Przeszedł do serwera kulturalnego ART PLUS. – Koniec z przekazami multimedialnymi, moda na książki tradycyjne! – ogłasza lektor i prezentuje wykaz nowości wydawniczych.
Irek przejrzał go bez specjalnego zainteresowania, zwrócił uwagę na tytuł tomiku poetyckiego Opadłem oraz kolorową okładkę jakiejś powieści, którą otworzył i której pierwsze zdanie brzmiało: Na wzgórzu siedzi dusza szewca, między nogami trzyma garnek z rosołem.
Więc może filmy? Tysiące, dziesiątki tysięcy propozycji, kolumny tytułów na numerowanych stronach, kolorowe przebitki anonsujące nowości, powtórki, remiksy. Jeśli jest aż taki wybór, to znaczy, że nie ma żadnego. Cmon mówił o kultowym filmie Easy Rider, oczywiście, wystarczy tylko nacisnąć: Easy Rider, reż. Dennis Hopper, USA, 1969. Popatrzył na czołówkę: motocykle pędzące po gładkiej pustynnej szosie, ryk elektrycznych gitar, młody Peter Fonda dramatycznym gestem rozbija o ziemię zegarek i dodaje gazu swojemu harleyowi. „To nie był film o nas – pomyślał. – W sześćdziesiątym dziewiątym chodziłem do szkoły w śniegowcach i pikowanej kurtce, słuchałem No To Co, oglądałem Stawkę większą niż życie, marzyłem o czeskim rowerze wyścigówce. To może być tylko film o naszej bezgranicznej tęsknocie, uczuciu – pokoleniowym znaku, i o świecie, którego nigdy nie zaznaliśmy, bo byliśmy albo skrępowani politycznie, albo za biedni, albo za głupi”.
Pewnego popołudnia poczuł się na tyle rozluźniony i w formie, że wyszedł z domu. Zaraz tego pożałował. Upał stawał się coraz dotkliwszy, brakowało tchu, krzykliwość miasta atakowała oczy. Pojazdy szczelnie wypełniające ulice śródmieścia nieustannie zmieniały kolory, domy, gmachy publiczne też były raz żółte, raz malinowe, innym razem złociste albo niebieskie. Wszędzie, na każdym kroku królowała zmienność i nieokiełznana energia. Irek wlókł się wewnętrzną stroną chodnika, jakby w obawie, że zauważy go ze swojego bertone przejeżdżający akurat Wszechwłoga. Od dawna nie widział takiego tłumu, potrącali go śpieszący się gdzieś wymalowani mężczyźni, kobiety o zdecydowanych ruchach i władczych twarzach, krótko ubrane dziewczyny, wyglądające z daleka jak czarne grzyby.
Stanął, żeby odpocząć, przed sklepem z butami i w szybie wystawowej zauważył, że przygląda mu się jakaś kobieta.
– Ty?…podeszła bliżej, bezgranicznie zdziwiona.
Była zgarbiona, chuda, miała włosy pokryte odcieniem złotej miedzi, wąskie spodnie i przydługą koszulę.
Patrzył, niczego nie rozumiejąc, i nagle jakiś dobry promień rozjaśnił mu pamięć. Tak, tylko niewyraźne strzępy: liceum, maj i drzewa na ulicy Kopernika, skrzywienie ust, ironiczny błysk cienkich, okrągłych okularów.
– Łucja?
– Co tak na mnie patrzysz, chciałeś powiedzieć: „Ty żyjesz?”
– Bo to tak, jakbyśmy się spotkali po wielkiej wojnie.
– Myślałam, że nie ma już nikogo.
– Widzisz? Jeszcze jest!
Od tej pory zaczęła odwiedzać Irka w mieszkaniu Cmona. Była poruszona, kiedy powiedział jej, czyj to dom i dlaczego go zajmuje. Siadywali na kanapie, opierali się o siebie plecami, jedząc pokrojone jabłka słuchali Simona i Garfunkela.
– Kiedyś powiedziałaś starym, że jedziesz do Ewki na wieś, a prysnęłaś do Mikołajek z tym Jackiem z IV D. Myślałem, że się wtedy zabiję, z młodością nie ma żartów. Dobrze, że musiałem już wyjeżdżać na kurs przygotowawczy…
– Żadnego wspominania. Proszę, nie będziemy sobie opowiadali, co robiliśmy w życiu. Nic nas nie interesują rodziny, rozwody, stresy, praca, to są wszystko zakończone sprawy. Ale masz rację, z młodością nie ma żartów, młodość i teraz potrafi dręczyć, mnie dręczy.
My life seems unreal
My crime an illusion
A scene badly written
In which I must play…
– śpiewali właśnie Simon i Garfunkel.
– Ja czuję się już bardzo stary. Nawet jest mi z tym dobrze, ale czasem, zwłaszcza kiedy zobaczę siebie w lustrze, burzy się we mnie, wybucha jakiś bunt, tłukłbym pięściami, miotał się, wył… Oczywiście potrafię to opanować.
– Ba… Nikt nas nigdy nie przygotowywał do starości. Nasza kultura wręcz uznawała ją za coś wstydliwego, jeszcze gorszego od inwalidztwa. Epoka lata miłości, wszyscy musieli być młodzi… Pamiętam stare baby postrojone w krótkie sukienki, starych facetów z kolczykami i siwymi kudłami w ogonek. Teraz to się odbija na nas, wyłazi bokiem, jak każda doktryna. Mieliśmy się buntować, nonkonformizm to nasza najważniejsza cnota. No i się buntujemy, nawet przeciw prawom natury. Dobrze, że niedługo umrzemy, bo praw tego dzisiejszego świata też byśmy nie mogli zaakceptować i tłuklibyśmy głowami o wszystkie mury. On nas też nie toleruje, zostaliśmy już prawie sami…
– Jesteś moim ostatnim człowiekiem.
– Ty moim też – odpowiedziała.
Przychodziła wiele razy, ale nigdy nie powiedziała skąd, gdzie i z kim mieszka. Uszanował to, nie pytał, nie był natrętny. Przynosiła dobre, świeże warzywa, jakby ze swojego ogródka, niekiedy przyrządzała coś w kuchni i namawiała, żeby jadł, ale przede wszystkim słuchali muzyki i rozmawiali.
– Zastanawiałam się nad wzajemnym związkiem czasu i cielesności – mówiła na przykład. – Seks, z którego obyczajowe rewolucje robiły bożka i kulturowego demona, jest pojęciem względnym. Widziany oczami starego człowieka śmieszy i staje się nieludzki, wygląda jak dopełnianie jakiegoś idiotycznego rytuału. Wynika z tego, że czas zabija cielesność, a starość jest wstępnym etapem duchowej formy egzystencji. Śmierć nic nie znaczy, pamiętaj!
Dobre samopoczucie powoli go opuszczało. Wracały nagłe, choć krótkie i niezbyt dokuczliwe ataki bólu, okresy słabości, duszność i zawroty głowy. Czekając któregoś wieczoru na Łucję, pomyślał sobie, że póki co powinien jeszcze zobaczyć dom, a przynajmniej resztki, które z niego zostały. Od tej chwili nie dawało mu to spokoju.
Osiedle leżało niedaleko, zaledwie siedem kilometrów drogi przez miasto, ale dotarcie tam teraz nie było proste. Lokalne serwisy pokazywały ulice przegrodzone betonowymi zaporami, ostrzegały przed narażaniem życia w grożących zawaleniem blokach, mówiły o budynku przy ulicy Burskiego, który rozpadł się zaledwie w dwa tygodnie po opuszczeniu przez mieszkańców.
W dzień wyprawy obudził się bardzo wcześnie, zrobił sobie zastrzyk, a po odleżeniu obowiązkowej godziny zjadł bułkę i plaster sera oraz wziął podwójną porcję witamin. Zabrał też rzeźbioną laskę Cmona, która wisiała w przedpokoju.
Autobusy dojeżdżały tylko do osiedla Nagórki, jak za dawnych czasów, kiedy kończyło się tu miasto, a dalej były już tylko pola. Wysiadł jako ostatni z kilku zaledwie pasażerów i skręcił w ulicę stromo wznoszącą się do góry. Nagórki zostały wysiedlone kilka lat temu, ale dopiero teraz, jako jedno z niewielu osiedli w regionie, objął je specjalny program Unii Europejskiej dla likwidowania zagrożeń budowlanych i przystosowywania terenów do nowej zabudowy. Teren na zachodniej stronie wzgórza, tam gdzie była kiedyś monstrualnej wielkości szkoła podstawowa i kilka wieżowców, już splantowano. Nie pozostał żaden ślad, wykopy po fundamentach wypełniono ziemią, na całym obszarze wytyczono nowe działki, które ciągnęły się aż do kościoła, nieczynnego, stojącego na pustym polu, ale już z wysokim słupem, na którym kolorowo mrugało Oko Wieczności – znak Uniwersalistów. Natomiast dalsza część osiedla przedstawiała się jako jeden wielki plac rozbiórki.
Irek szedł przed siebie i ledwo rozpoznawał znajome kiedyś miejsca. „Tu był sklep «Hermes», tu przychodnia, tam mieszkał Przemek Wesołowski, tu ten znany prezenter radiowy…”- przypominał sobie w myślach. Nikt nie zwracał na niego uwagi, mimo że formalnie obowiązywał surowy zakaz wstępu.
Rozbiórka prowadzona była planowo, metodycznie. Najpierw wypalano dach budynku, buchał płomień i walił w niebo słup czarnego dymu. Potem robotnicy od najwyższego piętra zaczynali rozmontowywanie betonowych płyt. Zewsząd dochodził łoskot mechanicznych młotów, za pomocą laserowych pił przecinano zbrojenia. Później dźwig, pomalowany na pomarańczowo i migający ostrzegawczymi światłami, zdejmował płytę i umieszczał ją na platformie specjalnej ciężarówki. Te wielkie, bezgłośnie poruszające się potwory, zabierające po dziesięć płyt jednocześnie, sunęły jeden za drugim prowizorycznie wybudowaną drogą, prowadzącą nad skarpą aż do wzniesionej przez Holendrów przetwórni za jeziorem Skanda. Tam z kolei potężne młyny mełły beton na proszek, służący potem jako materiał do budowy autostrady wschodniej. Odjeżdżały w dal ramy ludzkich losów, miejsca wzruszeń i lęków, strzępy tapet – opakowań codzienności, okienne otwory, przez które tyle oczu dziesiątki lat patrzyły na wiosenne niebo albo padający śnieg.
Gdzie indziej demontowano fundamenty, odpowiednimi maszynami wyrywano z ziemi rury kanalizacyjne, gazowe, kable telefoniczne, elektryczne i telewizyjne, przeprowadzano też natychmiastową dezynfekcję pustych już wykopów poprzez pompowanie do nich cuchnącego chemicznie płynu z czerwonych cystern.
O wiele trudniejsza była rozbiórka domów wyraźnie grożących zawaleniem. Taki wieżowiec Irek zobaczył przy dawnej pętli autobusowej, obok ciastkarni. Jeden z jego szczytów stał prosto, drugi jakby słaniał się na nogach, wykręcał i jednocześnie pochylał do przodu. Część betonowych płyt oderwała się i leżała bezładnie po obu stronach budynku, inne ledwo wisiały na stalowych drutach, dach był przełamany, od jego linii aż do siódmego piętra ział potworny rozstęp ścian, budynek wyglądał jak rozdarta do połowy
kartka papieru. Tu ludzie musieli pracować z platform na długich wysięgnikach, dokonując cudów zręczności, żeby poszczególne fragmenty odcinać, a potem podwieszać pod ramię dźwigu.
Słońce przypiekało coraz mocniej, niebo zmętniało od upału jak prześwietlona klisza. Szedł jednak dalej i z leżących wszędzie, w pryzmach i pojedynczo, betonowych złomów, gruzowiska dwudziestego wieku, odczytywał czasem ledwie już widoczne, namalowane wyblakłą farbą duchowe przesłania końca minionego stulecia: „Kto ma spray, ten ma władzę”; „Spray jak czay w to mi gray”; „Lubię grzebać w dupie – Tomcio Paluch”.