Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Księdza Guzewskiego również uderzyły szczegóły nowej mody Mahlkego. Nie zadawałem oczywiście pytań. To on sam, zaniepokojony, jakby chcąc pozbyć się ciężaru lub podzielić się nim, zaczął mówić zaraz po mszy o nadmiernej pobożności Mahlkego, o jej przesadnych zewnętrznych przejawach i o trosce, która go w związku z tym od długiego czasu gnębi. Powiedział, że kult, jakim Mahlke otacza Matkę Boską, graniczy z pogańskim bałwochwalstwem, niezależnie od tego, jaka wewnętrzna potrzeba sprowadza go do stóp ołtarza.

Czekał na mnie przed wyjściem z zakrystii. Strach omal że nie wepchnął mnie z powrotem do wnętrza, ale Mahlke ujął moje ramię, zaśmiał się w nowy, swobodny sposób i zaczął beztrosko gawędzić. On, zazwyczaj taki małomówny, rozprawiał o pogodzie – babie lato, złote nitki w powietrzu – i nagle tym samym tonem, nie zniżając głosu, powiedział:

– Aha, zgłosiłem się na ochotnika. Sam kiwam głową nad sobą. Wiesz przecież, co ja o tym sądzę: wojsko, zabawa w wojnę i to przesadne podkreślanie żołnierskości. Zgadnij, do jakiej broni. Nic podobnego. Do lotnictwa już dawno nie warto. Spadochroniarze! Koń by się uśmiał. A czemu nie pytasz, czy nie do łodzi podwodnych? No więc, nareszcie! To jedyna broń, która ma jeszcze jakieś szansę; chociaż będę się sobie wydawał dziecinny w takim pudle i o wiele chętniej robiłbym coś celowego albo przynajmniej zabawnego. Wiesz przecież, że chciałem kiedyś zostać klownem. Co za pomysły ma się w chłopięcym wieku! Ale i dziś jeszcze uważam ten zawód za zupełnie niezły. Poza tym powodzi mi się nijako. Och, szkoła jak szkoła. Jakie głupstwa robiło się dawniej. Pamiętasz? Nie mogłem się po prostu przyzwyczaić do mojej grdyki. Myślałem, że to rodzaj choroby, a to jest zupełnie normalne. Znam ludzi, albo przynajmniej widziałem takich, którzy mają większe i wcale się tym nie przejmują. Zaczęło się od tej historii z kotem. Pamiętasz jeszcze, leżeliśmy na boisku Heinricha Ehlersa. Odbywała się właśnie rozgrywka palanta. Spałem albo drzemałem sobie, a ta szara bestia, może zresztą była czarna, zobaczyła moją szyję i skoczyła, albo jeden z was, zdaje się, że Schilling, po nim można się było tego spodziewać, wziął kota… No, mniejsza z tym. Nie, na krypie już potem nie byłem. Störtebeker? Słyszałem o tym. Niech sobie, co mi tam. Nie wydzierżawiłem przecież łajby, prawda? Zajdź kiedyś do nas.

Dopiero w trzecią niedzielę adwentu, gdy już przez całą jesień byłem dzięki Mahlkemu najgorliwszym ministrantem, skorzystałem z jego zaproszenia. Jeszcze w adwencie służyłem do mszy sam jeden, bo ksiądz Guzewski nie mógł znaleźć drugiego ministranta. Właściwie chciałem odwiedzić Mahlkego już w pierwszą niedzielę i przynieść mu świecę, ale dostaliśmy przydział za późno i Mahlke mógł postawić poświęconą świecę przed ołtarzem Marii Panny dopiero w drugą niedzielę. Kiedy spytał mnie: – Czy możesz postarać się o świecę? Guzewski nie chce mi dać – powiedziałem: – Zobaczę. – I postarałem się dla niego o rzadką w latach wojennych, długą, bladą jak kartoflany kiełek świecę; ponieważ brat mój poległ, rodzina nasza miała prawo do tego racjonowanego artykułu. Poszedłem pieszo do Urzędu Gospodarki, po przedstawieniu dowodu śmierci otrzymałem talon, pojechałem tramwajem do specjalnego sklepu w Oliwie, dowiedziałem się, że świec nie ma na składzie, odbyłem tę drogę jeszcze dwukrotnie i dopiero w drugą niedzielę adwentu mogłem ci dostarczyć świecę i zobaczyć cię, tak jak to sobie wyobrażałem i jak tego pragnąłem, klęczącego przed ołtarzem Marii Panny. Podczas gdy ksiądz Guzewski i ja mieliśmy na sobie adwentowe fiolety, twoja szyja wyrastała z białego wykładanego kołnierza, którego przenicowany i przerobiony płaszcz zabitego ongi w wypadu maszynisty kolejowego nie mógł zakryć, zwłaszcza że ty – następna innowacja – nie zawiązałeś sobie na szyi szala spiętego wielką agrafką.

W drugą i trzecią niedzielę adwentu Mahlke klęczał długo i sztywno na szorstkim dywanie. Wtedy to postanowiłem wziąć go za słowo i odwiedzić po południu. Jego szkliste spojrzenie, które nie drgnęło ani na chwilę – albo może ożywiało się tylko wtedy, kiedy byłem zajęty przy ołtarzu – było skierowane ponad ofiarowaną świecą na brzuch Matki Boskiej. Ręce Mahlkego utworzyły stromy daszek nad czołem i snującymi się w nim myślami, przy czym skrzyżowane kciuki nie dotykały głowy.

Pomyślałem sobie: dzisiaj pójdę. Pójdę i obejrzę go sobie.

Zupełnie dokładnie obejrzę. Raz wreszcie. Przecież za tym coś się musi… No i przecież mnie zaprosił.

Mimo że Osterzeile była krótką ulicą, to jednak jednorodzinne domki, z gołymi szpalerami koło szorstko tynkowanych fasad, i w równych odstępach zasadzone wzdłuż chodników drzewa – młode lipy po niecałym roku potraciły już swoje paliki, ale podpórki były im jeszcze potrzebne – choć odebrały mi jakoś odwagę i zmęczyły mnie, choć nasza Westerzeile była identyczna albo może dlatego właśnie, że tak samo pachniała i ze swoimi lilipucimi ogródkami tak samo wyglądała przez wszystkie pory roku. Jeszcze dzisiaj, kiedy opuszczam Dom im. Kolpinga, co się rzadko zdarza, by odwiedzić znajomych czy przyjaciół w Stockum lub Lohhausen, pomiędzy lotniskiem a północnym cmentarzem, i muszę przejść przez ulice osiedla, które są równie męczące – i zniechęcająco jednostajne, dom po domu, drzewo po drzewie, mam wrażenie, jakbym wciąż jeszcze był w drodze do matki Mahlkego, do ciotki Mahlkego, do ciebie, Wielki Mahlke: a na furtce ogrodowej, którą można by przesadzić jednym dużym, nawet niezbyt dużym susem, wisi dzwonek. Potem przejście przez zimowy, ale nie ośnieżony ogródek z krzakami róż, otulonymi w chochoły. Klomby bez kwiatów, ozdobione całymi lub uszkodzonymi muszlami morskimi, ułożonymi w ornamenty. Ceramiczna zielona żaba wielkości siedzącego królika, na podstawie z ciosanego marmuru, obramowanej przekopaną ziemią ogrodową, która tu i ówdzie pokrywa kamień zaschniętymi grudkami. A na klombie, po drugiej stronie wąskiej dróżki, która, odkąd sięgam pamięcią, wiodła mnie od furtki do trzech stopni z klinkieru, przed pobejcowane na kolor ochry, zakończone okrągłym łukiem drzwi, w tej samej odległości od ścieżki stoi prawie że pionowo wbity drąg wysokości człowieka, z zawieszonym na nim domkiem dla ptaków w kształcie górskiego szałasu. Wróble nie odlatują od karmy, kiedy robię siedem czy osiem kroków pomiędzy jednym a drugim klombem; można by sądzić, że osiedle pachnie odpowiednio do pory roku świeżością, czystością i piaskiem – ale nie tylko na Osterzeile, Westerzeile czy Bärenweg, lecz wszędzie, w Langfuhr, Prusach Zachodnich i w całych Niemczech pachniało w owych latach wojennych cebulą duszoną w margarynie, zresztą nie upieram się: pachniało cebulą gotowaną, świeżo pokrojoną, choć cebuli brakowało i trudno było ją zdobyć, choć o nieosiągalnej cebuli, wspomnianej w jakimś przemówieniu radiowym przez samego marszałka Göringa, krążyły dowcipy po Langfuhr, Prusach Zachodnich i całych Niemczech; dlatego powinienem na dobrą sprawę posmarować moją maszynę do pisania sokiem cebuli i w ten sposób wywołać w sobie ów zapach, który w tamtych latach psuł powietrze w całych Niemczech, w Prusach Zachodnich, w Langfuhr, na Osterzeile czy na Westerzeile, zagłuszając nawet dominujący odór trupów.

Z`Jednym susem przemierzyłem trzy stopnie i chciałem właśnie zgiętą już do chwytu dłonią ująć klamkę, kiedy drzwi otworzyły się od wewnątrz. Przede mną stał Mahlke w filcowych pantoflach i w koszuli z wykładanym kołnierzem. Widać było, że przed chwilą zrobił sobie na nowo przedziałek. Ni to jasne, ni to ciemne kosmyki włosów, sztywne i porozdzielane zębami grzebienia, biegły od przedziałka ukośnie w dół, ku tyłowi głowy, i jeszcze się trzymały; ale kiedy po godzinie wychodziłem, zdążyły już opaść i przy każdym wypowiadanym przez Mahlkego słowie chwiały się nad dużymi, silnie przekrwionymi uszami.

Siedzieliśmy po przeciwnej stronie domu, w pokoju mieszkalnym, do którego światło wpadało przez oszkloną werandę. Podano – ciasto według jakiejś wojennej recepty: kartoflane ciasto o smaku wody różanej, imitujące marcepan. Potem jedliśmy śliwki z weków, które miały normalny smak i dojrzały jesienią w ogrodzie Mahlkego – przez lewe oszklone okno werandy widać było bezlistne drzewo z pobielonym pniem. Z krzesła, które mi wskazał, miałem widok na dwór; siedziałem po węższej stronie stołu, naprzeciwko Mahlkego, obróconego plecami do werandy. Na lewo ode mnie, w bocznym oświetleniu, tak że siwe włosy kędzierzawiły się srebrzyście, siedziała ciotka Mahlkego; po prawej, oświetlona z prawej strony, mniej połyskująca srebrem, bo gładziej uczesana, matka Mahlkego. A brzegi jego uszu i porastający je meszek oraz lekko drżące końce kosmyków włosów były jakby obwiedzione zimnym zimowym światłem, chociaż pokój był przegrzany. Górna część szeroko wyłożonego kołnierza błyszczała śnieżną bielą, a dolna wydawała się szara: szyja Mahlkego rysowała się płasko w cieniu.

Obie kobiety, grubokościste, urodzone i wychowane na wsi, niepewne, co robić z rękami, mówiły dużo, nigdy jednocześnie, ale zawsze w kierunku Joachima Mahlkego, nawet kiedy zwracały się do mnie i wypytywały o zdrowie mojej matki. Obie wyraziły poprzez niego, grającego rolę tłumacza, swoje współczucie:

– Tera i pański brat Klaus tarn się został. Znałam go ino z widzenia, ale zawsze… Taki dzielny człowiek!

Mahlke pośredniczył w sposób łagodny, ale stanowczy. Zbyt osobiste pytania – podczas gdy ojciec przebywał w Grecji i przysyłał stamtąd listy pocztą polową, moja matka utrzymywała intymne stosunki przeważnie z wyższymi szarżami wojskowymi – pytania zatem zmierzające w tym kierunku Mahlke zdecydowanie ucinał:

– Zostaw to, ciociu. Kto może bawić się w sędziego w czasach, gdy wszystko mniej lub więcej przewraca się do góry nogami. A poza tym to cię nic a nic nie obchodzi, mamo. Gdyby tato jeszcze żył, sprawiłoby mu to przykrość i nie pozwoliłby ci tak mówić.

Obie kobiety były posłuszne jemu czy też owemu zmarłemu maszyniście, którego ducha w nie narzucający się sposób zaklinał, by nakazał milczenie, kiedy ciotka czy matka stawały się zbyt gadatliwe. Również rozmowy o położeniu na froncie – obie mieszały działania wojenne w Rosji z walkami w północnej Afryce, mówiły El Alamein mając na myśli Morze Azowskie – Mahlke umiał skierowywać na właściwe tory geograficzne spokojnie, bez rozdrażnienia:

20
{"b":"93981","o":1}