Литмир - Электронная Библиотека

O, cholera – pomyślał nagle. – Przecież mam Gordina!

Tylko spokojnie.

Porwali Carol-Ann, a ja mogę ją odzyskać tylko wtedy, jeśli będę z nimi ściśle współpracował. Z kolei Gordino znajduje się na pokładzie tego samolotu i mogą go odzyskać tylko wtedy, jeśli będą ściśle współpracować ze mną. Chyba jednak nie mają wszystkich najsilniejszych kart…

Zastanawiał się, czy istnieje jakiś sposób na przejęcie inicjatywy. Wpatrywał się nie widzącym spojrzeniem w ścianę, zacisnąwszy kurczowo dłonie na poręczach fotela.

Owszem, istniał taki sposób.

Dlaczego mieliby najpierw dostać Gordina? Wymiana zakładników powinna nastąpić w tym samym czasie.

Zdusił w sobie kiełkującą powoli nadzieję. Najpierw musi wszystko dokładnie przemyśleć.

Jak przeprowadzić wymianę? Bandyci musieliby przywieźć Carol-Ann tą samą łodzią, którą zamierzali odpłynąć z Frankiem Gordinem.

Dlaczego nie? Właśnie, dlaczego nie?

Tylko czy uda się to zorganizować na czas? Z jego obliczeń wynikało, że była przetrzymywana nie dalej niż dziewięćdziesiąt do stu dwudziestu kilometrów od domu, czyli około stu dwudziestu kilometrów od wyznaczonego miejsca awaryjnego wodowania. W najgorszym wypadku oznaczało to trzy godziny jazdy. Czy to nie za daleko?

Przypuśćmy, że Luther wyrazi zgodę. Pierwsza okazja, żeby zawiadomił swoich ludzi, nadarzy się dopiero podczas najbliższego postoju w Botwood, gdzie Clipper powinien zjawić się o dziewiątej rano czasu brytyjskiego. Potem maszyna leciała do Shediac. Awaryjne lądowanie miało nastąpić siedem godzin później, w godzinę po starcie z Shediac. Wynikało z tego, że gangsterzy będą mieli nawet kilka godzin zapasu.

Eddie nie był w stanie ukryć radosnego podniecenia, jakie ogarnęło go na myśl o tym, że być może uda mu się odzyskać żonę wcześniej, niż mu się do tej pory wydawało. Zaświtała mu również nadzieja, co prawda bardzo nikła, na pomieszanie szyków bandytom. W ten sposób udałoby mu się odkupić w oczach załogi przynajmniej część winy. Może koledzy wybaczą mu zdradę, jeśli zobaczą, jak dzięki niemu wpada w ręce władz zgraja bezwzględnych gangsterów?

Po raz kolejny nakazał sobie spokój. Na razie plan nie wyszedł poza stadium pomysłu. Poza tym Luther prawdopodobnie nie zgodzi się na jego propozycję. Eddie mógł zagrozić, że nie sprowadzi maszyny w wyznaczone miejsce, ale bandyci z pewnością nie przejmą się tym szantażem. Będą przekonani, i słusznie, że uczyni wszystko, by uratować żonę. Im chodziło tylko o kumpla, podczas gdy Eddiem kierowały głębsze pobudki, co czyniło go znacznie od nich słabszym.

Ponownie ogarnęła go czarna rozpacz.

Mimo to warto było skorzystać z szansy zasiania w duszy Luthera ziarna wątpliwości. Nawet jeśli nie uwierzy w pogróżki Eddiego, to przecież nie będzie miał stuprocentowej pewności. Musiałby być bardzo odważnym człowiekiem, żeby odrzucić z miejsca jego żądania, a na pewno nim nie był – w każdym razie nie teraz.

Poza tym, co mam do stracenia? – pomyślał. – Trzeba spróbować.

Eddie podniósł się z fotela.

Początkowo miał zamiar przygotować się starannie do rozmowy i zaplanować każde zdanie, ale kłębiące się w nim wściekłość i rozpacz musiały szybko znaleźć jakieś ujście, bo w przeciwnym razie groziło mu szaleństwo. Zrobi to natychmiast albo zwariuje.

Chwytając się po drodze czego popadnie przeszedł do saloniku.

Luther należał do tych nielicznych pasażerów, którzy nie udali się na spoczynek. Siedział w kącie i sączył whisky, ale nie przyłączył się do gry w karty. Na jego twarzy pojawiły się słabe rumieńce; chyba pozbył się już dręczących go mdłości. Czytał The Illustrated London News.

Eddie poklepał go po ramieniu. Luther podniósł zdziwione spojrzenie, ale kiedy zobaczył inżyniera pokładowego, zdziwienie ustąpiło miejsca wrogości.

– Kapitan chciałby zamienić z panem kilka słów, panie Luther – powiedział Eddie.

Gangster sprawiał wrażenie trochę wystraszonego. Siedział bez ruchu, jakby zastanawiał się, co zrobić. Wstał dopiero wtedy, kiedy Eddie ponaglił go zniecierpliwionym ruchem głowy.

Deakin poprowadził go przez kabinę numer dwa, ale zamiast skierować się w górę schodami prowadzącymi na pokład nawigacyjny, otworzył drzwi męskiej toalety i dał znak Lutherowi, żeby tam wszedł.

W powietrzu czuć było ledwo uchwytną woń wymiocin. Niestety okazało się, że nie są sami; jakiś pasażer ubrany w piżamę mył właśnie ręce. Eddie wskazał Lutherowi kabinę; gangster posłusznie wszedł tam, podczas gdy Eddie stanął przed lustrem i udawał, że się czesze. Kiedy po chwili pasażer opuścił pomieszczenie, inżynier zastukał w drzwi kabiny. Luther natychmiast wyszedł.

– O co chodzi, do jasnej cholery?

– Stul pysk i słuchaj! – warknął Eddie. Nie zamierzał być agresywny, ale na sam widok Luthera dostawał białej gorączki. – Wiem, po co tutaj jesteś. Przejrzałem wasz plan. Kiedy samolot wyląduje, Carol-Ann musi czekać na mnie w łodzi.

– Nie możesz stawiać żadnych żądań! – prychnął pogardliwie Luther.

Eddie wcale nie oczekiwał, że pójdzie mu jak po maśle. Musiał blefować.

– W porządku – odparł z największym przekonaniem, na jakie było go stać. – Umowa przestaje obowiązywać.

Nawet jeśli Luther się zaniepokoił, to nie dał tego po sobie poznać.

– Łżesz jak pies – stwierdził. – Zależy ci na tym, żeby odzyskać żonę. Sprowadzisz samolot tam, gdzie ci kazałem.

Była to prawda, lecz Eddie potrząsnął głową.

– Nie ufam ci – odparł. – Zresztą, dlaczego miałbym ci ufać? Jaką mam gwarancję, że mnie nie wykiwasz, nawet jeśli zrobię wszystko, czego żądasz? Nie mogę ryzykować. Musimy zmienić warunki umowy.

Luther nadal nie tracił pewności siebie.

– Żadnych zmian!

– W porządku. – Przyszła pora na pokerową zagrywkę. – W takim razie wylądujesz w więzieniu.

Luther roześmiał się nerwowo.

– O czym ty mówisz?

Eddie zyskał nieco pewności siebie, gdyż wyczuł, że Luther zaczyna się bać.

– Opowiem o wszystkim kapitanowi i na najbliższym postoju zostaniesz aresztowany. Policja będzie już na ciebie czekać. Trafisz za kratki w Kanadzie, gdzie twoi kolesie nie będą mogli ci pomóc. Zostaniesz oskarżony o porwanie i próbę uprowadzenia samolotu… Do licha, możliwe, że do końca życia nie wyjdziesz z pudła!

Do Luthera wreszcie zaczęło coś docierać.

– Wszystko zostało już ustalone! – zaprotestował. – Za późno na zmiany.

– Wcale nie. Możesz zadzwonić do swoich kolesiów podczas najbliższego postoju i powiedzieć im, co mają robić. Będą mieli siedem godzin, żeby sprowadzić Carol-Ann na miejsce lądowania. Na pewno zdążą.

– W porządku, zrobię to – zgodził się potulnie Luther.

Eddie nie wierzył mu. Zmiana nastąpiła zbyt szybko. Instynktownie czuł, że bezwzględny gangster postanowił go oszukać.

– Przekaż im, że mają zadzwonić do mnie, kiedy będziemy w Shediac, i potwierdzić wszystkie ustalenia.

Natychmiast zorientował się, że jego podejrzenia były słuszne, gdyż przez twarz Luthera przemknął grymas gniewu.

– A kiedy łódź zbliży się do Clippera, muszę zobaczyć żonę na pokładzie, bo jak nie, to nie otworzę drzwi, rozumiesz? Jeśli jej nie zobaczę, podniosę alarm. Ollis Field załatwi cię, zanim zdążysz kiwnąć palcem, a Straż Przybrzeżna zjawi się przy samolocie, nim twoi kumple zdołają się do niego włamać. Radzę ci się dobrze upewnić, czy wszystko dobrze zrozumieją, bo w przeciwnym razie już teraz jesteście martwi.

Luther błyskawicznie odzyskał pewność siebie.

– Na pewno tego nie zrobisz! – parsknął. – Nie zaryzykujesz życia żony.

– Jesteś tego pewien?

Bandyta wzruszył ramionami.

– Jasne. Nie jesteś aż tak szalony.

Eddie zrozumiał, że oto nadeszła przełomowa chwila i że natychmiast musi przekonać Luthera o autentyczności swych zamiarów. Słowo „szalony” podsunęło mu pewien pomysł.

– Zaraz sam się przekonasz! – syknął, po czym pchnął Luthera na ścianę tuż obok dużego kwadratowego okna. Gangster był tak zaskoczony, że zupełnie nie stawiał oporu. – Pokażę ci, czy nie jestem szalony. – Błyskawicznym ruchem podciął nogi Luthera; mężczyzna runął ciężko na podłogę. W tej chwili Eddie naprawdę czuł ogarniające go szaleństwo. – Widzisz to okno, zasrańcu? – Mocnym szarpnięciem zerwał weneckie żaluzje. – Jestem tak szalony, że zaraz wyrzucę cię przez nie! – Kopnął w szybę, ale gruby pleksiglas nawet nie drgnął. Dopiero po drugim kopnięciu pojawiła się siatka pęknięć, a po trzecim okno rozprysło się na kawałki. Samolot leciał z prędkością dwustu kilometrów na godzinę; lodowaty wiatr i zamarzający deszcz wdarły się do środka z siłą huraganu.

Przerażony Luther usiłował podnieść się z podłogi. Eddie doskoczył do niego, pchnął ponownie na ścianę, a następnie złapał za klapy i wepchnął głową naprzód w otwór po oknie. Wściekłość wyzwoliła w nim pokłady energii, które pozwoliły mu zyskać przewagę nad przeciwnikiem, mimo że byli takiej samej postury.

Luther wrzasnął, ale ryk wiatru był tak silny, że zagłuszył jego wołanie.

Eddie wciągnął go do samolotu i krzyknął mu do ucha:

– Wyrzucę cię, przysięgam na Boga!

Ponownie wepchnął go głową w miejsce po oknie, ale tym razem uniósł go, tak że stopy mężczyzny oderwały się od podłogi.

Gdyby Luther nie wpadł w panikę, zapewne udałoby mu się uwolnić, ale tylko szamotał się bezsilnie, nie mogąc zmienić swego położenia. Zaczął znowu krzyczeć, Eddie zaś zdołał wychwycić pojedyncze słowa:

– Dobrze…! Zgadzam się…! Zgadzam…!

Deakin odczuwał olbrzymią pokusę, by naprawdę wypchnąć gangstera przez okno, ale w porę uświadomił sobie, że traci nad sobą kontrolę. Nie chcę go zabić – powtarzał sobie. – Wystarczy, jeśli przestraszę go na śmierć. Już to osiągnął. Wystarczy.

Postawił Luthera na podłodze i zwolnił uchwyt.

Bandyta natychmiast rzucił się pędem do drzwi.

Eddie nie zatrzymywał go.

Całkiem nieźle odegrałem wariata – przemknęło mu przez myśl. W głębi duszy wiedział jednak, że to wcale nie była gra.

Łapiąc głęboko powietrze oparł się o umywalkę. Atak wściekłości minął równie szybko, jak się pojawił. Eddie był już spokojny, ale wciąż jeszcze zdumiony, jakby to wszystko zrobił nie on, lecz ktoś inny.

68
{"b":"93808","o":1}