Od czasu studiów Cassi nie występowała w roli pacjenta. Teraz, po ukończeniu medycyny i po pierwszych miesiącach stażu, taka rola była dla niej całkowicie nowym przeżyciem. Znajomość kulis szpitalnego leczenia wcale nie ułatwiała tej roli i budziła tym większe obawy.
Tego dnia przyjechała do szpitala razem z Thomasem. Było jeszcze za wcześnie, by załatwić sprawę w izbie przyjęć. Powiedziano jej, że musi poczekać, aż pojawią się właściwi pracownicy. Protestowała tłumacząc, że w nagłych przypadkach szpital przyjmuje pacjentów bez przerwy, nawet w nocy, mimo to kazano jej przyjść o dziesiątej.
Trzy godziny spędziła nerwowo w bibliotece przeglądając "Psychology Today", po czym ponownie udała się do izby przyjęć. Mimo że właściwi urzędnicy już się pojawili, sprawa nie posunęła się wcale do przodu. Na każdym kroku pojawiały się jakieś utrudnienia.
Okazało się, że nie ma karty szpitalnej, a bez niej nie może być przyjęta. Poradzono jej, żeby udała się do biura ID na trzecim piętrze.
Po pół godzinie uzbrojona w dokument, który przypominał kartę kredytową, wróciła do izby przyjęć. Tutaj znowu napotkała przeszkodę nie do pokonania. Cassi w szpitalu posługiwała się panieńskim nazwiskiem "Cassidy", gdyż tak opiewał jej dyplom. Z kolei Thomas ubezpieczył ją pod nazwiskiem "Kingsley", urzędniczka domagała się więc przedstawienia świadectwa ślubu. Cassi oświadczyła, że nie posiada takiego dokumentu. Nie przyszło jej nawet do głowy, że świadectwo ślubu może być potrzebne, żeby zostać przyjętą do szpitala. Chciała, aby urzędniczka zadzwoniła do biura Thomasa i wyjaśniła sprawę. Ta jednak z uporem nalegała, że komputer musi otrzymać wymagany dokument; ona tu nie ma nic do powiedzenia, jest tylko osobą obsługującą aparaturę. W końcu problem został rozwiązany przez kogoś z kierownictwa i udało się "skłonić" komputer do przyjęcia informacji o małżeństwie. Ostatecznie Cassi skierowano do pokoju na siedemnastym piętrze. Odprowadzała ją sympatyczna dziewczyna w zielonym uniformie z napisem: "Memorial Volunteer".
Nie od razu poszły na siedemnaste piętro. Najpierw udały się na drugie, do gabinetu rentgenologicznego. Tam Cassi oświadczyła, że przed sześcioma tygodniami miała robione prześwietlenie, wobec czego nie potrzebuje nowego zdjęcia. Prześwietlenia klatki piersiowej wymagał anestezjolog ze względu na narkozę. Trzeba było całej godziny, żeby Cassi udało się dotrzeć do kierownika anestezjologii, który zadzwonił do doktora Obermeyera, ten zaś z kolei – do Jacksona, kierownika szpitalnej radiologii. Po sprawdzeniu starego zdjęcia Jackson oddzwonił do Obermeyera, a ów – do kierownika anestezjologii, który z kolei powiadomił urzędnika radiologii, że pacjentka nie potrzebuje nowego zdjęcia klatki piersiowej.
Potem już wszystko poszło gładko, włącznie z wizytą w laboratorium. Trzeba było oddać krew i mocz do analizy. W końcu Cassi została umieszczona w dwuosobowym pomalowanym na niebiesko pokoju. Jej sąsiadką okazała się sześćdziesięciojednoletnia kobieta z zabandażowanym lewym okiem.
– Nazywam się Mary Sullivan – oznajmiła, gdy Cassi już się jej przedstawiła. Bez protezy w ustach wyglądała na więcej niż sześćdziesiąt jeden lat. Cassi zaciekawiła się, jakiego rodzaju operację oka przeszła ta kobieta.
– Odkleiła mi się siatkówka – rzekła Mary, jakby odgadując myśli Cassi. – Musieli mi wyjąć oko i przykleić ją z powrotem za pomocą strumienia laserowego.
Cassi roześmiała się mimo woli. – Nie sądzę, żeby wyjmowali pani oko.
– A jednak. Kiedy po raz pierwszy zdjęli mi bandaż z oka, widziałam wszystko podwójnie i pomyślałam, że siatkówkę przykleili mi krzywo.
Cassi nie miała ochoty się spierać. Rozpakowała swoje rzeczy, starannie układając ampułki z insuliną i strzykawki w szufladzie nocnej szafki. Wieczorem – jak zwykle – powinna sobie zrobić zastrzyk, ale potem – aż do odwołania – będzie to za nią robił jej internista, doktor McInery.
Cassi przebrała się w piżamę. Trochę to było głupie zakładać piżamę w biały dzień, ale takie były przepisy. Pacjent w łóżku jest bardziej zdyscyplinowany: w piżamie była już tylko pacjentką.
Kiedy wyszła z pokoju bez lekarskiego fartucha, czuła się nieswojo, jakby uczyniła coś niewłaściwego, a gdy znalazła się na osiemnastym piętrze, dokąd się wybrała, żeby odwiedzić Roberta, miała wrażenie, że jest tutaj intruzem.
Zastukała do drzwi pokoju 1847 – nie usłyszała odpowiedzi. Cichutko otwarła drzwi: Robert leżał na plecach lekko pochrapując. W kąciku jego ust widać było na wpół już zaschniętą kropelkę krwi. Najwidoczniej wciąż jeszcze znajdował się w stanie narkozy.
Powodowana profesjonalnym odruchem spojrzała na kroplówkę. Płyn spływał wolno, równomiernie. Cassi pocałowała koniuszek swojego wskazującego palca i dotknęła nim czoła Roberta. Na stojącej obok łóżka nocnej szafce spostrzegła plik wydruków komputerowych. Leżąca na samym wierzchu karta – jak się tego spodziewała – zawierała dane dotyczące serii SSD. Przez chwilę wahała się, czy nie zabrać ich ze sobą, ale bała się, że Thomas mógłby je u niej znaleźć. Ostatecznie postanowiła je obejrzeć razem z Robertem. Pomyślała także, że jeśli ma potraktować poważnie jego domysły o morderstwie, tego rodzaju dokumenty nie powinny znajdować się u niej na dzień przed jej operacją.
Thomas otworzył drzwi do poczekalni i skinąwszy głową oczekującym go pacjentom przeszedł szybko do swojego gabinetu nie zatrzymując się. Przeklinał w myślach architekta, który nie zaprojektował oddzielnego wejścia do gabinetu, tak żeby można było dostać się do niego niepostrzeżenie. Doris uśmiechnęła się, gdy przechodził, ale nie wstała: wczorajszy epizod trochę ją przestraszył. Podała mu notatki o odebranych pod jego nieobecność telefonach.
W gabinecie Thomas włożył biały fartuch, który lubił mieć na sobie, kiedy przyjmował pacjentów: fartuch narzucał im nie tylko respekt, ale i posłuszeństwo. Usiadł przy biurku i szybko przebiegł oczami notatki od Doris. Zatrzymał się przy notatce o telefonie od Cassi: dzwoniła z pokoju 1740. Thomas zmarszczył czoło: był to dwuosobowy pokój, znajdujący się naprzeciwko pokoju pielęgniarek.
Nagłym ruchem podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer kierownika izby przyjęć, Grace Peabody.
– Proszę pani – odezwał się głosem pełnym irytacji. – Właśnie dowiedziałem się, że moja żona została przyjęta do dwuosobowej sali. Chciałbym bardzo, żeby miała swój własny pokój.
– Rozumiem pana, ale obecnie brakuje wolnych jedynek.
– Jestem pewien, że znajdzie pani dla niej oddzielny pokój. Jest to dla mnie bardzo ważna sprawa. W przeciwnym wypadku będę zmuszony interweniować u dyrektora szpitala.
– Zrobię, co będzie w mojej mocy, doktorze Kingsley – odparła tonem, który wskazywał na najwyższą irytację.
– Zależy mi na tym – zakończył rozmowę Thomas, rzucając słuchawkę na aparat.
– Do diabła! – zaklął. Nienawidził ich, tych biurokratów o ptasich móżdżkach. Żonie najlepszego chirurga nie dano osobnego pokoju!
Zapoznając się z wykazem spraw do załatwienia, który mu Doris położyła na biurku, Thomas masował skronie. Czuł, jak zaczyna mu pulsować w głowie.
Po krótkim wahaniu wysunął szufladę biurka. Po trzech bypassach i przed załatwieniem dwunastu znajdujących się w wykazie spraw należy mu się małe pokrzepienie. Wydobył jedną pigułkę koloru brzoskwini i połknął ją, po czym nacisnął przycisk interkomu i poprosił Doris o pierwszego oczekującego pacjenta.
Godziny przyjęć upłynęły Thomasowi lepiej, niż się tego spodziewał. Dwie pooperacyjne wizyty zajęły mu po dziesięć minut. Szybko podpisał dokumentację związaną z pięcioma bypassami i jedną wymianą zastawki. Pozostali czterej pacjenci nie byli przewidziani do operowania i nie powinni byli być skierowani do Thomasa. Pozbył się ich szybko.
Na koniec, po podpisaniu kilku listów, ponownie zadzwonił do panny Peabody.
– Czy panu odpowiada pokój 1752? – zapytała wyniośle.
Był to jednoosobowy, narożny pokój przy końcu korytarza – jego okna wychodziły na zachód i północ, z pięknym widokiem na rzekę Charles. Był przyjemny, czego Thomas nie omieszkał głośno zauważyć. Panna Peabody odłożyła słuchawkę bez słowa pożegnania.
Thomas przebrał się w swoje ubranie i oznajmiwszy Doris, że jeszcze się z nią dziś zobaczy, wyszedł do sektora administracyjnego. Po drodze zatrzymał się na krótko w rentgenie, żeby obejrzeć niektóre zdjęcia jeszcze przed pójściem do Cassi.
Na siedemnastym piętrze ze zdziwieniem dowiedział się, że Cassi wciąż jeszcze znajduje się w pokoju 1740. Wszedł do środka bez pukania.
– Dlaczego się jeszcze nie przeniosłaś? – zapytał.
– Dlaczego się nie przeniosłam? – powtórzyła zmieszana. Właśnie rozmawiała z Mary o dzieciach.
– Załatwiłem dla ciebie osobny pokój – oświadczył zirytowany.
– Nie potrzebuję osobnego pokoju, Thomasie. Jestem zadowolona z towarzystwa Mary.
Cassi chciała przedstawić Thomasa Mary, ale ten nacisnął już dzwonek.
– Moja żona powinna być odpowiednio traktowana w tym szpitalu – powiedział wyglądając na korytarz w oczekiwaniu na nadejście pielęgniarki. – Jeśli ktokolwiek z członków rodzin tych podobno tak niezbędnych pracowników administracji leczy się w szpitalu, zawsze otrzymuje do dyspozycji osobny pokój.
Thomasowi udało się bezbłędnie zrobić wielkie zamieszanie wokół Cassi i wprawić ją tym w zakłopotanie. Czuła się z Mary zupełnie dobrze i nie miała najmniejszej ochoty sprawiać dodatkowego kłopotu. Tymczasem Thomas w ciągu pół godziny postawił na nogi cały personel pielęgniarski, zatrudniając go przy przenosinach Cassi do nowego pokoju.
Kiedy w końcu znaleźli się sami, Thomas rozejrzał się po pokoju i stwierdził z zadowoleniem: – To jest zupełnie co innego.
Musiała przyznać, że pokój jest bardzo ładny. Z łóżka mogła oglądać, jak zimowe słońce zniża się ku zachodowi, osiągając stopniowo Unię horyzontu. Choć była niezadowolona z zamieszania, to jednak poczuła wdzięczność do Thomasa za ten oczywisty dowód jego troski.
– Teraz mam dla ciebie kilka dobrych wiadomości – powiedział siadając na skraju łóżka. – Rozmawiałem z Martinem Obermeyerem – jest zdania, że już po tygodniu będziesz się czuła doskonale. Wobec tego, działając z wyprzedzeniem, zarezerwowałem dla nas pokój w małym hotelu na wybrzeżu Martyniki. I co na to powiesz?