Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wyniosłem się stamtąd. Krytycznie patrzyłem do lustra, ale czułem, że zostało mi jeszcze sporo siły i zdrowia. Założyłem sprawę o dom i choć przeciętny człowiek by jej nie wygrał, to ja przy pomocy adwokatów Ciechana wygrałem. Poszli na bruk, dom sprzedałem ambasadzie Sri Lanki.

Mieszkałem potem w różnych miastach, w Gdańsku, w Krakowie, dłużej w Sandomierzu. Potrzebowałem czyjejś bliskości, szukałem kontaktu z dziećmi. Jedne traktowały mnie jak obcą, oficjalną figurę, inne z miejsca straszyły procesami. Pojawiło się na horyzoncie jeszcze parę kobiet, ale byłem już podejrzliwy i przekonany, że myślą wyłącznie o moich kontach. Na koniec wróciłem tutaj, niestety, nie do Giżycka, bałem się, że rodzina wywęszy. Wybudowałem sobie odgrodzoną od świata oazę na Warmińskiej, w której dopadło mnie to, co kiedyś uważałem za przypadłość nieudaczników, ludzi bez głębokiej duszy i bogatego wnętrza – choroba samotności.

Wiecie co? Cały czas zastanawiałem się, czemu w ogóle opowiadam wam o tym wszystkim, tak długo, ze szczegółami. I teraz wiem. Po to, żeby pokazać, jak wygląda życie bez puenty. I jeszcze jedno wiem – że z własnej woli przyszedłem tu, na Oddział O-L, żeby tę puentę dopisać.

Cmon napił się wody i patrzył gdzieś wysoko, oblizując spierzchnięte usta. Majami, która również słuchała całej opowieści, otrząsnęła się i zaczęła zapędzać wszystkich do łóżek. Powtarzała, że Wszechwłoga wpadłby w szał, gdyby zobaczył, o jakiej porze idą spać.

– Coś taki osowiały! – Starościak szturchnął Irka na korytarzu. – Przejąłeś się? Czym? Wierzysz w to? Książkę opowiedział, a nie prawdziwe życie, swoją własną biografię, co mu ze dwadzieścia lat temu napisał jeden dziennikarz, nie pamiętam nazwiska… Okładka była z koniem trojańskim ze skrzydłami. Wtedy przeczytałem, bo wszędzie reklamowali, i słyszę zdanie w zdanie to samo, tylko tam było jeszcze więcej akcji.

Przez następne dni nikt się nawet nie zbliżał do drzwi pięknego pokoju. Wyglądały jak nieużywane i zapomniane. Mimo że Irek budził się, nasłuchiwał, chciał widzieć wszystko, to jednak nie powtórzyły się wydarzenia z nocy, w której przeprowadzano Krakowskiego.

Oddział żył senną atmosferą i wciąż tym samym, codziennym rytuałem. Rano wpadał Wszechwłoga, odbijał niebieską piłeczkę od najbardziej nieoczekiwanych miejsc i wypowiadał filozoficzne sentencje bądź rozwijał długie tyrady na temat kultury, historii i społeczeństwa, z których Konieczny nabijał się pod prześcieradłem, a Irek tylko mądrze udawał, że słucha. Po śniadaniu przychodziła doktor Gudrun ze świecącymi warkoczykami, żeby aplikować DFR – B. Lek na dobre przyjął się w organizmie, nie powodował już żadnych przykrych ubocznych skutków, uspokajał i przynajmniej dawał wrażenie dobrego samopoczucia. Czarna doktor kręciła jednak nosem, po swojemu bez emocji wyrażając sceptycyzm:

– To nie jest najlepszy sygnał. Być może powoli traci efektywność. Pozostanie nam w takim wypadku zwiększyć dawkę, ale to nie jest rozwiązanie.

Irek jednak zupełnie się tym nie przejmował. Spędzał czas na rozmowach z Koniecznym, chociaż ten popadał w coraz dłuższe okresy apatii i niechęci do kontaktów z kimkolwiek, zaczepiał Starościaka, który z kolei zawsze był w formie, kipiał złośliwością i rozpaczliwie ćwiczył, jakby był uczestnikiem obozu kondycyjnego.

Najchętniej jednak zaglądał do Cmona. Musiał mieć chyba specjalne względy u rockera, bo Majami, ciągle przesiadująca w jego pojedynczej sypialni, pozwalała na długie rozmowy, a sam Cmon wyraźnie wtedy zapominał, gdzie

i w jakim charakterze się znajduje. Opowiedziawszy własną biografię, plotkował teraz bez żadnych zahamowań o starych, przebrzmiałych gwiazdach. Płynęły zatem historie, będące intymnymi wersjami oficjalnych biografii znanych kiedyś i mniej znanych: Riedla, Edyty Bartosiewicz, „Kobry” Kraińskiego, Skiby, ale tego Skiby – bluesmana od Kasy Chorych, Ciechowskiego, Ostrowskiej, Borysewicza i jeszcze starszych – Niemena, Nalepy, Cugowskiego.

Korytarz Oddziału O-L nie świecił takimi pustkami, jak się Irkowi z początku wydawało. Zaczął zauważać miękko przemykające się sylwetki innych współtowarzyszy, odkrył także dwa ustronne miejsca – małą czytelnię z dwoma ekranami i niewielki, klimatyzowany ogródek ze sztucznym światłem, do którego prowadziły boczne drzwiczki z hallu. W tym ogródku bezceremonialnie zaczepiła go kiedyś duża, pękata kobieta, z resztkami siwych włosów; jej skóra była pokryta zmarszczkami przypominającymi strużki wosku zastygłego na świecy:

– Ty, powiedz mi, jak wyglądałeś?

– Zwyczajnie, nie mam zdjęcia przy sobie, w domu zostawiłem – fuknął niecierpliwie.

– Dom masz? Ja z kontenera, II Rejon, z tego wieżowca Dworcowa róg Pstrowskiego, co wtedy cały pierdyknął od razu, jakby bomba walnęła. Nam wszystkim nic, stary i ja w robocie, syn w wojsku był. Ale żadnego swojego zdjęcia z młodości odtąd nie mam, niestety… Niezły musiałeś być, przystojny. A żebyś mnie zobaczył, jaka byłam laska, jak się odstrzeliłam, wbiłam w miniówkę, to nawet ruch na ulicy stawał, a wszystkim chłopom ślina ciekła po gębach. Ja tylko szłam, stukałam obcasami i udawałam, że nie zauważam… Głupi człowiek był – westchnęła. – Żebym wtedy wiedziała

tyle, co teraz. Starość tak rozjaśnia w głowie, tak wszystko upraszcza, tak pokazuje, co ważne, a co nieważne, że człowiek dopiero teraz widzi, jak durne skrupuły go straszyły, idiotyczne opory, jak gryzł się i cierpiał, żeby tylko sobie dobrze nie zrobić. Bardzo, bardzo lubiłam te sprawy, wiesz… ale nawet mój stary o tym nie wiedział. Udawałam, że nie, że się przymuszam, że to tylko dla niego, żeby se ulżył… – mlasnęła głośno i strzyknęła przez zęby, a Irek spojrzał na nią z niesmakiem. – Gdybym żyła jeszcze raz, dawałabym każdemu chłopu, który by mi się choć trochę spodobał. Stary, młody, wsio ryba. Czemu ja taka głupia byłam? W imię czego? Na ile to świat naprawiło, co? No, powiedz!

Którejś nocy ocknął się, czując, że ktoś leży obok niego. Mirka? – nagłe nieprzytomne skojarzenie, zrodzone w pięknej chwili powrotu na jawę, gdy nie bardzo wiadomo, kiedy, gdzie się jest i kim się jest. Ciepły łuk biodra, delikatna, długa miękkość nóg, tkliwość tak odległa, stracona, zapomniana, powracająca z tak głębokiej otchłani… Nagle, jak nigdy przedtem, zachciało mu się płakać.

Uniósł głowę. To Konieczny wygrzebał się z posłania i przyszedł do niego do łóżka. Przycupnął na kołdrze, czekał, aż otworzy oczy.

– Chcę opowiadać – wyszeptał.

Nie widać było jego ust. Łososiowe światło antyseptycznej lampki upiornie osiadało na czole i policzkach, resztę zostawiając w mroku.

– O czym?

– Właściwie nie mam o czym. Opowiem życiorys. – Opowiadaj.

Opowieść Koniecznego

– W moim życiu zawsze było mało ludzi. Nawet na co dzień widywałem ich niewielu. Mieszkaliśmy w miasteczku, którego ulice zaludniały się tylko wczesnym rankiem, gdy tłum mężczyzn i kobiet pośpiesznie zmierzał na stację do olsztyńskiego pociągu, i po południu, kiedy wszyscy równie szybkim krokiem wracali z pracy. Wśród nich paradował mój ojciec, nauczyciel zawodu w Technikum Mechanicznym, milczący i zmęczony dojeżdżaniem, natomiast matka należała do nielicznych zatrudnionych na miejscu, pracowała w Wydziale Ewidencji Ludności Miejskiej Rady Narodowej.

Zajmowaliśmy niewielkie mieszkanie na piętrze poniemieckiego domu. Rodzice spali w dużym pokoju, w którym stał telewizor i piec z wiśniowych kafli, ja w pokoiku przylegającym do obszernej kuchni. Miałem tam „kołchoźnik” grający cały dzień, białą szafkę na zabawki i przysunięty do okna okrągły stół, gdzie odrabiałem lekcje. Wtedy jeszcze przynajmniej pogoda stwarzała jakieś pozory naturalnego porządku, wiosny były słoneczne i jasne, lata upalne, choć nie tak jak teraz, zimy mroźne, że w piecu aż dudniło i huczało.

Do szkoły chodziłem najczęściej na drugą zmianę. Idąc zawsze pustą ulicą Pionierów, mijałem ciągnący się po prawej stronie niemiecki cmentarz. Ozdobne kiedyś i wypielęgnowane żywopłoty zdziczały i rozpleniły się w nieprzebyty gąszcz, w liściastO-Liglastą magmę, wypełniającą szczelnie cały teren i napierającą na parkan, podobny do szeregu żelaznych włóczni. Tylko zimą lub późnym listopadem można było wśród plątaniny nagich gałązek zobaczyć na wpół zapadnięte nagrobki z polerowanego, czarnego kamienia. Stare cmentarne drzewa szumiały ponuro, a ja ściągałem obydwiema rękami szelki tornistra i zaczynałem biec, widząc już, jak przez ogrodzenie wysuwają się trupie piszczele, chcą mnie pochwycić i wciągnąć do środka. Nigdy z chłopakami nie odważyliśmy się tam wejść. Nasz polski, zwykły cmentarz na końcu miasta, przy warszawskiej szosie, to co innego, a tu czuło się siłę odpychania, wewnętrzne dławienie i ataki słabości połączone ze strachem. Pokazywaliśmy sobie tylko z daleka szczyt neogotyckiej kaplicy, prześwitujący czerwonymi cegłami w przerwie drzew, gdzie kiedyś musiała być aleja, i opowiadaliśmy przerażające historie o ubranych na ciemno, nikomu nieznanych kobietach, które ponoć wieczorami chyłkiem rozplątywały zardzewiałe łańcuchy na bramie i których potem nikt nie widział wychodzących z cmentarza.

W latach siedemdziesiątych zarośla wykarczowano, nagrobki wywieziono i sprzedano kamieniarzom, kaplica poszła do rozbiórki. Z boku, przy ulicy powstało kilka bloków, dalej park, gdzie między starymi drzewami bawiły się dzieciaki, a dorośli mieszkańcy wyprowadzali pieski na spacer.

Po szkole przesiadywałem zwykle u kolegów mieszkających obok, Jędrka, Staśka, Karola. Ich babki, ciotki, sąsiadki żyły przeszłością zupełnie inną od tego świata, który mnie otaczał. Powtarzały w kółko obce nazwy: Wilno, Kuczkoryszki, Porubanek, Nowa Wilejka, dla nas zupełnie bez znaczenia. Wyciągały sfatygowane pocztówki, zdjęcia dawno nieżyjących ludzi, obcych domów, placów, budowli, potrafiły godzinami mówić o najbłahszych rozgrywających się tam sprawach, o pieleniu ogródka i szyciu płaszczy, o kinach, obiadach, gazetach i suszeniu grzybów. Miały własne

określenia czasu: „za Polski”, „przy Niemcach”, „przy Ruskich”. Nikt natomiast nie znał ani jednego mieszkańca naszego miasta sprzed lat zaledwie dwudziestu, nikt, choćby najstarszy, nie umiał nam powiedzieć, jak wyglądało kiedyś nasze podwórko, kim byli ci, którzy jedli, spali, kłócili się i kochali w naszych pokojach, patrzyli przez nasze okna i mieli w oczach ten sam widok, pociągali za tę samą spłuczkę w klozecie. Przeszłość przemawiała do nas w obcym języku z wyłażących tu i ówdzie spod kiepskiej farby szyldów i napisów, ze znalezionego w piwnicy pudełka po ciastkach i butelek ze znakiem nieistniejącego browaru, z mebli, na których niewątpliwie zaschły odciski palców tych, którzy je kupowali. Czasem też płatała figle. Nasze klucze nie pasowały na ich nakrętki, nasze gwinty do ich rur, nasze wtyczki do ich gniazdek. Trzeba było bebeszyć mury, wymieniać całe instalacje wodociągowe, kanalizacyjne, elektryczne. A więc nawet formy, rzeczy materialne i zewnętrzne wykluczały się wzajemnie. Mówię o tym, bo niepewność, stała konieczność odgadywania, kim się naprawdę jest, mocno na mnie wpłynęła, wiąże się też, niestety, z moimi rodzicami.

34
{"b":"92361","o":1}