– Ile ton ma argentyński okręt bojowy „Moreno”? Prędkość w węzłach? Grubość opancerzenia na linii zanurzenia? Rok budowy? Kiedy przebudowany? Ile dział stopięćdziesięciodwumilimetrowych miał „Vittorio Veneto”?
Odpowiadałem niechętnie, choć byłem zadowolony, że to wszystko jeszcze pamiętam.
– Czy zabierzesz obie puszki za jednym razem na dół?
– Zobaczę.
– Nie zapomnij otwieracza, leży tutaj.
– Troszczysz się o mnie jak matka.
– Wiesz, gdybym był tobą, nie zwlekałbym już dłużej z zejściem.
– Tak, oczywiście. Wyobrażam sobie, jak wszystko pięknie zapleśniało.
– Przecież nie będziesz tam zimował.
– Najważniejsze, żeby maszynka jeszcze działała, spirytusu mam na dole dosyć.
– Tego wisiorka bym na twoim miejscu nie wyrzucał. Może uda ci się go po drugiej stronie przehandlować jako pamiątkę. Nigdy nie wiadomo.
Mahlke przerzucał metalowe cacko z ręki do ręki. Nawet kiedy opuścił mostek i drobnymi krokami szedł w kierunku luku, robił to jedną, to drugą ręką odważające ruchy, chociaż siatka z obu puszkami wrzynała mu się w prawe ramię. Kolanami zataczał łuki. Wystający kręgosłup rzucał cień w lewo, bo właśnie na krótką chwilę wyjrzało słońce.
– Będzie już pół do jedenastej albo i później.
– Woda wcale nie jest taka zimna, jak myślałem.
– Po deszczu zawsze tak bywa.
– Moim zdaniem: woda siedemnaście, powietrze dziewiętnaście.
Przed boją kierunkową stała na torze wodnym pogłębiarka. Widać było, że pracuje, ale wszelkie odgłosy były urojeniem, bo wiatr wiał w jej stronę. Urojeniem była też mysz Mahlkego, gdyż namacawszy stopami brzeg luku był do mnie w dalszym ciągu odwrócony plecami.
Ustawicznie dręczy mnie jedno i to samo ukute przez mnie pytanie: czy powiedział jeszcze coś, zanim się zanurzył? Na wpół pewien jestem tylko spojrzenia, rzuconego z ukosa przez lewe ramię na mostek. Przysiadłszy na chwilę, zamoczył się trochę, szkolne spodenki gimnastyczne nabrały matowej, ciemnej czerwieni, prawą ręką chwycił siatkę z puszkami – ale wisiorek na szyi? Na szyi nic nie miał. Czy wyrzucił go ukradkiem? Jaka ryba odniesie mi go? Czy powiedział coś jeszcze przez ramię? W górę, do mew? W kierunku plaży lub statków na redzie? Czy przeklinał gryzonie? Nie sądzę, żebym naprawdę słyszał twoje słowa: „A więc do wieczora!” Głową naprzód, obciążony dwiema puszkami konserw, dał nurka: okrągłe plecy i pośladki zanurzyły się w ślad za karkiem. Biała stopa odepchnęła się od próżni. Woda ponad lukiem powróciła do zwykłej gry krótkich fal.
Podniosłem nogę, pod nią leżał otwieracz do puszek. Ja i otwieracz pozostaliśmy sami. Gdybym od razu wskoczył do łódki, odwiązał linę i odpłynął: „No, on sobie i tak poradzi”, ale nie, zostałem, liczyłem sekundy, przekazałem tę funkcję pogłębiarce stojącej przed boją kierunkową z obracającymi się czerpakami na gąsienicach, liczyłem z wysiłkiem razem z nią: trzydzieści dwie, trzydzieści trzy zardzewiałe sekundy. Trzydzieści sześć, trzydzieści siedem wyciągających muł sekund. Czterdzieści jeden, czterdzieści dwie źle naoliwione sekundy, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem sekund, pogłębiarka robiła, co mogła, wznoszącymi się, przewracającymi, zagłębiającymi się w wodę czerpakami: pogłębiała tor wodny wejścia do Nowego Portu i pomagała mi liczyć czas: Mahlke musi już być u celu, już wszedł z puszkami konserw, bez otwieracza, z lizakiem, którego słodycz była bliźniaczą siostrą goryczy, lub też bez niego, do dawnej, ponad powierzchnią wody leżącej kabiny telegrafisty polskiego minowca „Rybitwa”.
Chociaż nie umówiliśmy się co do sygnałów, mogłeś jednak zastukać. Jeszcze raz i jeszcze raz pogłębiarka odliczyła dla mnie trzydzieści sekund. Jak to się mówi? Na ile da się ocenić, musiał już… Mewy irytowały mnie. Kreśliły wzory pomiędzy łodzią a niebem. Ale kiedy nagle, bez widocznego powodu, odfrunęły, irytował mnie ich brak. I zacząłem najpierw własnymi obcasami, potem butami Mahlkego obrabiać pokład mostku: rdza odpryskiwała płatami, zwapniałe łajno mew kruszyło się i tańczyło przy każdym uderzeniu. Pilenz, z otwieraczem do puszek w bębniącej pięści, krzyczał:
– Wyjdź na górę, chłopie! Zapomniałeś otwieracza do konserw, otwieracza… – Przerwy po dzikich, potem rytmicznie uporządkowanych uderzeniach i krzykach. Niestety, nie umiałem wystukiwać alfabetem Morsego, waliłem: dwa trzy, dwa trzy. Ochrypłem: – O-twie-racz-do-kon-serw! O-twie-racz-do-kon-serw!
Od tego piątku wiem, co znaczy cisza. Cisza następuje, kiedy mewy zawracają. Nic nie może bardziej podkreślić ciszy niż pracująca pogłębiarka, której żelazne zgrzyty wiatr zwiewa. Ale największą ciszę wywołał Joachim Mahlke, nie odpowiadając na mój krzyk.
A więc: powiosłowałem z powrotem. Ale zanim wyruszyłem, cisnąłem otwieraczem w kierunku pogłębiarki, lecz nie trafiłem w nią.
A więc: cisnąłem otwieracz, powiosłowałem z powrotem, oddałem łódkę rybakowi Kreftowi, musiałem dopłacić jeszcze trzydzieści fenigów i powiedziałem:
– Może przyjdę nad wieczorem i jeszcze raz wezmę łódkę.
A więc: cisnąłem, powiosłowałem z powrotem, oddałem, dopłaciłem, chciałem jeszcze raz, wsiadłem w tramwaj i pojechałem, jak to się zazwyczaj mówi, do domu.
A więc: po tym wszystkim nie pojechałem od razu do domu, tylko zadzwoniłem do drzwi na Osterzeile, nie zadawałem żadnych pytań, kazałem sobie dać lokomotywę w ramce, bo powiedziałem przecież do niego i do rybaka Krefta: „Może przyjdę jeszcze raz nad wieczorem…”
A więc: kiedy przyszedłem do domu z fotografią, moja matka miała właśnie gotowy obiad. Jadł z nami jakiś pan z komendy straży fabryki wagonów. Na obiad nie było ryby; a dla mnie leżał obok talerza list z Dowództwa Okręgu Wojskowego.
A więc: czytałem i czytałem, i czytałem moje powołanie do wojska. Matka zaczęła płakać, a pan ze straży zmieszał się.
– Pojadę dopiero w niedzielę wieczór – powiedziałem, a potem, nie zwracając uwagi na tamtego pana: – Nie wiesz, gdzie się podziała lorneta polowa ojca?
A więc: z tą lornetą i z fotografią w sobotę przed południem, a nie, jak było umówione, tego samego wieczora – widoczność była zła z powodu mgły i znowu padało – pojechałem do Brösen, wyszukałem sobie najwyższy punkt na wydmach nadbrzeżnych: plac przed pomnikiem poległych. Stanąłem na najwyższym stopniu cokołu i trzymałem pół godziny, jeżeli nie trzy kwadranse, lornetę przed oczyma – nade mną wyrastał obelisk ze złotą kulą na szczycie, mokrą od deszczu. Dopiero kiedy wszystko zamazało mi się przed oczyma, opuściłem lornetę i patrzyłem na krzaki głogu.
A więc: na krypie nic się nie poruszało. Wyraźnie widziałem dwa puste buty z cholewami. Wprawdzie nad żelastwem unosiły się znowu mewy, przysiadały, pudrowały pokład i buty; ale czegóż dowodzą mewy? Na redzie stały te same statki co poprzedniego dnia. Ale nie było wśród nich żadnego szwedzkiego, w ogóle żadnego neutralnego. Pogłębiarka prawie się nie przesunęła. Pogoda zdawała się poprawiać. Znowu pojechałem, jak to się mówi, do domu. Moja matka pomogła mi spakować tekturową walizkę.
A więc pakowałem: ową fotografię w poprzecznym formacie, wyjętą z ram, położyłem na samym spodzie, ponieważ ty nie zgłaszałeś już do niej pretensji. Na twoim ojcu, palaczu Labudzie i na lokomotywie twojego ojca, która nie była pod parą, leżał stos mojej bielizny, różne manatki i mój dziennik, który potem razem z fotografią i listami zginął koło Cottbus.
Kto mi napisze dobre zakończenie? Bo to, co się zaczęło od kota i myszy, dręczy mnie dzisiaj widokiem nurów na stawach zarośniętych trzciną. Chociaż unikam przyrody, filmy oświatowe ukazują mi te zwinne ptaki wodne. Albo też kronika filmowa podchwytuje jako aktualność tygodnia próby podniesienia zatopionych na Renie berlinek, podwodne prace w porcie hamburskim; bunkry koło stoczni Howaldta mają być wysadzone w powietrze, miny rozbrojone. Mężczyźni w błyszczących, lekko wgniecionych hełmach schodzą na dół, wracają na górę, ramiona wyciągają się ku nim, odśrubowuje im się i podnosi hełmy: ale nigdy Wielki Mahlke nie zapala sobie papierosa na migotliwym płótnie ekranu; zawsze palą inni.
Kiedy do miasta przyjeżdża cyrk, zarabia na mnie. Znam prawie wszystkie, rozmawiałem z tym i z owym klownem prywatnie za wozem mieszkalnym; ale ci panowie bywają często w złych humorach i nic nie wiedzą o jakimś koledze Mahlke.
Czy muszę jeszcze dodawać, że w październiku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku pojechałem do Regensburga na spotkanie tych pozostałych przy życiu, którzy, tak jak ty, zdobyli Krzyż Rycerski? Nie wpuszczono mnie na salę. Grała tam orkiestra Bundeswehry czy też miała przerwę. Przez porucznika, który dowodził oddziałem porządkowym, kazałem podczas przerwy zawezwać ciebie z podium dla orkiestry:
– Kapral Mahlke proszony do drzwi wejściowych!
Ale ty nie chciałeś się wynurzyć.
***