy odbijać jak lustro odczucia dziecka. – Pewnie czujesz się sfrustrowana, ponieważ się okazało, że nie zrobiłaś nic złego.
Podziałało.
– No dobrze – rzuciła Francine i zniknęła w swoich drzwiach jak kukułka ze szwajcarskiego zegara.
Ruth otworzyła mieszkanie matki własnym kluczem. Usłyszała głos LuLing, która wołała do niej:
– Czemu tak późno?
Siedząc w swoim brązowym winylowym fotelu, LuLing wyglądała jak nadąsane dziecko na tronie. Ruth obrzuciła ją krótkim badawczym spojrzeniem, szukając zmian w jej wyglądzie, drgającej powieki albo lekkiego paraliżu połowy twarzy. Niczego nie znalazła, wciąż ta sama mama. LuLing miała na sobie fioletowy sweter ze złotawymi guzikami, jej ulubiony, oraz czarne spodnie i czarne czółenka numer cztery na niskim obcasie. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte jak u Fii i Dory, tylko że zamiast końskiego ogona zwinęła je w okryty siatką kok, pogrubiony treską. Włosy były kruczoczarne, z wyjątkiem nasady kosmyków z tyłu, których nie widziała za dobrze, gdy je farbowała. Z daleka wyglądała o wiele młodziej, najwyżej na sześćdziesiąt lat. Jej cera była gładka i jednolitej barwy, nie potrzebowała podkładu ani pudru. Dopiero z odległości jednej stopy można było zauważyć delikatne linie i zmarszczki na policzkach. Najgłębsze bruzdy widniały w kącikach ust, które często były opuszczone, tak jak teraz.
– Mówiłaś lekarz o pierwszej – odezwała się gderliwie LuLing.
– Powiedziałam, że wizyta jest o czwartej.
– Nie! O pierwszej! Mówiłaś bądź gotowa. Ja gotowa, ty nie przychodzisz.
Ruth niemal poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Spróbowała inaczej.
– Może zadzwonię do lekarza i sprawdzę, czy przyjmie nas o czwartej. – Skierowała się w głąb mieszkania, do pokoju, gdzie matka malowała obrazy i swoje chińskie znaki, a który dawno temu należał do niej. Na stoliku do rysowania leżał duży arkusz papieru do akwareli. Matka zaczęła kaligrafować wiersz, ale przerwała w połowie znaku. Wyschnięty i sztywny pędzelek leżał na papierze. LuLing nigdy nie była nieporządna. Z pędzelkami obchodziła się zawsze niezwykle pieczołowicie, myła je w wodzie źródlanej, nigdy z kranu, żeby chlor nie uszkodził włosia. Może podczas malowania usłyszała gwizd czajnika, więc rzuciła wszystko i pobiegła zdjąć go z ognia. Może zaraz potem zadzwonił telefon. Ale Ruth przyjrzała się dokładniej. Matka próbowała kilkakrotnie namalować ten sam znak, za każdym razem przerywając w tym samym miejscu. Co to za znak? I dlaczego rezygnowała w połowie?
Kiedy Ruth dorastała, matka dorabiała do pensji młodszej nauczycielki, imając się innych zajęć, wśród których była dwujęzyczna kaligrafia, chińska i angielska. Robiła wywieszki z cenami dla supermarketów i sklepów jubilerskich w Oakland i San Francisco, transparenty z dwuwierszami na otwarcie restauracji, szarfy na wieńce pogrzebowe oraz zawiadomienia o narodzinach i ślubach. Ludzie przez wiele lat mówili Ruth, że kaligrafia matki jest na prawdziwie artystycznym poziomie, klasyczna pod każdym względem. LuLing zyskała sobie wspaniałą reputację, a w jej sukcesie pewną rolę odegrała córka, sprawdzając pisownię angielskich słów.
– To są “ziemniaki" – powiedziała kiedyś zniecierpliwiona ośmioletnia Ruth. – Nie “zimniaki". Rosną w ziemi, a nie w zimnie.
Tego samego dnia wieczorem LuLing zaczęła ją uczyć techniki pisania po chińsku. Ruth wiedziała, że ma to być kara za to, co jej wcześniej powiedziała.
– Patrz – rozkazała jej po chińsku matka. Roztarła kamieniem pałeczkę tuszu i za pomocą kroplomierza dodała słoną wodę jak kilka łez. – Patrz – powtórzyła, wybierając pędzelek spośród kilkudziesięciu zawieszonych włosiem w dół.
Ruth starała się śledzić sennymi oczyma ruchy matki, gdy ta zwilżyła pędzelek, a potem przyłożyła go do papieru prawie prostopadle, trzymając w powietrzu nadgarstek i łokieć. Wreszcie zaczęła pisać, lekko potrząsając nadgarstkiem, tak że jej dłoń trzepotała niby ćma nad białą plamą papieru. Po chwili zjawiły się pajęcze napisy: “Za pół ceny!", “Niewiarygodne obniżki!", “Ostatnia okazja!".
– Pisanie chińskich znaków – wyjaśniła LuLing – to zupełnie co innego niż pisanie angielskich słów. Inaczej się myśli. Inaczej się czuje. – Rzeczywiście, pisząc albo malując, matka była inna. Spokojna, zorganizowana i pewna.
– Pisać nauczyła mnie Bao Bomu – powiedziała pewnego wieczoru LuLing. – Nauczyła mnie, jak myśleć. Kiedy piszesz, mówiła, musisz zebrać w jeden strumień wszystkie swobodne prądy serca. – Aby to zademonstrować, namalowała ideogram oznaczający “serce". – Widzisz? Każda linia ma swój rytm, równowagę i swoje miejsce. Bao Bomu mówiła, że wszystko w życiu powinno tak wyglądać.
– Kto to jest Bao Bomu? – zapytała Ruth.
– Opiekowała się mną, kiedy byłam mała. Bardzo mnie kochała, jak matka. Bao znaczy “drogi", a razem z Bomu znaczy “Droga Ciocia".
Ach, ta Bao Bomu, szalony duch. LuLing zaczęła malować prostą poziomą linię. Ale jej ruchy wcale nie były proste. Dotykała papieru tylko czubkiem pędzelka, który przypominał przez to tancerkę na puentach. Czubek lekko przegiął się w dół, dygnął, a potem, jakby niesiony podmuchem kapryśnego wiatru, śmignął w prawo, przystanął, obrócił się o pół kroku w lewo i poderwał w górę. Ruth westchnęła. Po co w ogóle miałaby próbować? Matka mogłaby się tylko zdenerwować, że ona nic nie potrafi.
W niektóre wieczory LuLing znajdowała sposób, by pomóc Ruth zapamiętywać chińskie ideogramy.
– Każdy znak pochodzi od starego obrazu sprzed bardzo dawna. – Namalowała poziomą linię i spytała Ruth, czy widzi, co to jest. Ruth zmrużyła oczy i pokręciła głową. LuLing zrobiła identyczną linię. Powtarzała ją kilkakrotnie, za każdym razem pytając Ruth, co przedstawia. Wreszcie matka prychnęła, wyrażając w zwięzłej formie rozczarowanie i niesmak.
– Ta linia wygląda jak promień światła. Widzisz to czy nie?
Ruth uważała, że raczej ogryzione do czysta żeberko.
– Każdy znak jest wszystkim naraz – ciągnęła LuLing. – Myślą, uczuciem, sensem, historią. – Namalowała jeszcze kilka linii – kropek i kresek, pałeczek i ogonków, zakrętasów i haczyków. – Widzisz to? – pytała co chwila. – Ta linia, ta i ta – kształt boskiej świątyni. – A kiedy w odpowiedzi Ruth wzruszyła ramionami, matka dodała: – Świątyni w dawnym stylu. – Jak gdyby słowo “dawny" miało przestawić umysł córki na myślenie po chińsku. Ping! Aha!
Później LuLing poleciła Ruth, by spróbowała namalować ten sam znak, wciąż wtłaczając w jej oporną głowę chińską logikę:
– Trzymaj nadgarstek w ten sposób, pewnie, ale luźno, jak gałąź młodej wierzby – aj, nie tak bezwładnie jak żebrak leżący na ulicy… Maluj linię z wdziękiem, jak ptak lądujący na gałązce, nie jak kat, który odrąbuje diabłu głowę. Namalowałaś tę linię… jakby cały znak miał się za chwilę przewrócić. Zrób to tak… najpierw światło, potem świątynia. Widzisz? Razem oznacza to “wieści od bogów". Widzisz, że wiedza zawsze przychodzi z góry? Widzisz, jaki sens mają chińskie słowa?
Matka potrafiła myśleć logicznie, jeżeli chodziło o chińskie słowa. Czy aby na pewno?
Ruth zadzwoniła do lekarza. Telefon odebrała pielęgniarka.
– Mówi Ruth Young, córka LuLing Young. Miałyśmy zamówioną wizytę na szesnastą, ale chciałam powiedzieć o kilku sprawach… – Poczuła się jak zdrajczyni i szpieg.
Wróciwszy do salonu, Ruth zobaczyła, że matka szuka torebki.
– Nie musimy brać żadnych pieniędzy – powiedziała Ruth. – A gdyby nawet, mogę zapłacić.
– Żadne płacić! Nikt nie płacić! – zawołała LuLing. – W torebce mam kartę zdrowia. Nie pokażę karty, doktor każe mi płacić. Wszystko ma być darmo.
– Jestem pewna, że mają tam twoją kartotekę. Nie będą chcieli oglądać karty.
LuLing szukała dalej. Nagle wyprostowała się i oznajmiła:
– Wiem. Zostawiłam torebkę w domu GaoLing. Zapomniała mi powiedzieć.
– Kiedy tam byłaś?
– Trzy dni. Poniedziałek.
– Dziś jest poniedziałek.
– Jak to poniedziałek? Byłam trzy dni dawniej, nie dzisiaj!
– Pojechałaś kolejką? BART – em? – Od wypadku samochodowego, kiedy Ruth nie mogła jej służyć za kierowcę, LuLing korzystała z transportu publicznego.
– Tak, a GaoLing zabrała mnie późno! Czekałam dwie godziny! Nareszcie przyjechała. Potem mnie oskarża, mówi, dlaczego wcześnie, miała przyjechać o jedenastej. Mówię, nie, nie mówiłam o jedenastej. Po co, kiedy wiem, że przyjeżdżam o dziewiątej? Miała mnie za wariatkę, wściekła!