Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Żebujka tak się zatracił w patosie ostatnich słów, że nieomal już krzyczał na całą salę, nawet nie ocierając zaślinionych ust.

– Dokładnie! – potwierdził z oburzeniem łysy współtowarzysz spod przeciwległej ściany, którego łóżko stało vis a vis łóżka Irka. – Znajomy wnuka gruchnął w drzewo pod Bisztynkiem i taki fotel go po prostu zadusił.

Pogardliwie machnął ręką także ten milczący, unieruchomiony, z bejsbolówką na oczach. Ze zdjętych słuchawek, rzuconych byle gdzie między ręczniki i otwarte opakowanie pampersów, dochodziło do Irka stłumione, monotonne dudnienie hiphopu, którego tamten słuchał bez przerwy dniami i nocami.

„Gdzie można znaleźć miejsce schronienia, do jakiej go ostatecznego portu zawinąć, błądząc po oceanach własnego bólu? – myślał, pogrążając się w przedsennym bezruchu. – Jemu się udało. Uciekł do wielkiej dyskoteki, do laserów i stroboskopowych świateł. Muzyka musi być głośna, rytm tańca zabija rytm czasu. Wszystkie dziewczyny są nieśmiertelne, wszyscy mężczyźni twardzi i młodzi. Nie ma godzin, pór dnia, miesięcy, lat prawdziwa wieczność nie znosił podziałów. Świecą sztuczne słońca i sztuczne księżyce, bój tylko to, co martwe – nie przemija”.

W nocy znowu przypomniał o sobie ból. Dawka DFR – B widocznie przestawała działać i granice ciała Irka wypełniło nieznośne napięcie.

Oczekiwanie na cierpienie jest gorsze od samego cierpienia. Nie można oszukać go snem, myśleniem, zajęciem się czymkolwiek. Wielka cisza sprężona w klatce żeber, uciskająca ogryzek mózgu, obezwładniała i narzucała konieczność bezwzględnego skupienia się na samym sobie. Gdzieś głęboko pod nią, u korzeni kręgosłupa, kiełkowało znajome ćmienie. Pamięć, wola, charakter i zdolność odczuwania były teraz jednym wielkim uchem skierowanym do wewnątrz.

Bał się. Leżał bez ruchu, z oczami otwartymi w ciemności i nasłuchiwał, skąd wyruszy atak.

Salę rozświetlała tylko fioletowa lampka przy drzwiach; chrapaniu i posapywaniu śpiących towarzyszyło monotonne rzężenie klimatyzacji. Jedynie sąsiad obok wiercił się, drapał nerwowo, wpychał do nosa swoją nieszczęsną rurkę, która ciągle wypadała i plaskała o podłogę.

– Babilon… – syknął w tamtą stronę. – Nie śpisz?

– Raz zimno, kurczę mać, raz gorąco – odpowiedział taki sam szept.

– Babilon… Masz mieszkanie?

– Eee… Mnie już pół wieku temu w blokach coś śmierdziało i wiedziałem, że trzeba spadać. Jak tylko wujek zmarł, zaraz poszedłem na jego miejsce do tych kolejowych domów na Żeromskiego, bo nam zapisał. Wiesz, tych czerwonych… Gówniarze jeszcze byliśmy z Karola, rok po ślubie, Przedtem siedzieliśmy u starych na kupie. Stary się nawet wpieniał, że nora, że ciemno, wilgoć, centralnego nie ma, że

lepiej sprzedać, kupić jakieś auto, a resztę jemu pożyczyć. Aleja twardo, wziąłem jeden kredyt, drugi, potem się dokupiło lokal po sąsiadach z przeciwka i spoko – stoi do dzisiaj, jest OK, a cała wielka płyta naokoło – leży. Przecież starzy mieszkali w tym wieżowcu na Jagiellońskiej, gdzie się u nas zaczęła cała ta kałabania. Chwała Panu Bogu, nie dożyli. Najpierw poleciały balkony, wszystkich dziesięć, jeden w drugi, jak karty przy tasowaniu, wtedy, wiesz, na ten furgon z pepsicolą, co w telewizji na całą Polskę pokazywali. Potem fundamenty osiadły, zbrojenia przerdzewiały, każdy klocek odstawał w swoją stronę. Mówili: nic, nic, OK, norma, kurczę mać, trzeba po prostu środków na remont. Aż raz gościu jeden, niejaki Bujda, przyszedł nawalony do domu, pieprznął się spać, nad ranem przewrócił się na bok zbyt intensywnie i zleciał z szóstego piętra, bo nie było już ściany.

Z korytarza dobiegł stłumiony, basowy sygnał. Zaraz potem usłyszeli podwójny, szybki stukot obcasów. Po szkle w drzwiach przemknęły cienie dwóch postaci, a pomiędzy nimi długa platforma, obciążona workowatym kształtem. Kółka piszczały, jak we wszystkich wózkach tutaj, i bez słowa wsłuchiwali się w ten metaliczny spazm, dochodzący długo jeszcze z coraz dalszych czeluści szpitalnego labiryntu.

– Babilon… Ty mi powiedz w końcu, co to jest ten „piękny pokój”?

Sprężyny w sąsiednim łóżku zajęczały, jego lokator mościł się i przeciągał, wreszcie znieruchomiał, oparł głowę na łokciu tak, że nad blatem szafki zamajaczyła jaśniejsza plama jego twarzy.

– To nie wiesz?

– Nie.

– Serio? Nigdy nie słyszałeś?

Rurka znowu wypadła mu z nosa. Kichnął, zanim ją tam na powrót ulokował, a potem podłubał jeszcze chwilę w obydwu dziurkach.

– Podobno jest tu taki oddział, i to od początku, jak zbudowali ten szpital ze trzydzieści lat temu. No, wiesz, taki oddział, gdzie każdy może, na własną prośbę, tego… – wykonał jakiś gest, niewidoczny w ciemnościach.

– Umrzeć na własną prośbę.

– Dokładnie. Ale to chyba nie jest złe! Tylu ludzi się męczy niepotrzebnie. A tak wiesz, kiedy, gdzie, jak sam zarządzisz. Już cię śmierć nie zaskoczy, nawet ją można uprzedzić i powiedzieć: „Spadaj, larwo!” Wszystko spokojnie, wszystko, jak ty chcesz. Mówią, że „piękny pokój” to taka wirtualna projekcja z ekstra aparaturą, podobno z dotacji Światowej Organizacji Zdrowia. Kładą cię tam, podłączają, zamawiasz sobie scenerię. Las w słońcu albo plażę na Bahamach, albo dżunglę, albo może komnatę szkockiego zamku w ciemny, jesienny wieczór. Niektórzy wolą na pewno panienki, oczywiście można, bo wszystko można. Elektronika wchodzi, las pachnie rozprażoną korą, morze szumi, czujesz słoną bryzę, trzaskają polana w kominie i paruje wino z korzeniami albo wydaje ci się, że odwalasz ostatniego sztosa – głos Babilona nabrał tonu tkliwego i przepojonego nutą tęsknoty. – Tak możesz podobno godzinami, długo, ile chcesz. A potem dajesz tylko jedną komendę i powoli zapominasz, kim jesteś, ile masz lat, jak obrzydliwie wyglądasz. Wtapiasz się w to otoczenie i nawet nie zauważasz, kiedy już minąłeś.

– Matko, co za pierdoły! – Irek parsknął śmiechem. – Co za pierdoły! Z pięćdziesiąt lat temu… Gdzie tam pięćdziesiąt! Za PRLu jeszcze słyszałem takie słuchowisko w radiu, w Trójce, w Powtórce z rozrywki!

– Nie wiem, ja tam żadnej Trójki nie słuchałem – warknął Babilon obruszony. – Ale jak na mnie przyjdzie czas, to się sam zgłoszę. A co! Ja tam się nie dam kostusze ani choróbskom przechlapać. Pan, kurczę mać, jestem! Gdzie spojrzeć, mam prosto! – dodał z pasją.

Tym razem atak nastąpił na wysokości serca. Ból promieniował spod mostka, płonął i przygasał między łopatkami jak rozdmuchiwany żar. Nie można było oddychać. Każde poruszenie klatką piersiową sprawiało wrażenie stalowego klina wbijanego na skos, przez przeponę, kości kręgowe, i przygważdżającego do łóżka. Przechylił lekko głowę, złożył usta, jakby chciał zagwizdać, i ostrożnie wciągał wąskie strużki powietrza. Rozpalona do czerwoności tama zaległa w poprzek ciała, od pachy do pachy. Wydawało mu się, że za nią nie ma niczego. Nie czuł brzucha i nóg; czuł wilgoć, lepkość kałuży. Nie był pewien, czy to pot, czy też stracił już władzę nad pęcherzem.

– Babilon!…jęknął.

Tamten jednak spał, odwrócony plecami.

Irek nadludzkim wysiłkiem podniósł ręce do góry i po paru próbach namacał przycisk dzwonka. Siostry zwykle nie przychodziły, ale kiedy nacisnął raz, drugi, a potem jeszcze kilka razy, usłyszał kroki i zobaczył za szybą ciemną sylwetkę.

To była doktor Gudrun. W półmroku gęstwina jej cienkich warkoczyków opalizowała zmiennymi kolorami, piękną głowę oplatały smugi fioletu, błękitu, żółci, jasnej zieleni.

– Chyba znowu masz problem bólu?

Nie odpowiedział. Ścisnął czubki jej palców. Były chłodne i miały gładkość kredowego papieru.

– Spacerowanie w twojej sytuacji nie jest najlepszym pomysłem – powiedziała, przesuwając czytnikiem po jego piersiach i ramionach.

Potem zrobiła zastrzyk.

Zniósł to o wiele gorzej niż poprzednio. Nie mógł już powstrzymać ślinotoku. Poduszka po paru minutach stała się mokra i napęczniała.

Chwyciły go torsje, których też, w przeciwieństwie do poprzedniego razu, nie mógł opanować.

Wszyscy przykryli się z głowami, udając, że śpią i niczego nie słyszą.

Wymioty były jednak prawdziwą erupcją radości. Ból odchodził, przychodziła lekkość. Czuł się tak, jakby do wiadra, nadstawianego przez krzywiącą się z obrzydzenia pielęgniarkę, wraz z ohydną, słodką strugą uciekło całe cierpienie i strach.

Bez niczyjej pomocy dotarł pod prysznic i drżąc na całym ciele, umył się od stóp do głów. Kiedy zaspana, naburmuszona kobieta z siwym paskiem włosów przez środek wygolonej czaszki i miedzianym kółkiem przebijającym brew przyniosła świeżą pościel, mógł przeżyć zapomnianą rozkosz ciepła miękkiego posłania, opadania ciężkich powiek, wchodzenia w spokój, jaki przynosi ciemność. Przetrwał resztę tej nocy najlepiej, jak tylko można – bez snów.

Rano, po obchodzie, w czasie którego Tubiełło zatrzymał się przy nim tylko przez chwilę, puszczając oko błyszczącą pomarańczowo powieką, wyszedł na taras. Tym razem nie był sam. W rogu kolebał się na ażurowym foteliku

stary ksiądz. Podwinął sutannę, zdjął buty, chude jak piszczele bose nogi wystawił ku słońcu między kratami bariery.

Irek nie zwracał na niego uwagi. Rankiem strumienie samochodów, wypełniające koryto zachodniej autostrady, pędziły ku miastu, by za chwilę wedrzeć się w gęstwinę domów i aż do późnej nocy oblepiać tętniącą kolorami lawą uliczne labirynty, zalegać w katakumbach podziemnych garaży. Miasto, wyzłocone porannym światłem, obmyte świeżością nowego dnia, przyciągało i wsysało, pęczniało ludzkim mrowiem. Potężna rzeka bez końca rwała naprzód, z daleka omijając białoniebieskie pryzmy murów Szpitala Nieustającej Pomocy, trwające nad nią nieruchomo i majestatycznie jak góra lodowa.

Uśmiechnął się, bo nagle dostrzegł w tym pejzażu wielką metaforę wszechrzeczy. Galop i bezruch, zwyczajny smak fizyczności i rozkosz urojenia, trywializm spraw codziennych i patos spraw ostatecznych – potężnie naładowane przeciwne bieguny, pomiędzy którymi przeskakują miliardy iskierek pojedynczych losów. Jedyny sens – w elektrycznym wyładowaniu, jedyna prawda w krótkim błysku.

8
{"b":"92361","o":1}