Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Fobię do ludzi Wschodu? – Miał to być żart.

– Do Kambodżańczyków.

– Zamilkła na chwilę, w której przetrawiałem to, co powiedziała. Potem mówiła dalej. – Kiedy padł Sajgon, uciekłam do Kambodży. Wędrówka zabrała mi dwa lata z przerwami, w czasie których Czerwoni Khmerzy wsadzali mnie do obozów pracy. Mam szczęście, że żyję, naprawdę. Splunęła. Nie jestem nawet pewien, czy zrobiła to świadomie, czy odruchowo. – Ja nienawidzę wszystkich Kambodżańczyków – powiedziała w końcu. – Tak jak ty, nie chcę jednak tego. Ci, którzy cierpieli w obozach, byli w większości Kambodżańczykami. Powinnam chyba nienawidzieć tych ludobójczych przywódców, tych mętów Pol Pota. – Spojrzała na mnie.

– Ale nie zawsze w takich sprawach ma się wybór, prawda, Jankesie? Następnego dnia przyszedłem do niej po popołudniu. Na dworze się ochłodziło, ale w jej smoczej jamie było nadal ciepło. Lisa miała na sobie tę samą koszulkę, co wczoraj. Wyjaśniła mi to i owo o komputerach. Kiedy dała mi spróbować swoich sił na klawiaturze, szybko się pogubiłem. Oboje doszliśmy do wniosku, że nie mam szans na karierę programisty. Wśród tego, co mi pokazała, był modem telefoniczny, pozwalający jej na połączenie z innymi komputerami na całym świecie. Łączyła się z kimś w Stanford, kogo nigdy w życiu osobiście nie spotkała, a znała go tylko jako "Sortownik Pęcherzykowy". Rozmawiali ze sobą przez jakiś czas wystukując rozmaite teksty. Na koniec Sortownik Pęcherzykowy wystukał "bye-p". Lisa napisała O. – Co to jest "O"? – spytałem.

– "Owszem". Można by było napisać "tak", ale dla starego wygi programisty to za proste. – Powiedziałaś mi, co to jest "byte". A co to jest "bye-p"? Spojrzała na mnie z powagą. – Oznacza to pytanie. Dodanie litery "p" do słowa nadaje mu sens pytający. Tak więc "bye-p" oznacza, że Sortownik Pęcherzykowy pytał mnie, czy chcę się odloginować. Rozłaczyć. Zastanowiłem się nad tym. – Jak więc należy tłumaczyć: "zetknąć usta z tylną częścią ciała-p"? – "Czy chcesz pocałować mnie w dupę?" Ale pamiętaj, to było do Osborne'a, a nie do ciebie. Spojrzałem na jej koszulkę, potem w jej oczy, które były zupełnie poważne i pogodne. Czekała, z rękami złożonymi na kolanach. Stosunek-p. – Tak – powiedziałem.

– Chciałbym.

Położyła okulary na stole i ściągnęła koszulkę przez głowę. Kochaliśmy się na wielkim materacu wodnym Kluge'a. Odczuwałem pewien strach przed nie sprawdzeniem się w końcu minęło już tak wiele czasu. Potem tak się zagłębiłem w jej dotyku, zapachu i smaku, że trochę poszalałem. Nie miała nic przeciwko temu. W końcu było po wszystkim; oboje spływaliśmy potem. Przetoczyła się na brzeg łóżka, wstała i podeszła do okna. Otworzyła je i wionęło na mnie świeże powietrze. Następnie oparła kolano na łóżku, pochyliła się nade mną i ze stolika wzięła paczkę papierosów. Zapaliła jednego. – Mam nadzieję, że nie jesteś uczulony na dym – powiedziała. – Nie. Mój ojciec palił. Ale nie wiedziałam, że ty też.

– Jedynie po tym – odparła z przelotnym uśmiechem. Zaciągnęła się głęboko. – Myślę, że w Sajgonie wszyscy palili. Wyciągnęła się na plecach obok mnie i leżeliśmy tak, skąpani w pocie, trzymając się za ręce. Rozsunęła nogi w ten sposób, że jedną stopą dotknęła mojej. Zdawało się, że to dostateczny kontakt. Patrzyłem, jak ponad jej prawą dłonią unosi się dym. – Od trzydziestu lat nigdy nie było mi ciepło – powiedziałem. – Bywało mi gorąco, ale nigdy ciepło. A teraz tak.

– Opowiedz mi o tym.

Więc opowiedziałem, tyle ile byłem w stanie, zastanawiając się jednocześnie, czy tym razem zdołam. Po trzydziestu latach moja opowieść nie brzmi tak przerażająco. – Byłem ciężko ranny – powiedziałem do niej.

– Miałem pękniętą czaszkę. Wciąż jeszcze mam… problemy wynikłe z tego. W Korei bywa bardzo zimno, a ja nigdy nie miałem ciepła. Ale nie o to chodzi. Raczej o to, co teraz nazywają praniem mózgu. Nigdy nie potrafiłem tego pojąć. Chyba nie umiałem zrozumieć tak ogromnego zła. Ale kiedy odsyłali nas do domu, niektórzy z jeńców nie chcieli odejść… naprawdę nie chcieli iść stamtąd, naprawdę uwierzyli… Musiałem zamilknąć w tym miejscu. Lisa uniosła się, bezszelestnie przesunęła się na koniec łóżka i zaczęła masować mi stopy. W końcu odezwała się. – W Kambodży było gorąco. Gdy w końcu dostałam się do Stanów, powtarzałam sobie, że osiedlę się w Maine, czy gdziekolwiek, gdzie pada śnieg. I faktycznie pojechałam do Cambridge, ale okazało się, że nie lubię śniegu. Opowiedziała mi o tym. Z tego, co słyszałem, zginęło tam milion ludzi. To tak, jakby cały kraj, z pianą na ustach, rzucał się na wszystko, co się porusza. Albo jak ten rekin, który już wypatroszony, zwija się w kłębek i zaczyna pożerać siebie samego. Mówiła, jak zmuszano ich do budowania piramidy z odciętych głów. Dwudziestka ich pracowała cały dzień w palącym słońcu i w końcu piramida osiągnęła wysokość trzech metrów, zanim się zawaliła. Jeśli ktoś przestawał pracować, jego głowa wkrótce trafiała na stos. – Nie miało to wówczas dla mnie żadnego znaczenia. Praca, jak każda inna. Miałam już wtedy dobrze pomieszane w głowie. Zaczęłam z tego wychodzić dopiero, gdy przedostałam się przez granicę tajlandzką. To, że w ogóle przeżyła to wszystko, zakrawało na cud. Przeszła przez straszniejsze rzeczy niż potrafiłem sobie wyobrazić. I wyszła z tego w znacznie lepszym stanie. Poczułem się przy niej mały. Kiedy byłem w jej wieku, moje psychiczne więzienie, w którym od tamtej pory żyłem, było już poważnie rozbudowane. Powiedziałem jej o tym. – Częściowo zależy to od przygotowania – zauważyła kwaśno. – Od tego, czego oczekujesz od życia; od tego, jakie było twoje życie do tej pory. Sam to powiedziałeś. Korea była dla ciebie czymś nowym. Nie twierdzę, że byłam przygotowana na Kambodżę, ale moje życie do tamtej pory niezupełnie toczyło się beztrosko. Chyba nie myślisz dotąd, że zarabiałam na ulicy sprzedając jabłka. Nadal pocierała moje stopy patrząc w dal na obrazy, których ja nie widziałem. – Ile miałaś lat, kiedy umarła twoja matka?

– Zabili ją w święto Tet, w roku 1968. Miałam dziesięć lat. – Kto?

– Kto to wie? Tyle było kul, tyle rzucano granatów…

Westchnęła, zostawiła moją stopę i siedziała jak chudy Budda pozbawiony szaty. – Masz jeszcze ochotę, Jankesie?

– Chyba nie dam rady, Lisa. Jestem starym człowiekiem. Przesunęła się nade mną i oparła podbródek zaraz pod moim mostkiem umieszczając piersi w najpyszniejszym miejscu ze wszystkich możliwych. – Zobaczymy – rzekła i zachichotała.

– Jest jeszcze jeden rodzaj seksu, w którym jestem niezła, a mam pewność, że by cię to odmłodziło. Ale już od roku nie mogę tak, z tego powodu postukała się w klamerki na zębach. – Byłoby to tak, jakbyś go wetknął do piły tarczowej. Więc w zamian stosuję teraz to. Nazywam to "drogą przez Silikonową Dolinę". – Zaczęła poruszać się w górę i w dół, po kilkanaście centymetrów za każdym razem. Zamrugała niewinnie kilka razy, po czym roześmiała się. – W końcu mogę cię dobrze zobaczyć – powiedziała.

– Jestem strasznie krótkowzroczna. Przyjmowałem jej zabiegi przez jakiś czas bez ruchu; nagle uniosłem głowę. – Powiedziałaś: silikonową?

– Mhm. Chyba nie myślałeś, że są prawdziwe?

Przyznałem się, że tak właśnie myślałem.

– Chyba z żadnego zakupu nie cieszyłam się bardziej. Nawet z samochodu. – Po co to zrobiłaś?

– Przeszkadza ci?

Nie przeszkadzało mi i tak jej powiedziałem. Ale nie umiałem ukryć ciekawości. – Bo już było można. W Sajgonie byłam zawsze wściekła, że nie jestem w pełni rozwinięta. Mogłabym nieźle żyć jako prostytutka, ale byłam zawsze za wysoka, za chuda i za brzydka. Za to w Kambodży miałam szczęście. Przez jakiś czas uchodziłam za chłopca. Gdyby nie to, gwałciliby mnie dużo częściej. A w Tajlandii wiedziałam, że jakoś w końcu dostanę się na Zachód, a kiedy już się tam znajdę, kupię sobie najlepszy samochód, będę jeść wszystko, co zechcę i kiedy zechcę, a także załatwię sobie najlepsze cycki, jakie można mieć za forsę. Nie masz pojęcia, jak wygląda Zachód widziany z obozu. Miejsce, gdzie można kupić sobie cycki! Spojrzała w dół, potem ponownie na moją twarz. – Wygląda, że była to dobra inwestycja – powiedziała.

– Sprawiły się nieźle – musiałem przyznać.

Uzgodniliśmy, że Lisa spędzi noc u mnie. Pewne rzeczy musiała wykonywać u Kluge'a, szczególnie ze sprzętem, który trzeba było ładować bezpośrednio, ale wiele można było zrobić za pomocą zdalnego terminala i naręcza oprogramowania. Wybraliśmy więc jeden z najlepszych komputerów Kluge, kilkanaście urządzeń peryferyjnych, i zainstalowaliśmy wszystko na stoliku w mojej sypialni. Chyba wiedzieliśmy oboje, że było to niezbyt wielkie zabezpieczenie, gdyby ludzie, którzy stuknęli Kluge'a, zechcieli się do niej dobrać. Ale po tej przeprowadzce czułem się lepiej i chyba Lisa też. Drugiego dnia jej pobytu u mnie przy bramie zaparkował samochód dostawczy i dwóch facetów zaczęło wyładowywać ogromny materac wodny. Lisa śmiała się bez końca zobaczywszy moją minę. – Słuchaj, chyba nie używasz jego komputerów do…

– Uspokój się, Jankesie. Jak myślisz, w jaki sposób mogłam sobie pozwolić na Ferrari? – Byłem ciekaw. – Jeśli ktoś jest naprawdę dobry w pisaniu programów, może zarobić kupę forsy. Mam własną firmę. Ale każdy programista podłapie parę chwytów tu i tam. Sama kiedyś stosowałam kilka z tych podejść, które wymyślił Kluge. – Ale teraz już nie?

Wzruszyła ramionami.

– Złodziej zawsze zostanie złodziejem, Victor. Mówiłam ci, że nie mogłam zarabiać ciałem na życie. Lisa nie potrzebowała dużo snu. WstawaliŚmy o siódmej, a ja przygotowywałem śniadanie. Potem spędzaliśmy godzinę czy dwie na pracy w ogródku. Lisa szła później do domu Kluge'a, a ja przynosiłem jej w południe kanapkę; potem jeszcze wpadałem kilka razy w ciągu dnia. Było to tylko dla mojego spokoju ducha; zostawałem może na minutę. Po południu chodziłem na zakupy lub wykonywałem różne prace przy domu; zaś o siódmej jedno z nas, na zmianę, przygotowywało obiad. Uczyłem ją "kuchni amerykańskiej", a ona uczyła mnie wszystkiego po trochu. Skarżyła się na brak podstawowych składników w amerykańskich supermarketach. Nie tylko, oczywiście, psiego mięsa; Lisa wszakże utrzymywała, że zna znakomite przepisy na potrawy z małp, węży i szczurów. Nigdy nie byłem pewien, do jakiego stopnia mnie nabierała, a nie chciałem pytać. Po kolacji zostawała u mnie w domu. Rozmawialiśmy, kochaliśmy się, kąpali. Uwielbiała moją wannę. Jest to chyba jedyna zmiana, jaką wprowadziłem w tym domu, od kiedy w nim zamieszkałem. i mój jedyny przedmiot zbytku. Wstawiłem ją – a musiałem do tego poszerzyć łazienkę – w rou 1975 i nigdy tego nie pożałowałem. Moczyliśmy się w niej przez dwadzieścia minut, a nawet godzinę, otwierając i zamykając krany i prysznice, myjąc się nawzajem, chichocząc jak dzieci. Raz wzięliśmy płyn do kąpieli i zrobiliśmy górę piany na półtora metra, po czym zdemolowaliśmy ją rozpryskując wodę po całej łazience. Prawie każdego wieczoru Lisa pozwalała mi, bym mył jej długie czarne włosy. Nie miała żadnych złych przyzwyczajeń, a przynajmniej takich, które kolidowałyby z moimi. Była schludna i czysta, zmieniała odzież dwa razy dziennie i nigdy nawet nie zostawiła brudnej szklanki w zlewie. W łazience też zawsze posprzątała. Nigdy nie przekraczała limitu dwóch szklanek wina. Czułem się jak wskrzeszony Łazarz. W ciągu następnych dwóch tygodni Osborne przyszedł trzy razy. Lisa spotykała się z nim w domu Kluge'a i przekazywała mu wszystko, czego się dowiedziała. Zrobiła się z tego wcale pokaźna lista. – Kluge zrobił sobie raz konto w nowojorskim banku na trzy biliony dolarów – powiedziała mi po jednej z wizyt porucznika. – Sądzę, że po prostu chciał sprawdzić, czy mu się to uda. Utrzymał je przez jeden dzień, podjął odsetki i przekazał je do banku na Bahamach, po czym skasował kapitał. Który zresztą nigdy nie istniał. W zamian za to Osborne poinformował ją o nowych ustaleniach w sprawie morderstwa – których zresztą nie było – oraz o statusie majątkowym Kluge'a, znajdującym się w stanie chaosu. Różne agencje wysyłały swych ludzi, aby obejrzeli działkę i dom. Pojawili się agenci FBI, którzy chcieli przejąć śledztwo. Lisa, rozmawiając o komputerach, miała zdolność zamydlania ludziom oczu. Robiła to najpierw wyjaśniając dokładnie, co robi, za pomocą terminów tak zawiłych, że nikt nie mógł jej zrozumieć. Czasem to wystarczało. Jeśli nie, ktoś zaczynał się upierać, zsiadała po prostu ze swego stołka i pozwalała mu samemu spróbować sił z maszynerią Kluge'a. Dawała mu patrzeć z przerażeniem na ekran, na którym nie wiadomo skąd pojawiały się smoki i pożerały wszystkie dane z dysku, po czym wypisywały słowa "Głupi wariat!". – Ja ich oszukuję – przyznała mi się.

7
{"b":"93892","o":1}