Przebiegłam ulicę i ukryłam się w cieniu przy bocznej ścianie. Widziałam zarys masywnej sylwetki Alphonse’a Ruzicka, zmierzającego w stronę alejki z torbą w ręku. Był oskarżony o włamanie i napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Liczył czterdzieści sześć lat i ważył dobrze ponad sto kilo, z czego większość mieściła się w bebechach. Miał maleńką główkę wielkości łebka od szpilki, a w niej proporcjonalnie duży mózg. Przeklęty Komandos. Gdzie on się, u diabła, podziewa?
Alphonse był już w połowie podwórza, kiedy zawołałam. Nie miałam broni. Nie miałam kajdanek. Nie miałam niczego, ale i tak zawołałam. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
Stój! – krzyknęłam. – Agentka specjalna! Padnij na ziemię!
Alphonse nawet nie spojrzał za siebie. Rzucił się do ucieczki, przecinając pędem podwórze, zamiast kierować się w stronę alejki. Biegł, ile sił w nogach, przeszkadzał mu jednak tłusty tyłek i przepełniony piwem brzuch. W prawej dłoni kurczowo ściskał torbę. Psy szczekały, ganki rozbłyskiwały światłem, a na tyłach domów, wzdłuż całej ulicy, otwierały się gwałtownie drzwi.
Wezwać policję! – wołałam, ścigając Alphonse’a z wysoko uniesioną sukienką. – Pali się, pali się! Pomocy, pomocy!
Dotarliśmy do następnej przecznicy. Miałam go na wyciągnięcie ramion, kiedy odwrócił się i walnął mnie swoją torbą. Pękła, ale siła uderzenia zwaliła mnie z nóg. Leżałam na plecach, cała w jakichś cuchnących brudach. Alphonse wcale nie uciekał. Po prostu wynosił z domu matki śmieci.
Podniosłam się i ruszyłam za nim. Wybiegł na ulicę i pognał z powrotem w stronę domu. Wyprzedzał mnie o jakieś kilka kroków, gdy nagle wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i nakierował je na terenowego forda, który stał przy krawężniku. Usłyszałam pisk alarmu.
Stój! – wrzasnęłam. – Jesteś aresztowany! Stój, bo strzelam!
Było to głupie ostrzeżenie, ponieważ nie miałam broni. A nawet gdybym miała, to i tak bym jej nie użyła. Al-phonse spojrzał przez ramię, by zorientować się, czy mówię prawdę. To wystarczyło – stracił koordynację w tym swoim tłustym cielsku. Potknął się, a ja wpadłam na jego galaretowatą powłokę doczesną.
Oboje runęliśmy na chodnik, na którym starałam się za wszelką cenę pozostać. Alphonse usiłował wstać, ja zaś robiłam wszystko, by go utrzymać w parterze. Słyszałam w oddali zawodzenie syren i krzyki ludzi biegnących w naszą stronę. Myślałam tylko o tym, by przeciągnąć walkę do chwili, gdy nadejdzie pomoc. Klęczał, a ja kurczowo trzymałam w garści jego koszulę. Odpychał mnie jak uprzykrzonego robala.
Ty głupia cipo! – rzucił wściekle, podnosząc się z ziemi. – Nie masz żadnej broni.
Obrzucano mnie już w życiu różnymi epitetami. Ten akurat nie należał do moich ulubionych. Wczepiłam się w nogawki Alphonse’a i zbiłam go z nóg. Zdawało się, że zawisł na ułamek sekundy w powietrzu, po czym runął na chodnik z głośnym „łup”, które wstrząsnęło ziemią i osiągnęło 6,7 stopnia w skali Richtera.
Zabiję cię – wycedził, spocony i zdyszany, przygniatając mnie ciałem i chwytając za szyję. – Zaraz cię, kurwa, zabiję.
Szarpnęłam się pod nim gwałtownie i zatopiłam zęby w jego ramieniu.
Rany! – wrzasnął. – Niech to szlag! Co ty jesteś, pieprzony wampir?
Mogłabym przysiąc, że tarzaliśmy się tak po chodniku przez całe godziny, sczepieni ze sobą. On próbował mnie zabić, ja przywarłam do niego jak rzep do psiego ogona, niepomna na otoczenie i stan mojej sukienki. Bałam się, że jeśli go puszczę, to zatłucze mnie na śmierć. Byłam wykończona i pomyślałam, że to już koniec, gdy runął na mnie nagle strumień lodowatej wody.
Od razu przestaliśmy się mocować, a zaczęliśmy parskać.
Co jest? Co jest? – pytałam.
Zamrugałam i zobaczyłam wokół sporo ludzi. Byli między nimi Morelli i Komandos, dwóch policjantów w mundurach i kilku mieszkańców okolicznych domów. Plus pani Ruzick, która trzymała wielki pusty garnek.
Działa bez pudła – wyjaśniła. – Choć zwykle polewam koty. Tu jest za dużo kotów.
Komandos uśmiechnął się, patrząc na mnie z góry.
Dobra robota, Tygrysku.
Podniosłam się z ziemi i dokonałam inspekcji własnej osoby. Żadnych złamań. Ani dziur po kulach. Żadnych ran od noża. Zrujnowany makijaż. Mokre włosy i sukienka. A na niej coś, co przypominało zupę jarzynową.
Morelli i Komandos gapili się na moje piersi i przyglądali z uśmiechem zadowolenia mokrej sukience, która lepiła mi się do skóry.
No dobra, mam cycki – rzuciłam wściekle. – Weźcie sobie na wstrzymanie.
Morelli dał mi swoją marynarkę.
Co to za zupa jarzynowa na twojej sukience?
Uderzył mnie torbą na śmieci. Morelli i Komandos znów się uśmiechali.
Nic nie mówcie – ostrzegłam ich. – I jeśli zależy wam na życiu, przestańcie się tak uśmiechać.
No dobra, zjeżdżam stąd – oświadczył Komandos. -Muszę zabrać na przejażdżkę tego biedaka.
Przedstawienie skończone – zwrócił się do gapiów Morelli.
Była wśród nich Sandy Polan. Przyjrzała się z uwagą Joemu, zachichotała i odeszła.
O co chodzi? – zwrócił się do mnie Joe. Uniosłam dłonie do góry.
Wykombinuj.
Kiedy wsiedliśmy do jego pikapa, zamieniłam marynarkę na sweter.
A tak z ciekawości, jak długo stałeś i gapiłeś się na moje zapasy z Ruzicttiem?
Niezbyt długo. Minutę czy dwie.
A Komandos?
Tak samo.
Mogliście się włączyć i mi pomóc.
Próbowaliśmy, szczerze mówiąc. Ale byliście tak scze-pieni, że nie daliśmy rady. Zresztą szło ci całkiem nieźle.
Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?
Rozmawiałem z Komandosem. Zadzwonił na twoją komórkę.
Popatrzyłam na sukienkę. Była najprawdopodobniej do wyrzucenia. Dobrze, że nie włożyłam tej małej czarnej.
Gdzie się podziewałeś? Poszłam do męskiej toalety i nie zastałam tam żywego ducha.
Frankie potrzebował świeżego powietrza – wyjaśnił Morelli. Zatrzymał się na światłach i zerknął na mnie. -Co cię opętało, żeby ścigać w taki sposób Alphonse’a? Byłaś nieuzbrojona.
Nie chodziło o polowanie na Ruzicka. Fakt, nie był to najmądrzejszy pomysł. Ale nie tak głupi jak łażenie po ulicy bez towarzystwa i spluwy, kiedy w pobliżu mógł czaić się Ramirez.
Morelli postawił wóz na parkingu i odprowadził mnie do mieszkania. Potem oparł mnie o drzwi i pocałował delikatnie w usta.
Mogę wejść?
Mam ziarenka kawy we włosach. I Randy’ego Briggsa w mieszkaniu.
Rzeczywiście – przyznał Morelli. – Swojsko pachniesz.
Nie wiem, czy zdobędę się dziś na romantyczny nastrój.
Nie musimy być romantyczni – powiedział Morelli. -Może po prostu zafundujemy sobie nieprzyzwoity seks.
Wzniosłam oczy ku górze.
Morelli znów mnie pocałował. Tym razem był to pocałunek na dobranoc.
Zadzwoń, jak będziesz miała ochotę – rzucił na odchodnym.
Ochotę na co? – spytałam. Jakbym nie wiedziała.
Na cokolwiek.
Weszłam do mieszkania i ominęłam na palcach Briggsa, który spał na mojej kanapie.
W niedzielę rano obudził mnie deszcz. Bębnił monotonnie o schody pożarowe, stukał w okno. Odsunęłam zasłony, a wtedy przyszło mi do głowy jedno słowo -ohyda. Świat był szary. Poza parkingiem w ogóle nie istniał. Spojrzałam na łóżko. Wyglądało kusząco. Mogłam wpełznąć do niego i zaczekać, aż przestanie padać, albo świat przestanie istnieć, albo zjawi się ktoś z torbą pączków.
Niestety, bałam się, że jeśli wrócę do łóżka, to zacznę robić bilans swego życia. A moje życie nie wyglądało różowo. Sprawa, która zabierała mi najwięcej czasu i energii, nie mogła przynieść korzyści, choć byłam zdecydowana odnaleźć Freda, żywego czy martwego. Sprawy, które zlecał mi Komandos, też nie wypalały. A fach łow-czyni nagród był jednym wielkim fiaskiem. Gdybym zaczęła poważnie zastanawiać się nad swoim życiem, mogłabym dojść do wniosku, że powinnam wyjść z domu i poszukać sobie prawdziwej roboty. Takiej, która wymaga wkładania rajstop i pozytywnego nastawienia.
Co gorsza, mogłabym zacząć myśleć o Morellim i o tym, jaką byłam idiotką, nie zapraszając go na noc do domu. I jeszcze gorzej – mogłabym pomyśleć o Komandosie, a tego nie chciałam za żadne skarby świata!
I wtedy przypomniałam sobie, dlaczego nie zaprosiłam Morellego do mieszkania. Briggs. Zamknęłam oczy. Oby to był tylko zły sen.
Łup, łup, łup – prosto w moje drzwi.
Hej! – wydarł się Briggs. – Nie masz ani odrobiny kawy. Jak mam pracować bez kawy? Wesz, która godzina, śpiąca królewno? Co z tobą, przesypiasz cały dzień? Nic dziwnego, że nie stać cię na kawałek jedzenia w tej piekielnej dziurze.
Ubrałam się i weszłam do salonu.
Posłuchaj, maluchu, za kogo się, do cholery, uważasz?
Za faceta, który poda twój tyłek do sądu. Ot co.
Daj mi trochę czasu, a zobaczysz, jak cię znienawidzę.
Jezu, i to akurat wtedy, kiedy zacząłem wierzyć, że jesteś bratnią duszą.
Posłałam mu pogardliwe spojrzenie, zapięłam na zamek błyskawiczny kurtkę przeciwdeszczową i złapałam torbę.
Jaką kawę lubisz?
Czarną. W ogromnych ilościach.
Pobiegłam w strugach deszczu do buicka i pojechałam do Giovichinniego. Sklep miał fronton z czerwonej cegły i był wciśnięty między inne lokale usługowe. Po obu stronach stały jednopiętrowe budynki. Giovichinni szczycił się dwoma kondygnacjami, ale ta górna nie była specjalnie wykorzystywana. Magazyn i biuro. Podjechałam do najbliższej przecznicy i skręciłam w alejkę, która biegła za sklepem. Na tyłach elewacja też była z cegły, podobnie jak fronton. Na końcu podwórza znajdował się brudny parking dla wozów dostawczych. Dwa domy dalej ulokowała się agencja nieruchomości. Boczną ścianę otynkowano i pomalowano na beżowo. A drzwi wychodziły akurat na niewielki asfaltowy placyk.
Załóżmy więc, że skąpy Fred zawozi pod osłoną nocy torbę z liśćmi do sklepu Giovichinniego. Parkuje i wyłącza światła. Nie chce, by go przyłapano. Wyciąga z wozu worki i słyszy nadjeżdżający samochód. Co robi? Chowa się. I być może widzi, jak ktoś podchodzi i zostawia worek ze śmieciami za agencją nieruchomości.
A potem? Nie wiedziałam. Musiałam jeszcze przemyśleć to „potem”.
Następnym przystankiem na mojej trasie był sklep wielobranżowy, wreszcie dom, tam zaś kawa dla mnie i Briggsa, do tego pudełko pączków z polewą czekoladową… Jeśli chciałam znosić Briggsa, potrzebowałam pączków.